49

Stojąc wokół wyspy pośrodku kuchni w domu Parisha Lanterna, jedli ciasto czekoladowo-wiśniowe z ciemną czekoladową polewą, w nagrodę i na pocieszenie, ale Jilly odniosła wrażenie, jakby to był chleb dzielony w dziwnej komunii. Jedli w milczeniu, patrząc w talerze, dostosowując się do etykiety Shepherda O'Connera.

Odniosła wrażenie, że wszystko jest tak, jak ma być.

Dom okazał się jeszcze większy, niż wydawał się z zewnątrz. Kiedy Parish zaprowadził ich do rozległego skrzydła gościnnego, do dwóch przygotowanych na ich przyjęcie sypialni, pomyślała, że mogłoby się tu zmieścić co najmniej dwudziestu niezapowiedzianych gości.

Mimo że po powrocie z bieguna północnego Jilly była wykończona i spodziewała się, że prześpi resztę popołudnia i wczesny wieczór, po porcji ciasta czuła się rześka i wypoczęta. Zastanawiała się, czy jednym ze skutków zmian, jakie w niej następowały, będzie mniejsza potrzeba snu.

Obydwie sypialnie miały oddzielne, wielkie i urządzone z przepychem łazienki z marmurowymi podłogami i blatami oraz złoconą armaturą, wyposażone w prysznic i wannę przeznaczoną do błogiego wylegiwania się w kąpieli, a także ogrzewane wieszaki, dzięki którym można się było otulić w cieplutkie ręczniki. Jilly wzięła prysznic, długo rozkoszowała się ciepłą

wodą, a potem, z lubością i leniwym, kocim narcyzmem, zajęła się własną urodą.

Parish starał się przewidzieć jej gust w najdrobniejszych szczegółach, od szamponu po kosmetyki do makijażu i kredkę do oczu. Czasem jego wybór okazywał się udany, czasem nie, ale na ogól był trafny. Jilly oczarowała jego troskliwość.

Odświeżona, umalowana i przebrana, odnalazła drogę do salonu. Podczas wędrówki ze oskrzydla gościnnego przekonywała się coraz bardziej, że ciepło i przytulność domu odwracały uwagę gości od jego prawdziwego ogromu. Pod miękkością i romantyzmem stylu Wrighta, mimo wielu okien i podwórzy wywołujących wrażenie ścisłego kontaktu z naturą, budowla wydawała się niezwykle tajemnicza i odizolowana od reszty świata, skrywając sekrety tam, gdzie na pozór całkowicie się odsłaniała.

Tu także wszystko było tak, jak miało być.

Z salonu Jilly wyszła na taras ustawiony na wspornikach, który architekt w magiczny sposób zawiesił nad pachnącymi sosnami, skąd rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok na bajkowe jezioro.

Po chwili przy balustradzie obok niej zjawił się Dylan. Stali w milczeniu, zauroczeni panoramą, która w blasku późnego popołudnia zdawała się mienić żywymi barwami jak na obrazie Maxfielda Parisha. Pora na rozmowę minęła i jeszcze nie nadeszła.

Parish przepraszał ich z góry, że nie może zapewnić takiej opieki, jaką zwykle mieli jego goście. Od razu, gdy się zorientował, że nanomaszyny dokonają w nim bardzo głębokich zmian, dał całej służbie tydzień wakacji, aby przeżyć metamorfozę samotnie.

Pozostał tylko Ling, majordomus. Zjawił się dwie minuty po tym, jak Dylan i Jilly wyszli na taras. Przyniósł drinki na małej, czarno lakierowanej tacy ozdobionej inkrustacją z macicy perłowej, która przedstawiała lilię wodną. W kieliszkach było idealnie przyrządzone wytrawne martini-zamieszane, nie wstrząśnięte. Ling był szczupły, lecz w dobrej kondycji, poruszał się z gracją baletmistrza i spokojną pewnością, jaka musiała cechować posiadacza czarnego pasa w taekwondo. Mógł mieć trzydzieści pięć lat, ale z jego hebanowych oczu wyzierała kwintesencja mądrości starożytnych. Gdy Jilly, a potem Dylan brali martini z ozdobionej lilią wodną tacy, Ling lekko skłaniał głowę i z miłym uśmiechem wypowiadał do każdego z nich to samo chińskie słowo, które, jak Jilly się domyśliła, oznaczało „proszę" i równocześnie było życzeniem pomyślności. Następnie Ling wyszedł

prawie tak dyskretnie jak ulatniający się duch; gdyby była zima, a taras pokrywałaby warstewka śniegu, być może w ogóle nie pozostawiłby po sobie śladów.

