15

Dylan przeszedł przed fordem, migając w świetle reflektorów żółto-niebieską koszulą jasną jak popołudnie na Maui, a Jilly niespecjalnie by się zdziwiła, gdyby zniknął jej sprzed oczu, przechodząc do jakiejś rzeczywistości alternatywnej. Ryzykowny powrót do miasta był karkołomną jazdą prosto w nieznaną strefę między dwoma światami i po swojej wizji na pustyni i spotkaniu z widmowym stadem gołębi może już nigdy w życiu nic jej nie zaskoczy.

Gdy Dylan nie zniknął w światłach, gdy znalazł się na ceglanym chodniku i zaczął iść w stronę domu, Jilly odwróciła się do siedzącego z tyłu Shepa.

Ujrzała, że chłopak na nią patrzy. Ich spojrzenia skrzyżowały się na chwilę. Zielone oczy Shepa rozszerzyły się w szoku, a potem znów zamknęły.

– Zostań tu, Shep. Nie odpowiedział.

– Nie ruszaj się z miejsca. Zaraz wrócimy.

Jego oczy zaczęły drgać pod bladymi powiekami.

Gdy Jilly zerknęła w stronę domu, zobaczyła, że Dylan skręcił z chodnika w kierunku podjazdu.

Nachylając się nad kierownicą, zgasiła światła i wyłączyła silnik. Potem wyjęła kluczyki ze stacyjki.

– Słyszałeś mnie, Shep?

Jego zamknięte oczy poruszały się jak we śnie, jakby dręczyły go koszmary.

– Nie ruszaj się, zostań tu, nie ruszaj się, zaraz wrócimy – poleciła mu, otwierając drzwi i ostrożnie przenosząc nogi nad podłogą, aby nie uszkodzić Freda.

Na chodniku walały się oliwki, skrzypiały pod nogami, jak gdyby sąsiedzi urządzili sobie niedawno na ulicy raut, na którym podano martini, ale wszyscy, zamiast zjeść dekorację drinka, rzucili owoce na ziemię.

Dylan doszedł na koniec podjazdu, gdzie w cieniu wiaty stał jakiś samochód, ale nie zniknął pod daszkiem, tylko pozostał na widoku.

Liście drzew oliwnych zaszeleściły w lekkim podmuchu suchego wiatru, cierpkiego jak gin z kropelką wermutu. Przez szum Jilly usłyszała: „Hannn-na-na-na-na-na-na!".

Jego nieartykułowany okrzyk wbił się przez wszystkie kosteczki w głąb jej uszu, a stamtąd przeniósł się na kręgosłup, zdając się wibrować w każdym kręgu i przejmując ją dreszczem. Wypowiadając ostatnią sylabę, Dylan zniknął za wiatą.

Miażdżąc butami oliwki na chodniku, a potem szurając o trawę podeszwami, by je oczyścić, Jilly pobiegła tam, gdzie stał Dylan, zanim pochłonęła go ciemność.

Jej dobroduszna, okrągła twarz, nadająca się na widokówki bożonarodzeniowe, w jednej chwili stała się trupioblada i kojarzyła się bardziej z Halloween. W drżącym cieniu czegoś niewidzialnego jej lśniące siwe włosy splątały się i zlepiły krwią, ale w migotaniu światła pochodzącego z niewiadomego źródła czerwone sploty znów wygładziły się i oczyściły, odzyskując na powrót połysk i biel. Bladoróżowa twarz zwieńczona srebrzystymi lokami przybierała matowy szary kolor, gdy włosy zmieniały się w krwawe strąki. Oczy kobiety spoglądały na Dylana w oszołomieniu, a potem rozszerzały się w szoku, śmiertelnie zimne-jednak w chwilę później znów widział w nich czujność i lęk.

Dylan widział ją żywą, martwą, żywą i znów martwą; jeden obraz wyłaniał się płynnie z drugiego, stając się na moment rzeczywistością, a potem rozpływając się w swoim przeciwieństwie. Nie miał pojęcia, co może oznaczać to ohydne widziadło, jeżeli w ogóle coś znaczyło, mimo to zerknął na swoje ręce, spodziewając się, że będą na przemian czyste i powalane krwią kobiety. Kiedy okazało się, że jego dłonie nie biorą udziału w wizji mordu, przerażenie ściskające mu trzewia wcale nie ustąpiło, a Dylan jeszcze raz popatrzył na twarz kobiety, prawie pewien, że siła, jaka przywiodła go do tego miejsca, w końcu posłuży się nim, żeby zadać jej śmierć.

– Cheeseburgery, frytki, ciastka jabłkowe i koktajle waniliowe- powiedziała kobieta, dając dowód, że albo dobrze zapamiętała jego krótką wizytę w barze, albo ma fenomenalną pamięć.

Zamiast jej odpowiedzieć, Dylan podszedł do stołu i wziął jedną z opróżnionych puszek budweisera. Pod czaszką znów zawirowały świetliki, lecz usłyszał znacznie cichsze wyładowania elektryczne niż poprzednio, a spoczywającym za zaciśniętymi zębami językiem nie wstrząsnął żaden spazm.

– Proszę uciekać z domu – poradził kobiecie. – Nie jest tu pani bezpieczna. Szybko, niech pani idzie.

Nie wiedział, czy poszła, czy została, ponieważ mówiąc, upuścił puszkę na blat i odwrócił się. Nie obejrzał się przez ramię. Nie mógł.

