12

Autostrada, czarniejsza niż oświetlony mdłym blaskiem księżyca mrok pustyni, momentami zdawała się rozwijać przed fordem, prowadząc Jilly i braci O'Connerów w głąb chaosu i zapomnienia. Czasem jednak wyglądała, jak gdyby wysnuwała się z chaosu i formowała w regularny kłębek, nieubłaganie wiodąc ich w stronę precyzyjnie ustalonego i nieuniknionego przeznaczenia.

Jilly nie wiedziała, która z tych możliwości napawa ją większym strachem: pakowanie się w jeszcze większy gąszcz kłopotów, w ciernistą gęstwinę, gdzie każdy ruch oznaczał kolejne bolesne zetknięcie z nieznanym, które mogło ją doprowadzić na skraj obłąkania – czy odkrycie prawdy o uśmiechniętym człowieku z igłą i zgłębienie tajemnicy złocistego płynu w strzykawce.

W ciągu swego dwudziestopięcioletniego życia nauczyła się, że zrozumienie nie zawsze – a nawet rzadko – przynosi spokój. Teraz, od chwili powrotu do pokoju motelowego z piwem korzennym, tkwiła w czyśćcu niewiedzy i dezorientacji, gdzie życie przypominało koszmar na jawie albo zły i bardzo wyrazisty sen. Gdyby jednak znalazła odpowiedzi na wszystko, mogłaby dojść do wniosku, że została za życia uwięziona w piekle i zatęskniłaby jeszcze za względną ciszą i spokojem czyśćca, choć nerwy miała tu napięte do ostateczności.

Dylan, tak jak przedtem, nie skupiał całej uwagi na drodze, lecz co chwila zerkał we wsteczne lusterko i oglądał się przez ramię, żeby sprawdzić, czy Shep nie robi sobie krzywdy; teraz mial dwa zmartwienia, które przeszkadzały mu w prowadzeniu samochodu. Od dramatycznego występu Jilly na drodze – bełkotała coś o ptakach i krwi – Dylan zaczął się do niej odnosić z taką samą braterską troską, z jaką traktował Shepherda.

– Naprawdę czułaś smak… smak krwi? – zapytał. – I zapach? – Tak. Wiem, że to nie była prawdziwa krew. Ty jej nie widziałeś. Ale mnie wydawała się bardzo realna.

– Słyszałaś ptaki i czułaś dotyk skrzydeł

– Tak.

– Czy halucynacje zwykle angażują wszystkie zmysły – albo angażują tak całkowicie?

– To nie była żadna halucynacja – oświadczyła z uporem. – No, ale rzeczywistość też nie.

Posłała mu wściekłe spojrzenie, a on zrozumiał, jakim niebezpieczeństwem grozi mu wygłaszania sugestii, że Jilly – Amazonka Południowego Zachodu, dzielna mieszkanka krainy kaktusów – może ulegać halucynacjom. Jej zdaniem halucynacje stanowiły dolegliwość bardzo zbliżoną do staromodnych damskich przypadłości, takich jak wapory, omdlenia i uporczywa melancholia.

– Nie jestem histeryczką – powiedziała. – Ani alkoholiczką na odwyku, nie biorę grzybków halucynogennych, więc słowo „halucynacja" w ogóle nie wchodzi w grę.

– Powiedzmy, że to była wizja.

– Nie jestem też Joanną d'Arc. Bóg nie wysyła mi żadnych wiadomości. Wystarczy. Nie mam już ochoty o tym mówić, w każdym razie nie teraz i jeszcze nie przez jakiś czas.

– Musimy…

– Powiedziałam, nie teraz. – Ale…

– Boję się, rozumiesz? Boję się i jak będziemy o tym bez przerwy gadać, nie zacznę się mniej bać. Przerwa, proszę o przerwę, w porządku?

Rozumiała, dlaczego przygląda się jej ze zmartwioną miną, a nawet z pewną dozą nieufności, ale nie odpowiadała jej rola obiektu jego troski. Trudno jej było nawet znosić słowa otuchy ze strony przyjaciół; a współczucie obcej osoby mogło łatwo przerodzić się w litość. Nie tolerowała niczyjej litości. Jeżyła się na samą myśl, że ktoś może ją uważać za słabą i nieszczęsną istotę i nie cierpiała protekcjonalnego traktowania.