Znów wszystko było tak, jak miało być.

Podczas gdy Jilly i Dylan delektowali się martini i cudownym widokiem, Shepherd został w salonie. Znalazł sobie kąt, w którym mógł stać godzinę lub dwie, ograniczając wrażenia zmysłowe do kontemplacji linii łączenia ścian.

Francuzi powiadają: Plus ęa change, plus c'est le meme chose, – Im bardziej coś się zmienia, tym bardziej pozostaje takie samo. Stojąc w kącie, Shepherd był ucieleśnieniem komizmu i tragizmu tej prawdy. Uosabiał rozczarowanie i taktowną akceptację, które kryły się w tych słowach, ale także ich melancholijne piękno.

Program radiowy Parisha kupowali nadawcy w całym kraju i sześć razy w tygodniu, od poniedziałku do soboty, nadawało go ponad pięćset stacji, dlatego zwykle Lantern zaczynał pracę, gdy tylko zmierzch zarzucał fioletową zasłonę w poprzek jeziora. Siedząc w ultranowoczesnym studiu w piwnicy, odbierał telefony od słuchaczy, których miał dziesięć milionów, i również przez telefon przeprowadzał wywiady ze swoimi gośćmi. W prowadzeniu programu pomagał mu Ling i inżynier. Właściwe centrum produkcyjne znajdowało się w San Francisco, gdzie wybierano telefony od słuchaczy i łączono z domem Lanterna, a także filtrowano i wzmacniano sygnał, który niemal natychmiast retransmitowano.

W ten sobotni wieczór, podobnie jak w dniu, gdy Proctor zaaplikował mu swoją szprycę, Parish zrezygnował z programu na żywo i nadawał najlepsze fragmenty audycji archiwalnych.

Krótko przed kolacją, na którą zaprosił ich gospodarz, Jilly powiedziała do Dylana:

– Zadzwonię do mamy. Zaraz wracam.

Odstawiła pusty kieliszek po martini na balustradę tarasu i złożyła się do cienistego zakątka ogrodu z tyłu Hotelu Peninsula w Beverly Hills. Nikt nie zauważył jej przybycia.

Mogła się złożyć dokądkolwiek, aby zadzwonić, ale podobało się jej w Peninsula. Był to pięciogwiazdkowy hotel i miała nadzieję, że pewnego dnia będzie ją na niego stać, gdy zrobi zawrotną karierę komika.

W hallu znalazła automat, wrzuciła kilka monet i wystukała dobrze znany numer.

Matka odebrała po trzecim dzwonku. Poznając Jilly po glosie, wybuchnęła:

– Dziecko, dobrze się czujesz, nic ci się nie stało, co się z tobą działo, skarbie – niech cię Bóg strzeże – gdzie jesteś?

– Uspokój się, mamo. U mnie wszystko w porządku. Chciałam ci powiedzieć, że przez tydzień czy dwa nie będę się mogła z tobą zobaczyć, ale coś wykombinuję, żebyśmy się spotkały.

– Jilly, dziecko, od tych wydarzeń w kościele byli tu ludzie z telewizji, z gazet, wszyscy niegrzeczni jak ci biurokraci z opieki społecznej na suchej diecie. Są teraz na ulicy z tymi wozami satelitarnymi, hałasują, śmiecą tymi paskudnymi papierosami i opakowaniami po batonach. Niegrzeczni, bardzo niegrzeczni.

– Nie rozmawiaj z żadnym z nich, mamo. Gdyby ktoś cię pytał, nie żyję.

– Nie mów takich okropnych rzeczy!

– Po prostu nikomu nie mów, że dzwoniłam. Później ci wszystko wyjaśnię. Posłuchaj, mamo, niedługo zjawią się u ciebie ponure draby o wyglądzie twardzieli. Będą mówili, że są z FBI czy coś w tym rodzaju, ale to kłamstwo. Udawaj przed nimi głupią. Bądź słodka jak miód, udawaj, że umierasz ze strachu o mnie, ale nie puszczaj pary z ust.

– Przecież jestem tylko jednooką, kulawą, biedną i niedouczoną prostaczką o wielkim tyłku. Kto by w ogóle pomyślał, że mogę coś wiedzieć`?