Dziwaczna podróż, którą rozpoczął w fordzie i kontynuował pieszo, jeszcze się nie zakończyła. Otwarte drzwi za kuchnią prowadziły na korytarz, którego podłogę z desek przykrywał wytarty chodnik w róże. Dylan poczuł, jak tajemnicza siła znów pcha go w mrok, do niewiadomego przeznaczenia.

załamała ręce, jak gdyby chciała w ten sposób stłumić ich nerwowe drżenie. Spoglądając z zaskoczeniem na Jilly, poznała ją i powiedziała:

– To pani. Kanapka z kurczakiem, frytki, piwo korzenne. – Był tu wysoki człowiek w koszuli hawajskiej? – zapytała bez wstępów Jilly.

Kobieta skinęła głową.

– Powiedział, że nie jestem tu bezpieczna. – Dlaczego nie?

– Mówił, żebym szybko uciekała z domu. – Dokąd poszedł?

Mimo wysiłków ręka trzęsła się jej bezwładnie, gdy pokazała otwarte drzwi prowadzące na korytarz – tunel cienia, na którego końcu majaczyło słabe różowe światło.


***

Stając przy wiacie, Jilly spojrzała wstecz na forda. Prześwitujące przez gałęzie oliwek światło latarń padało na sylwetkę Shepa, który siedział nieporuszony z tyłu, tam gdzie mu kazano.

Mijając buicka, pobiegła na tyły domu, wzbijając po drodze chmurę białych ciem, które wyfrunęły z trąconego przez nią krzewu kamelii o kwiatach pełnych i czerwonych jak panieńskie serca.

Drzwi były otwarte. W trójkącie padającego z kuchni światła widać było podłogę ganku pomalowaną na perłowoszary kolor i wyjątkowo czystą jak na ganek domu na pustyni.

Mimo zupełnie wyjątkowej sytuacji Jilly mogła przystanąć przed progiem i grzecznie zapukać we framugę otwartych drzwi. Jednak widok znajomej siwowłosej kobiety, która podnosiła słuchawkę telefonu zamontowanego na ścianie w kuchni, zaniepokoił ją i ośmielił, toteż prosto z ganku weszła na świeżo umyte linoleum w żółto-zieloną kratę.

Tuż przed wejściem Jilly kobieta wcisnęła na klawiaturze telefonu dziewiątkę, a potem jeden. Jilly wyjęła jej słuchawkę z dłoni i odłożyła, zanim zdążyła wybrać drugą jedynkę.

Gdyby kobieta wezwała policję, wkrótce zjawiliby się tu także mężczyźni w czarnych chevroletach.

Na twarzy dobrodusznej babci z kreskówek Disneya nie gościł już radosny uśmiech pogodnej sprzedawczyni hamburgerów. Znużona całym dniem pracy, zatroskana i zdezorientowana wydarzeniami, jakie rozegrały się w ciągu ostatniej minuty,

Idąc po różach, zielonych liściach i kolcach, Dylan mijał łukowate, przypominające wejścia do altany drzwi, kryjące ciemności, w których mogło rosnąć wszystko. Niepokoił go jeden pokój po prawej i dwa po lewej, mimo że nic go do nich nie pchało, a skoro impuls kazał mu iść dalej, mógł przypuszczać, że niebezpieczeństwo czai się gdzieś przed nim, nie z boku.

Nie mial wątpliwości, że będzie musiał się zmierzyć z czymś niebezpiecznym. Tajemnicza siła, która kazała mu gnać przez ciemną Arizonę, na pewno nie przywlokła go tu, aby mógł znaleźć garniec złota, trudno było też sądzić, że ten dom jest jego ziemią obiecaną.

Od znaczka z żabą, przez klamkę samochodu, do puszki po piwie – Dylan szedł tropem dziwnej energii, jaką pozostawił dotyk siwowłosej kobiety.

Marjorie. Wiedział już, że miała na imię Marjorie, choć na swoim uniformie nie miała plakietki z imieniem.

Wpierw znaczek z żabą, później kuchnia – idąc tymi tropami, szukał Marjorie, bo w niewidzialnych śladach, jakie jej dotyk pozostawił na nieożywionych przedmiotach, odczytał przeznaczenie kobiety. Wyczul zerwane nici w splotach jej losu i skądś wiedział, że zostaną zerwane tu, dzisiejszego wieczoru.

Od dotknięcia częściowo zgniecionej puszki po piwie szedł już za nowym celem. Marjorie, nic o tym nie wiedząc, była ofiarą, gdy tylko weszła do domu; Dylan szukał jej niedoszłego mordercy.

Gdy mniej więcej zrozumiał, jak może wyglądać zbliżająca się konfrontacja, zdał sobie sprawę, że dalsze posuwanie się naprzód jest aktem brawury, jeśli nie szaleństwa, mimo to nie potrafił się cofnąć ani o krok. Ta sama siła, która kazała mu zawrócić z drogi do Nowego Meksyku i pędzić na zachód z prędkością przekraczającą sto mil na godzinę, zmuszała go do kontynuowania poszukiwań.

Korytarz prowadził do skromnie urządzonego przedpokoju, gdzie na niskim stoliku z ozdobną ażurową listwą stała szklana lampa nakryta abażurem z różowego jedwabiu. Stanowiła jedyne źródło światła, nie licząc lampy w kuchni, w którym było widać prowadzące na górę schody, jednak tylko do podestu. Kładąc dłoń na słupku poręczy u dołu schodów, Dylan znów poczuł trop drapieżnika, ten sam, który znalazł na puszce po piwie, z nieomylnością psa gończego, który zwietrzył uciekiniera. Ślady był zupełnie inne od tych, które Marjorie pozostawiła na znaczku z żabą i klamce samochodu – wyczuwał w nich zło, jak gdyby zostawił je przechodzący tędy duch samych mocy piekielnych.