Istotnie, ukradkowe spojrzenia Dylana, aż ociekające współczuciem, rozdrażniły Jilly, która postanowiła od nich uciec. Odpięła pas, podwinęła nogi, zostawiając donicę Freda na podłodze pod siedzeniem, i odwróciła się bokiem, sprawdzając, czy u Shepa wszystko w porządku, i umożliwiając jego bratu skupienie się na prowadzeniu samochodu.

Dylan zostawił Shepowi apteczkę. Ku zdziwieniu Jilly młody człowiek otworzył ją, położył na siedzeniu obok siebie i we właściwy sposób skorzystał z jej zawartości, choć w tak intensywnym skupieniu i z tak nieobecnym wyrazem twarzy, że wyglądał jak automat. Tamponami nasączonymi wodą utlenioną cierpliwie zmywał zakrzepłą krew z nosa, którym wydawał świst przy każdym wdechu. Postępował z tak niezwykłą delikatnością, że ciemnoczerwony strumyczek przestał płynąć. Brat powiedział mu, że to tylko zwykłe krwawienie i nie złamał nosa, a Shep zdawał się potwierdzać diagnozę, opatrując swój uraz bez żadnego skrzywienia czy syku bólu. Za pomocą wacików zmoczonych alkoholem zmył zaschłą krew z górnej wargi, kącika ust i podbródka. Kiedy bił się po twarzy, zdarł skórę z kostek dłoni, zahaczając o zęby; te zadrapania też przemył alkoholem, a potem nałożył odrobinę neosporyny. Kciukiem i palcem wskazującym prawej ręki zaczął sprawdzać po kolei wszystkie zęby, najpierw górne, potem dolne; za każdym razem, gdy upewnił się, że ząb mocno tkwi na swoim miejscu, przerywał zabiegi i mówił:

– Jest, jak ma być, panie.

Shep unikał kontaktu wzrokowego, jego mina wskazywała, że znajduje się w zupełnie innym świecie, w fordzie nie było żadnego szlachcica – lorda ani księcia, ani królewicza – wynikało więc z tego, że nie mówi do nikogo z obecnych.

– Jest, jak ma być, panie.

Działał metodycznie niemal jak robot, ale chwilami w jego ruchach dało się zauważyć pewną nieporadność, jak gdyby podczas konstrukcji i programowania mechanizmu popełniono błędy, których jeszcze nie wyeliminowano.

Jilly kilka razy próbowała zagadać do Shepa, lecz jej wysiłki spełzły na niczym. Mówił tylko do Pana Zębów, posłusznie składając mu meldunki o stanie swojego zdrowia.

– Shep umie rozmawiać – rzekł Dylan. – Chociaż nawet gdy jest w najlepszej formie, nie można się raczej po nim spodziewać błyskotliwych ripost, które zrobiłyby z niego duszę towarzystwa. Mówi po shepowemu, jak ja to nazywam, ale całkiem ciekawie.

Sprawdziwszy kolejny ząb, Shep oświadczył z tylnego siedzenia:

– Jest, jak ma być, panie.

– Ale na razie nie uda ci się z nim nawiązać dialogu – ciągnął Dylan. – Jest wytrącony z równowagi. Nie radzi sobie za dobrze z żadnym zamieszaniem ani zaburzeniem codziennego rozkładu dnia. Najlepiej jest, kiedy dzień przebiega dokładnie tak, jak się spodziewa. Kiedy śniadanie, obiad i kolacja są o właściwej porze, a każdy posiłek składa się z dań, które akceptuje, a jest ich bardzo niewiele, kiedy nie spotyka zbyt wielu nieznajomych, którzy próbują z nim rozmawiać… wtedy udaje się z nim nawiązać kontakt i nagadać do woli.

– Jest, jak ma być, panie – oznajmił Shep, na pozór nie potwierdzając słów brata.

– Co mu dolega? – spytała Jilly.