– Strasznie cię kocham, mamo. Jeszcze jedno. Jestem pewna, że nie założyli ci jeszcze podsłuchu w telefonie, ale w końcu znajdą na to sposób. Tak więc kiedy wpadnę zobaczyć się z tobą, nie będę wcześniej dzwoniła.

– Dziecko, boję się jak jeszcze nigdy od dnia, w którym twój przeokropny ojciec był tak dobry, że dał się zastrzelić.

– Nie bój się, mamo. Nic mi się nie stanie. Szykuję ci parę niespodzianek.

– Jest u mnie ojciec Francorelli. Chce z tobą rozmawiać. Ciągle jest bardzo przejęty tym, co się zdarzyło na ślubie. Jilly, dziecko, co tam się właściwie zdarzyło? To znaczy, wiem, opowiadali mi, ale nic z tego nie rozumiem.

– Nie chcę rozmawiać z ojcem Francorellim, mamo. Powiedz mu tylko, że bardzo mi przykro, że zepsułam uroczystość. – Zepsułaś? Uratowałaś ich. Uratowałaś ich wszystkich.

– Mogłam to zrobić o wiele dyskretniej. Słuchaj, mamo, kiedy za parę tygodni się spotkamy, może miałabyś ochotę na kolację w Paryżu?

– W Paryżu, we Francji? A co u licha miałabym jeść w Paryżu?

– To może w Rzymie? Albo w Wenecji? Albo w Hongkongu?

– Dziecko, wiem, że przenigdy nie zaczęłabyś brać narkotyków, ale zaczynasz mnie martwić.

Jilly zaśmiała się.

– Więc może Wenecja? W jakiejś pięciogwiazdkowej restauracji. Wiem, że lubisz włoską kuchnię.

– Uwielbiam lasagne. Jakim cudem będzie cię stać na pięciogwiazdkowy lokal, i to jeszcze w Wenecji?

– Zobaczysz. Mamo…

– Co takiego, dziecko?

– Nigdy nie potrafiłabym uratować własnego tyłka, że nie wspomnę o tych wszystkich ludziach, gdybyś mnie nie wychowała i nie pokazała mi, jak nie dać się zjeść żywcem strachowi. – Niech cię Bóg błogosławi, dziecko. Bardzo cię kocham.

Jilly odłożyła słuchawkę, dłuższą chwilę dochodziła do siebie. Potem, wrzuciwszy do aparatu garść ćwierćdolarówek, zadzwoniła pod zamiejscowy numer, który dostała od Dylana. Gdy po pierwszym dzwonku odezwała się kobieta, Jilly powiedziała:

– Chciałabym rozmawiać z Vonettą Beesley.

– Właśnie z nią pani rozmawia. Czym mogę służyć?

– Dylan O'Conner prosił, żebym zadzwoniła i spytała, czy u pani wszystko w porządku.

– Kto mógłby mi zrobić coś złego, czego natura w końcu i tak w końcu nie pogorszy? Proszę powiedzieć Dylanowi, że nic mi nie jest. Milo słyszeć, że żyje. Zdrów i cały?

– Włos mu nie spadł z głowy.

– A mały Shep?

– Stoi teraz w kącie, ale wcześniej dostał wielki kawał ciasta i do kolacji wszystko będzie w porządku.

– Jest kochany.

– To prawda – odparła Jilly. – Dylan prosił mnie, żebym pani powiedziała, że nie będą już potrzebowali gosposi.

– Słyszałam, co się stało, w ich domu, i przypuszczam, że i tak nie da się tam posprzątać bez buldożera. Powiedz mi coś, złotko. Sądzisz, że potrafisz się nimi zaopiekować?

– Chyba tak – odrzekła Jilly.

– Zasługują na dobrą opiekę.

– Zasługują – zgodziła się.

Zakończywszy drugą rozmowę, miała ochotę wypaść z kabiny telefonicznej w pelerynie i trykocie i efektownie wzbić się w powietrze. Oczywiście, nie miała ani peleryny, ani trykotu, poza tym nie umiała latać. Rozejrzała się więc, sprawdzając, czy

korytarz jest pusty i bez akompaniamentu trąbek, bez teatralnych gestów, złożyła się na taras, który wychodził na jezioro, gdzie w ostatnich promieniach zmierzchu czekał na nią Dylan.

Na długo przed późnym o tej porze roku zachodem słońca wzeszedł księżyc. Na zachodzie noc scałowywała resztki różu z policzka dnia, a na wschodzie wisiał już wysoko księżyc w pełni, jak romantyczna latarnia.