Oderwał dłoń od słupka i przez chwilę patrzył na wypolerowaną krzywiznę drewna topolowego upstrzonego ciemnymi plamami, szukając fizycznych lub nadprzyrodzonych dowodów czyjejś obecności, ale bezskutecznie. Jego odciski palców i dłoni przykryły ślady linii papilarnych amatora piwa i choć gołym okiem nie można było zobaczyć żadnego owalu, łuku czy zwoju, technicy z laboratorium policyjnego za pomocą chemicznych utrwalaczy, proszku i odpowiedniego światła mogliby później znaleźć i uwidocznić niepodważalny dowód jego obecności.

Dylan był pewny istnienia odcisków palców – niemal niewidzialnych, a jednak pozwalających skazać człowieka za każdą zbrodnię, od kradzieży po morderstwo – tym łatwiej mógł więc uwierzyć, że dotykając czegoś, ludzie mogą pozostawić coś znacznie bardziej specyficznego, lecz równie rzeczywistego jak tłusty odcisk będący odwzorowaniem linii na skórze.

Chodnik w róże położony na środku schodów wyglądał na równie wytarty jak podobny w korytarzu. Wzór wydawał się bardziej wyrazisty, mniej było tu kwiatów, a więcej kolców, jak gdyby chciał zasygnalizować Dylanowi, że jego droga z każdym krokiem staje się coraz bardziej ciernista.

Wspinając się po schodach, choć rozsądek zdecydowanie odradzał mu wchodzenie na górę, Dylan przesuwał rękę po balustradzie. Pozostawione przez wrogą istotę ślady parzyły go w dłoń, iskrzyły po dotykiem jego palców, lecz przestały mu krążyć w głowie świetliki. Elektryczny syk również zupełnie ucichł, tak jak w kuchni, gdy tylko dotknął puszki po piwie, ustąpiły konwulsyjne drgawki języka. Przystosował się do tego osobliwego stanu, a jego umysł i ciało przestały się opierać nadprzyrodzonym doznaniom.


***

Nawet nieznani intruzi i świadomość zbliżającej się przemocy nie mogły zbyt długo tłumić naturalnej uprzejmości siwowłosej kobiety, bez wątpienia wzmocnionej motywacją wpajaną podczas szkolenia prowadzonego przez bar fast food, w którym pracowała. Wyraz niepokoju na jej twarzy ustąpił miejsca słabemu uśmiechowi, a ona wyciągnęła wciąż dygoczącą rękę.

– Jestem Marjorie, skarbie. A tobie jak na imię?

Gdyby powierzono jej pieczy tylko Shepherda, Jilly pobiegłaby na korytarz poszukać Dylana, ale ten zostawił jej pod opieką drugą osobę – tę kobietę. Nie chciała, by Shep siedział dłużej sam w samochodzie, a gdyby zostawiła Marjorie w pobliżu telefonu, na ulicy zjawiłoby się więcej gliniarzy niż na miasteczkowym zebraniu.

Poza tym Dylan kazał Marjorie uciekać z domu, bo nie była tu bezpieczna, lecz starsza pani mimo blisko siedemdziesięciu lat pozostała widocznie naiwną dziewczynką, która nie potrafi rozpoznać zagrożenia, nawet gdy czuje na karku chłodny dotyk ostrza. Jeśli Jilly jej stąd nie wyciągnie, Marjorie pewnie zostanie w kuchni, trochę zdezorientowana, ale niezbyt przejęta, nawet gdyby ze spiżarni wysypało się stado wygłodzonej szarańczy albo z odpływu zlewu trysnął strumień gorącej lawy.

– Jestem Marjorie – powtórzyła z tym samym uśmiechem, drżącym i niepewnym jak zmarszczka na powierzchni wody, która za moment zniknie w fali troski, jaka zaleje jej oblicze. Wciąż trzymając wyciągniętą rękę, spodziewała się usłyszeć imię Jilly, które z pewnością poda glinom, gdy w końcu uda jej się wezwać policję.

Otaczając Marjorie ramieniem i delikatnie kierując ją w stronę drzwi wyjściowych, Jilly powiedziała:

– Kochana, możesz mi po prostu mówić „Kanapka z kurczakiem, frytki, piwo korzenne". Albo w skrócie „Kanapka".


***

Każdy dotyk śladów na poręczy przekonywał Dylana, że osoba, która je pozostawiła, jest znacznie groźniejsza, niż mu się wcześniej zdawało. Zanim dotarł do podestu i pokonał drugie półpiętro, zanurzając się w panującym na górze mroku, zrozumiał, że w pokojach na piętrze czeka na niego przeciwnik, którego nie da rady pokonać zwykły malarz zupełnie niezaprawiony w walce, ale co najmniej pogromca smoków.

Niecałą minutę temu na dole, kiedy widział starszą kobietę żywą, a potem tak, jak mogłaby wyglądać po morderstwie, po raz pierwszy poczuł, jak oplatają go zimne macki przerażenia. Teraz jeszcze mocniej zacisnęły się wokół jego kręgosłupa.

– Proszę – szepnął Dylan, jak gdyby wciąż wierzył, że stoi tu zdany na łaskę i niełaskę nieubłaganej nieznanej siły zewnętrznej. – Proszę – powtórzył, jak gdyby jeszcze nie pojął oczywistej prawdy, że otrzymał dar – albo przekleństwo – szóstego zmysłu dzięki eliksirowi ze strzykawki i jak gdyby nie stało się jasne, że kontynuuje tę niebezpieczną wyprawę bez żadnego przymusu. Równie dobrze mógł szeptać do siebie. Kierowały nim motywy, których nie rozumiał, ale mimo wszystko były to jego motywy.