– Według diagnozy jest autystą, chociaż o wysokim stopniu sprawności. Nie wykazuje skłonności do przemocy, a bywa bardzo rozmowny, więc kiedyś postawiono nawet diagnozę, że to syndrom Aspergera.

– Syn Dromaspergera?

– Zespół Aspergera, zaburzenia rozwojowe. Czasem wydaje się, że Shep funkcjonuje bardzo sprawnie, ale czasem nie tak sprawnie, jak by się chciało. W każdym razie chyba nie można mu przyczepić jednoznacznej etykietki. To po prostu Shep, jedyny w swoim rodzaju.

– Jest, jak ma być, panie.

– Powiedział to już czternaście razy – zauważył Dylan. – Ile człowiek ma zębów?

– Chyba… trzydzieści dwa, razem z zębami mądrości. Dylan westchnął.

– Dzięki Bogu usunięto mu zęby mądrości.

– Mówiłeś, że Shep potrzebuje stabilności. To na pewno dobrze, że tłuczecie się po kraju jak Cyganie?

– Jest, jak ma być, panie.

– Wcale się nie tłuczemy – odparł Dylan wyraźnie urażony pytaniem, choć Jilly wcale nie miała zamiaru go drażnić. – Mamy swój plan, stały porządek, cele, jakie chcemy osiągnąć. Mamy do czego dążyć. Podróżujemy z fasonem. To nie jest wóz konny z wymalowanymi na bokach magicznymi znakami.

– Chciałam przez to powiedzieć, że może lepiej by mu było w jakimś zakładzie.

– Nigdy tam nie trafi.

– Jest, jak ma być, panie.

– Nie wszystkie są takie straszne, jak się powszechnie uważa – powiedziała Jilly.

– Shep ma tylko mnie. Gdybym go wsadził do zakładu, nie miałby już nic.

– Może jednak byłoby mu lepiej. – Nie. Umarłby tam.

– Przede wszystkim chyba nie pozwoliliby, żeby robił sobie krzywdę.

– Shep nie zrobi sobie krzywdy.

– Właśnie robił – zauważyła. – Jest, jak ma być, panie.

– To był pierwszy raz, przypadek – rzekł Dylan, lecz w jego głosie zamiast głębokiego przekonania zabrzmiała nuta niepewności. – Na pewno tego nie powtórzy.

– Wcześniej też ci się tak wydawało.

Mimo że przekroczyli już dopuszczalną prędkość, a ruch na autostradzie nie sprzyjał szybkiej jeździe, Dylan cały czas przyspieszał.

Jilly wyczuła, że próbuje uciec nie tylko od mężczyzn w czarnych chevroletach.

– Możesz jechać nie wiem jak szybko, ale Shep ciągle siedzi z tyłu.

– Jest, jak ma być, panie.

– Stuknięty lekarz daje ci zastrzyk – rzekł Dylan – a jakąś godzinę później doświadczasz odmiennego stanu świadomości… – Przecież prosiłam o przerwę w tej rozmowie.

– A ja nie chcę rozmawiać właśnie o tym – oświadczył stanowczo. – O zakładach, sanatoriach, domach opieki, miejscach, gdzie ludzi traktuje się jak puszki z mięsem, odstawia na półkę i od czasu do czasu odkurza.

– Jest, jak ma być, panie.

– W porządku – ustąpiła Jilly. – Przepraszam. Rozumiem. Zresztą to i tak nie moja sprawa.

– Zgadza się – przytaknął Dylan. – Shep to nie nasza sprawa. Tylko moja.

– W porządku. – No.

– Jest, jak ma być, panie.

– Dwadzieścia – policzyła Jilly.

– Ale twój odmienny stan świadomości dotyczy nas obojga, nie tylko ciebie, ale ciebie i mnie, bo ma związek z zastrzykiem…

– Tego nie możemy być pewni.

Na jego szerokiej i gumowatej twarzy niektóre miny przybierały karykaturalną formę, jak gdyby rzeczywiście był rysunkowym misiem, który przybył do prawdziwego świata prosto z animowanej krainy, zgolił futro na pysku i zapragnął udawać człowieka. W tej chwili niedowierzanie odmalowało się na jego obliczu tak plastycznie, że wyglądał jak kot Sylwester, który mimo swojej przebiegłości dał się zwabić ptaszkowi Tweetie na skraj urwistej skały.