Dokładnie o zmierzchu zjawił się Ling, aby poprowadzić ich dwoje i Shepa przez korytarze i komnaty, których jeszcze nie widzieli, a potem wszyscy wyszli z domu i ruszyli na przystań. Zwykle światła oświetlające przystań były zgaszone. Drogę rozjaśniały im urocze rzędy cieniutkich świec unoszących się w powietrzu osiem stóp nad deskami.

Widocznie Parishowi spodobało się wynajdywanie innych zastosowań mocy, dzięki której odbijał wystrzelone w siebie pociski. Wielki dom stal wśród dziesięciu akrów lasu, odgrodzony od nieproszonych gości, a drzewa zapewniały ciszę i spokój. Nawet z oddalonego przeciwległego brzegu jeziora, obserwując świece przez lornetkę, żaden ciekawski nie wiedziałby, co właściwie widzi. Zabawa wydawała się warta ryzyka.

Ling, jak gdyby sam unosił się ułamek cala nad deskami przystani, prowadził ich między pełgającymi płomykami, pod lewitującymi świecami, aż do trapu. Dźwięk, z jakim woda omywała pale, brzmiał niemal jak muzyka.

Ling nie dał po sobie poznać, czy zdumiał go widok lewitujących świec. Wszystko wskazywało na to, że nic nie mogło naruszyć jego spokoju umysłu ani opanowania tancerza. Nie ulęgało wątpliwości, że jest wyjątkowo dyskretny i lojalny wobec pracodawcy w stopniu, jaki wydawał się niemal nadprzyrodzony.

Było tak, jak miało być.

Na końcu trapu przy nabrzeżu stała czterdziestopięciostopowa łódź motorowa z kabiną z czasów, gdy statków wycieczkowych nie robiło się z plastiku, aluminium i włókna szklanego. Malowane na biało drewno, wykończenie pokładu i listwa wzdłuż burt z polerowanego mahoniu oraz błyszczące jak klejnoty mosiężne elementy sprawiały, że nie była to zwykła łódź motorowa, ale okręt, który przypłynął tu prosto ze snu.

Gdy wszyscy znaleźli się na pokładzie, świece na przystani jedna po drugiej pogasły i spadły na deski.

Parish wyprowadził łódź z przystani i wypłynął na jezioro. Woda wszędzie byłaby czarna jak farba anilinowa, gdyby szczodry księżyc nie sypał na fale srebrnych monet. Parish rzucił

kotwicę daleko od brzegu, zapalone bursztynowe latarnie miały ostrzec innych nocnych żeglarzy o ich obecności.

Na przestronnym pokładzie rufowym było dość miejsca na stolik dla czterech osób oraz dla Linga, który urządzał im kolację przy świecach.

Ravioli z grzybami podane na przystawkę miały ładny kwadratowy kształt. Potem zjawiło się danie główne: cukinia, która przed usmażeniem pokrojono w kostkę; porcja ziemniaków duszonych z cebulą również miała kanciasty kształt; z medalionów cielęcych również troskliwie uformowano kwadraty, nie tylko dla Shepherda, ale dla wszystkich, aby młody pan O'Conner nie odczul, że różni się od reszty towarzystwa.

Mimo to Ling czuwał w kambuzie, gotów w każdej chwili przyrządzić grzankę z serem.

Wszystko okazało się przepyszne. Podany do potraw cabernet sauvignon również okazał się pod każdym względem wyjątkowy. Szklanka zimnej coli bez kostek lodu była jedną z najlepszych na świecie szklanek zimnej coli. Kolacji towarzyszył2 oczywiście fascynująca rozmowa, mimo że Shepherd ogranicza w niej swój udział do jednego lub dwóch słów, nadużywając przymiotnika „smaczne".

– Będziecie mieli skrzydło domu do dyspozycji – mówił Parish. – A później, jeśli zechcecie, zbudujemy obok drugi dom.

– Jesteś niezwykle szczodry – powiedziała Jilly.

– Nonsens. Mój program w radiu to kura znosząca złote jajka. Nie jestem żonaty, nie mam dzieci. Naturalnie zamieszkacie tu w tajemnicy. Nikt nie może poznać waszego miejsca pobytu Media, władze i cała ludzkość będą was bez przerwy prześladować, z upływem lat coraz bezwzględniej. Być może będę musiał zmienić kilka osób ze służby, żeby mieć pewność, że wszyscy dochowają tajemnicy, ale Ling ma braci i siostry.