Mógł odwrócić się i wyjść. Wiedział, że wybór należy tylko do niego. Domyślał się także, że opuszczenie domu będzie o wiele łatwiejsze niż dalsza droga na górę.

Gdy zdał sobie sprawę, że całkowicie nad sobą panuje, spłynął na niego niewypowiedziany spokój, tak jak śnieg w bezwietrzny dzień przykrywa idealnie gładką warstwą nierówności krajobrazu. Przestał dygotać. Kiedy rozluźnił zaciśnięte zęby, mięśnie szczęk przestały drgać. Opuściła go przemożna potrzeba, by sunąć przed siebie, a serce zwolniło rytm i siłę uderzeń, pomyślał więc, że może jednak mięsień sercowy wytrzyma. Zimne macki przerażenia ześliznęły się z jego kręgosłupa, wycofały i zniknęły w mroku.

Stał u szczytu schodów, na skraju ciemnego korytarza, wiedział, że może zawrócić, wiedział, że jednak pójdzie dalej, ale zupełnie nie zdawał sobie sprawy dlaczego, choć w tej chwili wcale to nie było najważniejsze. Nie uważał się za odważnego człowieka, nie urodził się po to, by przemierzać pola bitew ani patrolować ulice w nędznych dzielnicach. Podziwiał bohaterstwo, lecz po sobie nie spodziewał się heroicznych czynów. Mimo że motywy własnego działania pozostawały dla niego zagadką, znal się wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że bezinteresowność nie wchodzi w grę; pójdzie dalej, bo intuicja podpowiadała mu, że odwrót nie leży w jego interesie. Nie potrafił jeszcze z pełni świadomie ogarnąć dziwnych informacji, jakich dostarczały mu powiększone w tajemniczy sposób możliwości percepcji, logika kazała mu zatem bardziej polegać na instynkcie, niż pozwalałby na to rozsądek.

Różowe światło sięgało schodów zaledwie do niższego podestu. Jedynie lampa, której blask sączył się przez uchylone minimalnie drzwi po prawej, oświetlała ciemną przestrzeń przykrytego chodnikiem w kwiaty korytarza.

O ile się zorientował, na górze były trzy pokoje: ten, w którym świeciło się światło na końcu po prawej, jeszcze jeden bliżej Dylana po tej samej stronie i jeden po lewej.

Kiedy Dylan pokonał trzy kroki dzielące go od pierwszych drzwi z prawej, znów ogarnął go lęk: ale taki, z jakim można sobie poradzić, obawa, jaką może czuć przed akcją rozważny strażak czy policjant, zupełnie niepodobna do panicznego strachu, który towarzyszył mu w drodze z kuchni przez korytarz na dole i po schodach.

Klamkę znaczyły psychiczne ślady tropionej przez niego osoby. Omal nie cofnął ręki, ale intuicja-jego nowy przyjaciel – kazała mu iść dalej.

Cichy trzask zamka, szum suchych zawiasów. Przez okno z matowego szkła wpadało pomarańczowożółte światło latarni ulicznej, kładąc na szybie cień gałęzi oliwki i ukazując wnętrze pustej łazienki.

Dylan podszedł do drugiego pokoju po prawej, skąd przez szczelinę między drzwiami a framugą padała wąska smużka światła, rozcinając ciemność jak nożem. Słuchając głosu instynktu i rozsądku, nie przyłożył do szpary oka, aby nie oślepiło go ostrze prawdziwego noża, wymierzając mu karę za szpiegowanie.

Kładąc rękę na klamce, Dylan wiedział, że znalazł norę opętanej istoty, której tropem podążał, ponieważ znak był sto razy wyraźniejszy niż te, na które dotąd trafiał. Bezcielesny ślad oplótł mu dłoń jak wij, skręcając się i wirując. Dylan był już pewien, że za tymi drzwiami znajduje się kolonia piekła.

1 6 Przekraczając próg drzwi z tyłu domu, Marjorie przypomniała sobie o pozostawionej kolacji i chciała wrócić do kuchni po torbę, „póki cheeseburger nie wystygnie". Z cierpliwością Wielkiego Ptaka lub innego nauczyciela z „Ulicy Sezamkowej", wpajającemu nowe słowo dziecku, którego zdolność koncentracji zaburzyła zbyt duża dawka ritalinu,

Jilly prowadziła ją, tłumacząc, że ciepły cheeseburger na nic się jej nie przyda, jeśli będzie martwa.

Najwyraźniej Dylan dał Marjorie tylko niejasne ostrzeżenie, nie precyzując, czy grozi jej wybuch czteropalnikowej kuchenki gazowej, czy zbliża się trzęsienie ziemi, które zmieni jej dom w malowniczą kupkę dymiących gruzów, tak entuzjastycznie pokazywanych przez żądne krwi media. Jednak w świetle ostatnich wydarzeń Jilly potraktowała tę przestrogę poważnie, bez względu na jej ogólnikowość.

Przemawiając słodko i stosując przebiegłe chwyty psychologiczne, które na pewno spotkałyby się z gorącą aprobatą Wielkiego Ptaka, Jilly łagodnie wyprowadziła Marjorie na ganek, do schodków prowadzących na trawnik z tyłu domu.