– Och, możemy być pewni. – Wcale nie – upierała się. – Jest, jak ma być, panie.

– Poza tym – ciągnęła Jilly – określenie „odmienny stan" wcale nie podoba mi się bardziej niż „halucynacja". Brzmi, jakbym była jakimś ćpunem.

– Chyba nie będziemy się kłócić o słownictwo.

– Ja się nie kłócę. Mówię tylko, co mi się nie podoba.

– Jeżeli mamy rozmawiać na ten temat, musimy to jakoś nazwać.

– Wobec tego w ogóle o tym nie rozmawiajmy – zaproponowała.

– Musimy. Co twoim zdaniem mamy robić – przez resztę życia jeździć w kółko po całym kraju, nigdzie się nie zatrzymywać i w ogóle o tym nie mówić?

– Jest, jak ma być, panie.

– A propos jazdy – powiedziała Jilly – jedziesz o wiele za szybko.

– Wcale nie.

– Ponad dziewięćdziesiąt.

– Tak się wydaje, kiedy patrzysz ze swojego miejsca. – Doprawdy? A jak się wydaje z twojego?

– Osiemdziesiąt osiem – przyznał, zdejmując nogę z gazu. – Nazwijmy to… mirażem. W tym słowie nie kryją się żadne sugestie zaburzeń umysłowych, zażywania narkotyków ani manii religijnej.

– Jest, jak ma być, panie.

– Mnie się wydaje, że lepsza byłaby „zjawa" – powiedziała Jilly.

– Może być zjawa.

– Chociaż bardziej podoba mi się „miraż".

– Świetnie! Wyśmienicie! Jesteśmy na pustyni, więc nawet pasuje.

– Ale tak naprawdę to nie był miraż.

– Wiem – zapewnił ją pospiesznie. – To była rzecz wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju, którą trudno nazwać. Ale jeżeli widziałaś ten miraż z powodu cholernej szprycy… – Urwał, wyczuwając zbliżający się sprzeciw z jej strony. – Och, zejdź na ziemię! Zdrowy rozsądek podpowiada, że te dwie rzeczy muszą mieć ze sobą związek.

– Zdrowy rozsądek jest przereklamowany.

– Nie w rodzinie O'Connerów.

– Nie należę do rodziny O'Connerów.

– Dzięki czemu nie musimy zmieniać nazwiska. – Jest, jak ma być, panie.

Nie chciała się z nim kłócić, bo wiedziała, że sprawa dotyczy ich obojga, nie potrafiła się jednak powstrzymać.

– A więc w rodzinie O'Connerów nie ma miejsca dla ludzi takich jak ja?

– Znowu zaczynasz z tym „ludzie tacy jak ja"!

– Cóż, widocznie na tym polega problem z tobą.

– To nie problem ze mną, tylko z tobą. Jesteś nadwrażliwa i ciągle się w tobie gotuje, jakbyś miała za chwilę wybuchnąć. – Cudownie. A więc teraz jestem garnkiem gotowym wybuchnąć. Masz nadzwyczajny talent działania ludziom na nerwy. – Ja? Jestem najmniej konfliktowym człowiekiem pod słońcem. Nigdy nikomu nie działałem na nerwy, dopóki nie spotkałem ciebie.

– Jest, jak ma być, panie.

– Znowu jedziesz ponad dziewięćdziesiąt – ostrzegła go.

– Osiemdziesiąt dziewięć – zaprotestował i tym razem nie zdjął nogi z gazu. – Jeżeli widziałaś miraż z powodu szprycy, też pewnie mnie to czeka.

– I to następny powód, dla którego nie powinieneś jechać ponad dziewięćdziesiąt.

– Osiemdziesiąt dziewięć – poprawił, po czym niechętnie zwolnił.