– Zabawne – powiedział Dylan – że siedzimy tu i zgodnie snujemy plany, wiedząc od początku, co i jak należy zrobić. – Jesteśmy z różnych pokoleń – rzekła Jilly – ale wszyscy jesteśmy dziećmi tej samej kultury. Przesiąkliśmy tą samą mitologią.

– Otóż to – przytaknął Parish. – W przyszłym tygodniu zmienię testament, czyniąc was moimi spadkobiercami, chociaż; będę musiał do tego celu wykorzystać szwajcarskich adwokatów i sieć zagranicznych kont. Trzeba też będzie zamiast nazwisk używać numerów identyfikacyjnych. Wasze nazwiska stały się już zbyt dobrze znane w całym kraju, a w przyszłość

będziecie jeszcze sławniejsi. Gdyby coś mi się przytrafiło albo któremuś z was, pozostali nie powinni mieć z tego powodu żadnych kłopotów finansowych ani podatkowych.

Odkładając nóż i widelec, wyraźnie wzruszony hojnością i gestem gospodarza, Dylan powiedział:

– Nie ma takich słów, którymi mógłbym ci za wszystko podziękować. Jesteś… wyjątkowym człowiekiem.

– Dość tych wyrazów wdzięczności – odrzekł stanowczo Parish. – Nie chcę tego więcej słuchać. Ty też jesteś wyjątkowym człowiekiem, Dylan. Ty także, Jilly. I ty, Shepherd.

– Smaczne.

– Wszyscy staliśmy się inni niż reszta mężczyzn i kobiet i nigdy już nie będziemy tacy jak oni. Nie jesteśmy od nich lepsi, ale żadne z nas nie ma już swojego miejsca na świecie poza tym, gdzie jesteśmy wszyscy razem. Od dziś mamy zadanie, którego nie wolno nam nie wypełnić, musimy zrobić absolutnie wszystko, by wykorzystać naszą odmienność do dokonywania zmian.

– Musimy iść wszędzie tam, gdzie nas potrzebują – zgodził się Dylan. – Bez rękawiczek, bez wahania, bez strachu.

– Z potwornym strachem – zaprotestowała Jilly. – Któremu nie możemy się nigdy poddać.

– Rzeczywiście, to ładniej powiedziane-pochwalił ją Dylan. Gdy Ling dolewał caberneta, nad Tahoe przeleciał na dużej wysokości samolot pasażerski, zmierzający prawdopodobnie na lotnisko w Reno. Gdyby jezioro nie było takie ciche, jeśli nie liczyć stukotu księżycowych srebrnych monet o kadłub łodzi, być może nie usłyszeliby słabego odgłosu silników odrzutowych. Spoglądając w górę, Jilly dostrzegła maleńką skrzydlatą sylwetkę, która przecięła tarczę księżyca.

– Cieszę się tylko z jednej rzeczy – rzekł Parish. – Nie będziemy sobie musieli zawracać głowy projektowaniem, konstruowaniem i utrzymaniem żadnego cholernego Batmobilu. Śmiech dobrze im zrobił.

– Może wcale nie będzie tak źle w roli tragicznych postaci dźwigających na barkach cały świat – uznał Dylan. – Jeżeli potrafimy się przy tym bawić.

– Będziemy się świetnie bawić – podchwycił Parish. – Och, tak, bardzo mi na tym zależy. Wolałbym jednak, żebyśmy nie nadawali sobie żadnych głupich, dźwięcznie bohaterskich imion, bo sam wyrządziłem już sobie tę krzywdę, ale chętnie przystanę na inne pomysły.

Jilly zawahała się z kieliszkiem przy ustach.

– Parish Lantern to nie jest twoje prawdziwe imię i nazwisko? – A kto mógłby się tak nazywać? Teraz to moje oficjalne imię i nazwisko, ale urodziłem się jako Horace Bloogernud.

– Dobry Boże – rzekł Dylan. – Więc od dziecka byłeś w pewnym sensie postacią tragiczną.

– Już jako nastolatek pragnąłem pracować w radiu i dokładnie wiedziałem, jaki program chciałem stworzyć. Wieczorną audycję o dziwnych i niesamowitych zjawiskach. Uznałem, że pseudonim „Parish Lantern" będzie świetnie pasował, ponieważ to stare angielskie określenie księżyca, blasku księżyca.