Tam starsza pani wykorzystała swą imponującą masę, stosując manewr blokujący, który polegał na przyssaniu się bieżnikiem gumowych podeszew butów do podłogi ganku pomalowanej lśniącą farbą. Dzięki tej sprytnej sztuczce stanęła nieruchomo niczym Herkules, którego skazano na rozerwanie końmi, ale okazało się, że dorównuje siłą dwóm zaprzęgom.

– Kanapeczko – zwróciła się do Jilly, wybierając zdrobniałą wersję jej imienia. – Czy on wie o nożach?

– Kto?

– Twój chłopak.

– To nie jest mój chłopak, Marj. Nawet nie snuj takich domysłów. Nie jest w moim typie. O jakich nożach mówiłaś?

– Kenny bardzo lubi noże.

– Kto to jest Kenny?

– Kenny junior, nie mówię o jego ojcu.

– Ach, te dzieci – powiedziała tonem współczucia Jilly, wciąż ponaglając kobietę, aby się w końcu ruszyła.

– Kenny senior jest w więzieniu w Peru.

– Do bani – oznajmiła Jilly, mając na myśli uwięzienie Kenny'ego seniora w Peru i własne bezowocne wysiłki, by zrzucić Marjorie ze schodów ganku.

– Kenny junior to mój najstarszy wnuk. Ma dziewiętnaście lat.

– I lubi noże, co?

– Zbiera je. Niektóre nawet bardzo ładne.

– Bombowa sprawa, Marj.

– Boję się, że znowu zaczął z narkotykami.

– Noże i narkotyki, co?-powiedziała Jilly, próbując ją rozkołysać i w ten sposób oderwać jej stopy od podłogi.

– Nie wiem, co robić. Naprawdę nie wiem. Czasem od narkotyków wariuje.

– Wariuje, narkotyki, noże – rzekła Jilly, układając głośno elementy układanki składające się na obraz Kenny'ego. Co chwilę zerkała nerwowo na otwarte drzwi kuchenne.

– Prędzej czy później dostanie ataku – martwiła się Marjorie. – Pewnego dnia posunie się o krok za daleko.

– Kochana – powiedziała Jilly – wydaje mi się, że właśnie dziś jest ten dzień.

Już nie jeden wij, ale całe ich gniazdo zdawało się podrygiwać i skręcać na dłoni Dylana.

Nie puścił z odrazą klamki, ponieważ wśród odcisków opętanej istoty wyczuł inne ślady należące do znacznie lepszej osoby. Odczytał z nich dobrą, ale zalęknioną duszę, która, co ciekawe, przebywała w tej samej smoczej norze.

Ostrożnie pchnął drzwi.

Duża sypialnia została przedzielona dokładnie na pól, jak gdyby wymalowano linię na podłodze, ścianie po lewej, suficie i ścianie po prawej. Nie przebiegała tu jednak żadna fizyczna granica, ale rzucało się w oczy, że lokatorzy dzielący pokój mają skrajnie odmienne zainteresowania i charaktery.

W części pokoju bliżej drzwi stało łóżko, nocny stolik i półki pełne książek w tanich wydaniach. Na ścianie zawieszono eklektyczną kolekcję trzech plakatów. Pierwszy przedstawiał kabriolet AC Shelby Cobra rocznik 1966, który pędził autostradą w stronę oślepiającego zachodu słońca; zmysłowo opływowa sylwetka niskiego sportowego auta i srebrne detale, w których odbijało się niebo koloru filmowego błękitu, sprawiały, że samochód był ucieleśnieniem szybkości, radości i wolności. Obok cobry wisiał portret nadąsanego C. S. Lewisa. Na trzecim plakacie było słynne zdjęcie marines zatykających amerykańską flagę na szczycie pooranego po bitwie wzgórza na wyspie Iwojima.

W drugiej połowie sypialni również stało łóżko i stolik, ale na ścianie nie było półek z książkami ani plakatów. Zamiast nich na stelażach jeżyła się kolekcja białej broni. Wąskie kordziki i szerokie sztylety, szkockie dirki, kordelasy, jedna szabla, bułat, indyjskie khatary i kukri, szkocki skean dhu, halabarda na krótkim drzewcu, bagnety, kindżały, noże myśliwskie, jatagany… Na wielu ostrzach wygrawerowano kunsztowne wzory, rękojeści były rzeźbione i malowane, głowice i jelce niektóre gładkie, lecz częściej kunsztownie zdobione.

W pierwszej części pokoju stało niewielkie biurko. Na blacie równiutko ułożono suszkę, zestaw piór, puszkę z ołówkami, gruby słownik i pomniejszony model cobry rocznik 1966.

W drugiej połowie na stole leżała plastikowa replika ludzkiej czaszki oraz sterta rzuconych byle jak kaset z filmami porno. Bliższa drzwi domena była starannie zamieciona i odkurzona i choć wyposażono ją nieco lepiej niż klasztorną celę, utrzymywano tu nienaganny porządek jak w mieszkaniu zakonnika. W drugim królestwie panował bałagan. Pościel na łóżku była zmięta. Na podłodze, stoliku nocnym i półce nad wezgłowiem lóżka walały się buty, brudne skarpetki, puste puszki po napojach i piwie oraz papierki po cukierkach. Z troską-albo czułym wyrachowaniem-ułożono tylko noże i resztę białej broni, a sądząc po lustrzanym blasku wszystkich ostrzy, wiele czasu poświęcano na ich utrzymanie.

Pośrodku sypialni, na granicy dwóch wrogich obozowisk, stały dwie walizki, na których leżał czarny kapelusz kowbojski z zielonym piórkiem zatkniętym za wstążkę.