– Ty pierwszy dostałeś szprycę od tego szurniętego sukinsyna komiwojażera – powiedziała Jilly. – Jeśli to cholerstwo zawsze wywołuje miraże, najpierw ty powinieneś je widzieć.

– Po raz setny powtarzam – to nie był komiwojażer, tylko jakiś stuknięty lekarz, naukowiec maniak albo ktoś w tym rodzaju. Poza tym przypominam sobie, jak mówił, że szpryca na każdego działa inaczej.

– Jest, jak ma być, panie.

– Inaczej? Jak na przykład?

– Nie powiedział. Po prostu inaczej. Mówił też… że efekt jest zawsze interesujący, często zaskakujący, niekiedy nawet pozytywny.

Wzdrygnęła się na wspomnienie kotłujących się ptaków i migoczących świec wotywnych.

– Ten miraż nie miał w sobie nic pozytywnego. Co jeszcze mówił doktor Frankenstein?

– Frankenstein?

– Nie możemy ciągle nazywać go stukniętym lekarzem, naukowcem maniakiem czy szurniętym sukinsynem komiwojażerem. Trzeba nadać mu jakieś imię, dopóki nie poznamy jego prawdziwego nazwiska.

– Ale Frankenstein… – Co takiego?

Dylan się skrzywił. Oderwał jedną dłoń od kierownicy, by wykonać nieokreślony dwuznaczny gest.

– Brzmi tak…

– Jest, jak ma być, panie. – Jak brzmi?

– Melodramatycznie – uznał w końcu.

– Wszyscy tylko krytykują – odrzekła zniecierpliwiona. – I czemu od każdego ciągle słyszę słowo „melodramatyczny"? – Ode mnie nigdy go nie słyszałaś – zaprotestował. – Poza tym nie mówiłem o tobie.

– Ty nie. Nie powiedziałam, że to ty. Ale równie dobrze mógłbyś to być ty. Jesteś mężczyzną.

– Tego już w ogóle nie rozumiem.

– Oczywiście, że nie rozumiesz. Jesteś mężczyzną. Przy swoim zdrowym rozsądku nie potrafisz zrozumieć niczego, co nie jest liniowe jak rządek kostek domina.

– Masz problemy z mężczyznami? – spytał zachwycony, że mu się udało, a na widok jego zadowolonej miny Jilly zapragnęła uderzyć go w twarz.

– Jest, jak ma być, panie.

Jilly i Dylan powiedzieli równocześnie, z identyczną ulgą: – Dwadzieścia osiem!

Sprawdziwszy stan wszystkich zębów, Shep nałożył buty, zawiązał i umilkł

Wskazówka szybkościomierza opadała, podobnie jak wzburzenie Jilly, choć dziewczyna miała wrażenie, że w ciągu najbliższych dziesięciu lat raczej nie zazna spokoju.

Zmniejszając prędkość do siedemdziesięciu mil na godzinę, choć jego zdaniem było to pewnie tylko sześćdziesiąt osiem, Dylan rzekł:

– Przepraszam.

Słysząc to, Jilly się zdumiała. – Za co?

– Za mój ton. Za moje nastawienie. Za to, co mówiłem Wiesz, normalnie nikomu nie udaje się wciągnąć mnie w kłótnię.

– W nic cię nie wciągałam.

– Nie, nie – poprawił się szybko. – Nie to mam na myśli. Nie wciągnęłaś mnie w kłótnię. Po prostu zwykle się nie złoszczę. Powstrzymuję się. Panuję nad sobą. Przekształcam to w energię twórczą. Na tym między innymi polega moja filozofia artystyczna.

Jilly nie potrafiła zapanować nad cynizmem tak skutecznie, jak podobno on panował nad gniewem; sarkazm było słychać w jej glosie i widać na twarzy, która przeobraziła się w gipsową maskę zatytułowaną „Pogarda".

– Artyści się nie złoszczą, tak?

– Nie starcza nam negatywnej energii po tych wszystkich gwałtach i morderstwach.

Musiała się uśmiechnąć na ten przytyk.

– Przepraszam. Zawsze mnie ponosi, kiedy ludzie zaczynają mówić o swojej filozofii.