– Robisz swoje przy blasku księżyca – rzekł Shepherd, lecz tym razem głos nie drżał mu z udręki jak poprzednio, gdy wypowiadał te słowa, jakby zyskały dla niego nowe znaczenie.

– Owszem, masz rację – odrzekł Parish. – W pewnym sensie wszyscy będziemy robić swoje przy blasku księżyca, to znaczy, że będziemy się starali działać w jak największej dyskrecji i tajemnicy. Co wiąże się ze sprawą kamuflażu.

– Kamuflażu? – spytała Jilly.

– Na szczęście nikt poza nami nie wie, że ja też zostałem dotknięty tym przekleństwem – powiedział Parish. – Dopóki mogę robić, co trzeba, i brać udział w bohaterskich akcjach, utrzymując to w sekrecie, mogę być łącznikiem między naszą małą grupą a światem. Ale wy troje… wasze twarze są znane i bez względu na to, jak dyskretnie będziemy działać, z biegiem czasu coraz więcej ludzi będzie was rozpoznawało. Dlatego musicie zostać…

– Mistrzami kamuflażu! – rzekł z zachwytem Dylan. Jilly uznała, że to też jest tak, jak ma być.

– Koniec końców – ciągnął Parish – będzie nam brakować tylko głupich imion, niepraktycznych pojazdów naszpikowanych bezsensownymi gadżetami, kostiumów ze spandeksu i superprzeciwnika, którym musielibyśmy się przejmować pomiędzy zwykłymi akcjami ratunkowymi i dobrymi uczynkami.

– Lód – powiedział Shepherd.

Ling natychmiast zbliżył się do stołu, ale Parish kilkoma chińskimi słowami zapewnił go, że nie trzeba podawać lodu. – Shepherd ma rację. Mieliśmy przez krótką chwilę superprzeciwnika, ale już jest blokiem lodu.

– Lód.

Później, przy kawie i cieście cytrynowym Jilly powiedziała:

– Jeżeli jakoś się nie nazwiemy, media zrobią to za nas i na pewno wymyślą jakieś głupie określenie.

– Słusznie – rzekł Dylan. – Dziennikarzom brak wyobraźni. A potem będziemy musieli znosić jakąś denerwującą etykietkę. Może wybierzemy zbiorową nazwę dla wszystkich jako grupy?

– Aha – przytaknęła Jilly. – Bądźmy przebiegli jak kiedyś Horace Bloogernud. Wykorzystajmy w nazwie księżyc.

– Księżycowy Gang – podsunął Dylan.

– Będzie dobrze wyglądać w brukowcach, nie?

– Nie podoba mi się słowo „gang" – powiedział Parish. – Ma za dużo negatywnych konotacji.

– Księżycowy… coś tam. – Jilly się zamyśliła.

Mimo że Shepherd miał na talerzu jeszcze pół porcji ciasta, odłożył widelec. Wpatrując się w swój niedojedzony deser, powiedział:

– Oddział, załoga, zespół, koło, towarzystwo…

– Proszę bardzo – rzekł Dylan.

– … stowarzyszenie, sojusz, związek, drużyna, koalicja, klan, ekipa, liga, klub…

– Księżycowy Klub – wymówiła na próbę Jilly, wsłuchując się we współbrzmienie słów. – Klub Księżycowy. Niezłe.

– …bractwo, gromada, paczka, kompania, rodzina…

– To chyba chwilę potrwa – powiedział Parish, dając znak Lingowi, aby zabrał trzy z czterech talerzy deserowych i otworzył następną butelkę wina.

– …podróżnicy, odkrywcy, poszukiwacze…

Słuchając jednym uchem kaskady słów poczciwego Shepherda, Jilly zaczęła myśleć o czekającej ich przyszłości, o przeznaczeniu i wolnej woli, o mitologii i prawdzie, o zależności i odpowiedzialności, o nieuchronności śmierci i rozpaczliwej potrzebie celu życia, o miłości, obowiązku i nadziei.

Niebo jest głębokie. Gwiazdy leżą daleko. Księżyc, choć bliżej niż Mars, i tak jest odległy. Jezioro połyskuje czernią ożywianą rtęciowym blaskiem – latarni parafialnej. Statek lekko kołysze się na kotwicy. Klub Księżycowy, czy jaką w końcu przybierze nazwę, odbywa swoje pierwsze poważne spotkanie przy cieście, wśród wybuchów śmiechu rozpoczynając podróż, która, jak mieli nadzieję, będzie długą wyprawą w poszukiwaniu całej zupełności wszystkiego.

Загрузка...