Dylan zdążył dostrzec to wszystko w ciągu zaledwie trzech, może czterech sekund, potrafił bowiem ogarnąć jednym spojrzeniem cały krajobraz ze szczegółami, aby na pierwszy rzut oka, zanim glos serca ustąpi miejsca chłodnemu umysłowi, móc ocenić, czy temat będzie wart czasu i energii, które musiałby poświęcić, by go dobrze oddać na płótnie. Fotograficzna rejestracja szczegółów należała do jego wrodzonych zdolności, ale w ciągu lat pracy wyćwiczył ją jeszcze bardziej, podobnie jak zdolny policjant trenuje swój zmysł obserwacyjny, nim zyska status detektywa.

I jak dobry policjant Dylan zaczął i skończył oględziny na szczególe, który od razu rzucał się w oczy, wyznaczając temat całej scenerii: mniej więcej trzynastoletnim chłopcu, który siedział na łóżku bliżej drzwi, ubrany w dżinsy i koszulkę z nadrukiem „Straż Pożarna Nowego Jorku", ze skrępowanymi nogami, brutalnie zakneblowany, z rękami przykutymi do mosiężnej ramy lóżka.


***

Marj doskonale odgrywała swój numer „Skamieniała postać", i Jilly nie potrafiła oderwać jej od podłogi. Wciąż stojąc jak posąg na ganku u szczytu schodów, powiedziała z troską w glosie:

– Musimy go stamtąd zabrać.

Mimo że Dylan nie był jej chłopakiem, Jilly nie wiedziała, jak inaczej mogłaby o nim mówić, ponieważ nie chciała używać jego prawdziwego imienia w obecności kobiety, a nie miała pojęcia, co zamówił dzisiaj w barze.

– Nie martw się, Marj. Mój chłopak go złapie.

– Nie mówię o Kennym – odrzekła Marj z większym niepokojem niż przedtem.

– A więc o kim?

– O Travisie. Mówię o Travisie. Chłopak ma tylko książki. Kenny ma swoje noże, a Travis jedynie książki.

– Kto to jest Travis?

– Młodszy brat Kenny'ego. Ma trzynaście lat. Jak Kenny dostanie ataku, to Travis oberwie.

– A Travis… jest tam z Kennym?

– Pewnie tak. Musimy go stamtąd wyciągnąć.

Drzwi kuchenne po drugiej stronie ganku były nadal otwarte. Jilly nie miała ochoty wracać do domu.

Nie wiedziała, po co Dylan tu przyjechał, ryzykując życie i zdrowie, i wyższą składkę ubezpieczeniową, ale miała poważne wątpliwości, czy przygnała go tu potrzeba spóźnionego wyrażenia wdzięczności Marjorie za uprzejmą obsługę w barze lub chęć zwrócenia jej znaczka z żabą, aby mogła go przypiąć innemu klientowi, który bardziej by go docenił. Zważywszy na skąpe informacje, jakimi dysponowała Jilly, i grozę tego wieczoru rodem prosto z „Archiwum X", mogłaby się założyć o spore pieniądze, że pan Dylan Coś Się Ze Mną Dzieje O'Conner przygnał do domu Marjorie, aby powstrzymać Kenny'ego przed uczynieniem złego użytku ze swojej kolekcji.

Jeżeli wybuch ponadzmysłowej percepcji zaprowadził Dylana do Kenny'ego Nożownika, którego prawdopodobnie nigdy wcześniej nie spotkał, nasuwał się logiczny wniosek, że będzie też wiedział o obecności Travisa. Kiedy napotka trzynastolatka uzbrojonego w książkę, nie powinien go wziąć przez pomyłkę za naćpanego dziewiętnastoletniego wielbiciela noży.

Potok jej myśli zatrzymał się na słowie „logiczny". Wydarzenia minionych kilku godzin przeczyły jakiejkolwiek logice. Nic, co stało się tego wieczoru, nie mogło się dziać w świecie racjonalnym, gdzie Jilly kiedyś była dziewczynką z chóru, a dziś komikiem. To był nowy świat, albo rządzący się zupełnie nową logiką, której Jilly jeszcze nie rozszyfrowała, albo w ogóle pozbawiony logiki. W takim świecie, w ciemnym i obcym domu Dylanowi mogło się wszystko przytrafić.

Jilly nie lubiła noży. Została komikiem, nie występowała w numerach z rzucaniem noży. Nie miała najmniejszej ochoty wracać do domu, gdzie był Kenny i jego kolekcja.

Dwie minuty temu, gdy Jilly weszła do kuchni i odłożyła słuchawkę telefonu jedną cyferkę przed katastrofą, biedna Marj wyglądała na oszołomioną i bezradną. Teraz ta półzombi szybko przeobrażała się w oszalałą z rozpaczy babcię gotową do najbardziej lekkomyślnych czynów.

– Musimy wyciągnąć stamtąd Travisa!

Ostatnią rzeczą, jakiej życzyłaby sobie Jilly, był nóż wbity w jej pierś, ale przedostatnią – rozhisteryzowana babcia, która pakuje się z powrotem do domu, utrudniając zadanie Dylanowi, i prawdopodobnie ponownie dopada telefonu, gdy tylko go spostrzeże i przypomni sobie, że policja jest zawsze do usług.

– Zostań tu, Marj. Nie ruszaj się. Ja się tym zajmę. Znajdę Travisa. I wyciągnę go stamtąd.

Zobowiązawszy się do aktu odwagi, jakiego wolałaby się nie podejmować, Jilly odwróciła się, a wtedy Marj chwyciła ją za rękę. – Ludzie, kim wy właściwie jesteście`?