– Właściwie masz rację. Filozofia to zdecydowanie za duże słowo. Powinienem powiedzieć, że na tym polega moja metoda działania. Nie jestem jednym z tych młodych gniewnych, którzy dają wyraz wściekłości, rozpaczy i gorzkiemu nihilizmowi.

– Co więc malujesz? – Świat taki, jaki jest. – Tak? A jak twoim zdaniem wygląda dzisiaj świat?

– Cudownie. Przepięknie. Tajemniczo. Jest głęboki, wielowarstwowy. – Z każdym słowem Dylan mówił coraz ciszej i spokojniej, jak gdyby była to często powtarzana modlitwa, w której dzięki szczerej wierze odnajdywał pociechę. Jego twarz rozjaśnił wewnętrzny blask i Jilly przestała w nim widzieć rysunkowego misia, jakiego dotąd przypominał. – Pełen znaczeń, których nie da się do końca uchwycić. Pełen prawdy, która, jeśli obejmie się ją uczuciem i rozumem, uspokoi najbardziej wzburzone morze i przyniesie nadzieję. Ma tyle piękna, że nie starczy mi talentu ani czasu, żeby je przenieść na płótno.

Jego elokwencja zupełnie nie pasowała do człowieka, jakim się wydawał i Jilly nie wiedziała, co powiedzieć, gdyż zdała sobie sprawę, że nie może wygłaszać zgryźliwych uwag podszytych zjadliwym sarkazmem, chociaż język ją świerzbił, czekając na odpowiednią chwilę jak u węża szykującego się do ataku. Łatwe docinki, plaski humor były zupełnie nie na miejscu wobec jego szczerości. Czuła, jak opuszcza ją pewność siebie i przemądrzałość, ponieważ głębia i skromność jego odpowiedzi wytrąciły ją z równowagi. Nigdy przedtem nie miała wrażenia, że wszystko, co powie, będzie niestosowne i ku swemu zdumieniu stwierdziła, że ogarnęło ją poczucie… pustki. Jej cięty dowcip, który zawsze przypominał okręt pod pełnymi żaglami, przeistoczył się w małą łódeczkę i utknął na mieliźnie.

Nie podobało się jej to uczucie. Dylan nie zamierzał jej upokorzyć, jednak miała wrażenie, że została wykpiona. Będąc dziewczynką z chóru i spędziwszy w kościele większą część życia, Jilly dobrze rozumiała teorię, według której upokorzenie jest cnotą i błogosławieństwem, zapewniającym szczęśliwsze życie tym, którzy go nie doświadczyli. Jednak gdy ksiądz poruszał tę sprawę w homilii, Jilly starała się go nie słuchać. Młodej Jilly wydawało się, że żyć w upokorzeniu większym od absolutnego minimum, które zadowoliłoby Boga, oznaczało dać za wygraną na samym początku. Dorosła Jilly nie zmieniła tego przekonania. Na świecie roi się od ludzi, którzy za wszelką cenę chcą cię zawstydzić, wykpić, postawić w kącie i trzymać w ryzach. Jeżeli przyjmiesz upokorzenie bez zastrzeżeń, oddasz im tylko przysługę.

Wpatrując się w rozwijającą się czy zwijającą przed sobą autostradę, Dylan O'Conner wydawał się zupełnie spokojny. Jilly jeszcze go takiego nie widziała i nie spodziewała się zobaczyć w tak tragicznych okolicznościach. Widocznie wystarczyła mu myśl o swojej sztuce i kontemplacja właściwego oddania piękna świata na dwuwymiarowym płótnie, by nie dopuścić do siebie strachu, przynajmniej na pewien czas.

Podziwiała pewność siebie, z jaką podchodził do swej profesji, i bez pytania wiedziała, że nigdy nie brał pod uwagę żadnego planu awaryjnego, gdyby nie powiodło mu się w malarstwie, tak jak ona myślała o ewentualnej karierze autorki bestsellerów. Zazdrościła mu tej pewności, ale zamiast wykrzesać z siebie zdrowy gniew, który mógłby przegonić dojmujące poczucie niestosowności, jeszcze głębiej pogrążyła się w lodowatym upokorzeniu.