Ludzie. Jilly zjeżyła się na dźwięk tego słowa bardziej niż w reakcji na samo pytanie. Miała na końcu języka: „Co to znaczy-ludzie? Masz coś do ludzi takich jak ja?".

Jednak w ciągu kilku ostatnich lat, gdy jej praca spotkała się z pewnym uznaniem i Jilly osiągnęła pewnego rodzaju skromny sukces, nerwowe reakcje na to, co uważała za obelgi, wydawały się coraz głupsze. Nawet z Dylanem – który z jakiegoś powodu miał wyjątkowy talent do trafiania w jej czułe punkty – nawet wobec niego nerwowe reakcje były głupie. A w obecnej sytuacji mogły również ściągnąć dodatkowe niebezpieczeństwo.

– Policja – skłamała ze zdumiewającą łatwością jak na byłą dziewczynkę z chóru. – Jesteśmy z policji.

– Bez mundurów? – zdziwiła się Marj.

– Jesteśmy tajniakami. – Nie zamierzała jej pokazywać odznaki. – Zostań tu, kochana. Tu jesteś bezpieczna. Zostaw to zawodowcom.


***

Chłopiec w strażackiej koszulce został obezwładniony, pobity i prawdopodobnie pozbawiony przytomności, choć zdążył się ocknąć, zanim Dylan wszedł do pokoju. Jedno oko miał zsiniałe i napuchnięte. Otartą skórę na brodzie. Lewe ucho sklejała zakrzepła krew, pewnie po uderzeniu w bok głowy.

Odrywając paski taśmy klejącej z twarzy chłopca i wyciągając mu z pobladłych ust czerwoną gumową kulkę, Dylan przypomniał sobie własną bezradność w motelu, gdy siedział przywiązany do krzesła, zakneblowany skarpetką, i poczuł nagromadzony w sobie gniew jak stos węgla gotowy rozżarzyć się do białości pod wpływem podmuchu świętego oburzenia. Ten gniew drzemiący w nim jak wulkan wydawał się zupełnie nie przystawać do łagodnego charakteru człowieka, który wierzył, że nawet najdzikszą istotę można wydobyć z ciemności, pokazując jej naturalne piękno, z jakim został urządzony świat i życie. Przez wiele lat tyle razy nadstawiał drugi policzek, że czasem musiał przypominać kibica śledzącego nieustający mecz tenisowy.

Gniewu nie wzbudziły w nim jednak własne cierpienia, jakie przeżył i jakie być może w przyszłości zgotuje mu los, nad którym zapanowała szpryca – ale współczucie dla chłopca i litość nad wszystkimi ofiarami tego wieku przemocy. Może po Sądzie Ostatecznym władza na Ziemi trafi w ręce ludzi łagodnych, tak jak zostało przyrzeczone; tymczasem jednak dni upływały pod krwawymi rządami nikczemników.

Dylan zawsze miał świadomość istnienia niesprawiedliwości na świecie, ale nigdy nie dotknęła go bardziej niż w tej chwili, nigdy przedtem nie poczuł boleśniej jej ostrza. Zaskoczyła go dojmująca intensywność gniewu, ponieważ wydawał się niewspółmierny do przyczyny. Jeden pobity chłopiec to nie to samo co Oświęcim, co masowe groby w Kambodży w epoce Czerwonych Khmerów, co World Trade Center.

Odbywały się w nim poważne przemiany, lecz metamorfoza nie polegała tylko na tym, że zyskał szósty zmysł. Zmiany sięgały głębiej, jak gdyby u podstaw jego umysłu zaczęły się potężne ruchy tektoniczne.

Pozbawiony knebla chłopak wykazał opanowanie i świadomość powagi sytuacji. Nie odrywając wzroku od otwartych drzwi, jakby to była brama, przez którą lada chwila mogły wmaszerować legiony piekielne, wyszeptał:

– Kenny jest na totalnym haju. To kompletny psychol. Jest w pokoju babci z dziewczyną, chyba ją zabije. Potem babcię. Potem mnie. Mnie zabije na końcu, bo najbardziej mnie nienawidzi. – Co to za dziewczyna? – zapytał Dylan.

– Becky. Mieszka na naszej ulicy.

– Mała?

– Nie, ma siedemnaście lat.

Łańcuch krępujący nogi chłopca w kostkach był zamknięty kłódką. Ogniwa kajdanek, którymi miał skute ręce, zostały przewleczone przez jeden z mosiężnych szczebli wezgłowia, unieruchamiając go przy łóżku.

– Gdzie kluczyki?

– Kenny je ma. – Chłopak wreszcie oderwał spojrzenie od otwartych drzwi i popatrzył Dylanowi w oczy. – Nie mogę się stąd ruszyć.

W grę wchodziło ludzkie życie. Mimo że za policją prawie na pewno zjawią się tu ludzie w czarnych chevroletach, którzy dla Dylana, Shepa i Jilly stanowili śmiertelne zagrożenie, Dylan czuł moralny obowiązek zatelefonowania pod 911.

– Gdzie telefon? – spytał szeptem.

– W kuchni – odrzekł równie cicho chłopiec. – I w pokoju babci.

Intuicja podpowiadała Dylanowi, że nie ma czasu schodzić do kuchni. Poza tym nie chciał zostawiać chłopca samego na górze. O ile wiedział, przeczucie nie należało do jego nowych zdolności nadzmysłowych, lecz w zgęstniałym powietrzu wisiała zapowiedź przemocy; mógłby się założyć o własną duszę, że jeśli jeszcze nie doszło do mordu, to na pewno ktoś zginie, zanim on zdąży zejść po ukwieconych schodach.