W ciszy, jaka zapadła z jej winy, Jilly znów usłyszała echo srebrzystego śmiechu dzieci, a może było to tylko wspomnienie; nie wiedziała. Na ramionach, szyi i twarzy poczuła lekkie jak powiew chłodnego wiatru dotknięcie trzepoczących pierzastych skrzydeł.

Zamknęła oczy, zdecydowana nie ulec następnemu mirażowi, jeżeli się zbliżał, i udało się jej uciszyć śmiech dzieci. Skrzydła też zniknęły, lecz doznała czegoś jeszcze bardziej niepokojącego i zdumiewającego: stała się nagle świadoma każdego nerwu w swoim ciele, poczuła – w postaci gorąca i mrowienia impulsów – dokładne umiejscowienie i skomplikowany układ wszystkich dwunastu par nerwów czaszkowych, wszystkich trzydziestu jeden par nerwów lędźwiowych. Gdyby była malarzem, potrafiłaby narysować szczegółową mapę tysięcy aksonów w swoim ciele i precyzyjnie określić liczbę neuronów, z których składał się każdy z niciowatych neurytów. Czuła miliony impulsów elektrycznych przenoszących informacje przez włókna czuciowe z odległych punktów ciała do rdzenia kręgowego i mózgu i równie gęsty ruch impulsów przekazujących instrukcje z mózgu do mięśni, narządów i gruczołów. W myślach ujrzała trójwymiarowy model centralnego układu nerwowego: miliardy połączonych ze sobą komórek nerwowych w mózgu i rdzeniu kręgowym były na nim różnokolorowymi punkcikami światła, migoczącymi w gorączkowej pracy.

Uświadomiła sobie ogrom wszechświata w swoim wnętrzu, bezmiar galaktyk błyskających neuronów i nagle poczuła, jak gdyby leciała w zimną otchłań gwiazd, jakby była kosmonautą, który wyszedł w przestrzeń i zerwał uwięź łączącą go ze statkiem. Otworzyła się przed nią wieczność jak gigantyczna paszcza, żeby ją połknąć, a ona leciała coraz szybciej i szybciej, wprost do czeluści, w głąb zapomnienia.

Otworzyła oczy. Nienaturalna świadomość neuronów, aksonów i połączeń nerwowych zniknęła równie gwałtownie, jak się pojawiła.

Teraz poczuła wyraźnie tylko jeden fragment swojego ciała. Punkcik po ukłuciu igły. Swędzenie. Pulsowanie. Pod opatrunkiem z królikiem.

Sparaliżowana ze strachu, nie mogła oderwać plastra. Wstrząsana dreszczami wpatrywała się bezradnie w plamkę krwi ciemniejącą na spodzie gazy.

Gdy paraliż zaczął ustępować, Jilly uniosła wzrok i ujrzała chmarę białych gołębi, które leciały ławą prosto w kierunku forda. Bezszelestnie wyłoniły się z mroku, zmierzały na zachód, pod prądu ruchu, trzepocząc setkami, tysiącami skrzydeł. Rozdzieliły się na dwa strumienie, które śmignęły wzdłuż boków samochodu, i trzeci, który przemknął nad maską i przednią szybą, łącząc się w ciemności z rwącą białą rzeką – zupełnie bezgłośnie, jakby we śnie pozbawionym dźwięków.

Mimo że niezliczone legiony gołębi gnały na forda jak gęsta śnieżyca, przez którą nic nie było widać, Dylan nie zareagował na to ani słowem, nie zmniejszył też prędkości. Patrzył na białą ławicę, zdając się nie zauważać ani jednego skrzydła, ani jednego świdrującego oka.

Jilly przypuszczała, że zapewne nikt poza nią nie widzi fali gołębi, która w rzeczywistości nie istnieje. Zacisnęła spoczywające na kolanach dłonie, przygryzając wargę. Serce jej łomotało – taki hałas mogłyby wydawać setki ptasich skrzydeł – a ona modliła się, aby te pierzaste widma zniknęły, choć bała się, że po nich może się zjawić coś znacznie gorszego.

Загрузка...