Telefon znajdował się jeszcze w pokoju babci, ale wszystko wskazywało na to, że jest tam również Kenny. Gdyby Dylan tam wszedł, nie wystarczyłaby mu tylko pewna dłoń, by wykręcić numer.

Jego wzrok znów powędrował do lśniących na ścianie ostrzy, lecz perspektywa rozpłatania kogoś mieczem lub maczetą napełniała go wstrętem. Miał za słaby żołądek do aż tak mokrej roboty.

Widząc zainteresowanie Dylana nożami i najwyraźniej wyczuwając jego opory, chłopiec powiedział:

– Zajrzyj tam, za półkę z książkami.

Kij baseballowy. Staromodny, z twardego drewna. Dylan nieraz machał takim w dzieciństwie, choć nigdy nie zamierzył się na człowieka.

Żaden żołnierz, gliniarz czy inny człowiek doświadczony w boju pewnie by się z nim nie zgodził, ale Dylan zamiast bagnetu wolał kij baseballowy. Dobrze leżał mu w dłoniach.

– Kompletny psychol – przypomniał mu chłopak, jak gdyby chciał powiedzieć, że kij baseballowy zadziała o wiele skuteczniej niż odwoływanie się do rozsądku czy próby perswazji.

Dylan wyszedł za próg. Korytarz. Po drugiej stronie ostatni z pokoi na piętrze, którego jeszcze nie sprawdził.

Przez zamknięte na głucho drzwi nie prześwitywał najmniejszy promień światła.

W domu zaległa cisza. Przyłożywszy ucho do framugi, Dylan zaczął nasłuchiwać, czy z pokoju dobiegnie dźwięk zdradzający obecność Kenny'ego, który był na totalnym haju.

Niektórzy artyści zaczynają czasem mylić świat fikcji z prawdą i do pewnego stopnia identyfikują się z odgrywanymi przez siebie postaciami, poruszając się po rzeczywistym świecie, jak gdyby zawsze byli na scenie. W ciągu paru ostatnich lat Jilly niemal uległa przekonaniu, że naprawdę jest nieustraszoną Amazonką Południowego Zachodu, którą udawała przed publicznością.

Wracając do kuchni, stwierdziła jednak ku swemu przerażeniu, że kiedy przyjdzie co do czego, rola i rzeczywistość nie są w jej przypadku tym samym. Gdy gorączkowo szukała broni, otwierając wszystkie szuflady i zaglądając do każdej szafki, czuła, jak miękną jej kolana, a serce zmienia się w wielki młot tłukący o żebra.

Według prawa i zasad walki nóż rzeźniczy można było uważać za broń. Jednak artretyczna niezgrabność, z jaką jej zesztywniała dłoń zacisnęła się na rękojeści, przekonała Jilly, że nie mogłaby go użyć przeciw nikomu i niczemu, co jest wrażliwsze od pieczeni wołowej.

Poza tym, żeby użyć noża, należy podejść blisko przeciwnika. Zakładając, że udałoby się jej walnąć Kenny'ego na tyle mocno, by go zatrzymać albo nawet sprzątnąć, Jilly wolała go walnąć z jak największej odległości, najlepiej ze strzelby o dużym zasięgu z dachu sąsiedniego domu.

Spiżarnia okazała się tylko spiżarnią, nie arsenałem. Najcięższą bronią, jaką znalazła na półkach, były puszki z brzoskwiniami w syropie.

Nagle Jilly zauważyła, że Marj ma prawdopodobnie kłopoty z wytępieniem mrówek i w przypływie natchnienia powiedziała: – Aha.


***

Nawet mimo kija baseballowego w garści i słusznego gniewu Dylan nie był aż tak odważny ani nierozważny, by wpadać do ciemnego pokoju, gdzie czekał nastolatek ogłupiały od prochów i hormonów, uzbrojony w Bóg wie ile rodzajów białej broni. Uchyliwszy drzwi – znów poczuł drażniący dotyk psychicznych śladów – czekał oparty o ścianę w korytarzu i nasłuchiwał.

Słyszał tylko dzwoniącą w uszach ciszę, jak gdyby dryfował w przestrzeni kosmicznej, i zastanawiał się, czy przypadkiem nie ogłuchł. Uznał w końcu, że Kenny jest nie tylko kompletnym, ale wyjątkowo cierpliwym psycholem.

Z równą skwapliwością, z jaką przystąpiłby do zapasów z krokodylem, Dylan wsunął się w otwarte drzwi, sięgnął do środka i namacał na ścianie włącznik. Sądził, że Kenny stoi przygotowany na taki manewr i był niemal pewien, że ostrze noża przygwoździ mu dłoń do ściany, więc ogromnie się zdumiał, kiedy zapalił światło i nadal miał wszystkie palce.

W pokoju babci nie było górnego oświetlenia, zapaliła się tylko jedna z dwóch nocnych lampek: ruda i pękata, malowana w tulipany i zwieńczona żółtym abażurem z plisowanego materiału w kształcie szerokiego kapelusza słomkowego. Przestrzeń sypialni tonęła w półmroku rozjaśnionym słabym blaskiem lampy.

Dylan dostrzegł dwoje zamkniętych drzwi. Za pierwszymi najprawdopodobniej była szafa. Drugie zapewne prowadziły do łazienki.

Zasłony w trzech oknach były za krótkie i za wąskie, aby mógł się za nimi ktoś ukryć.

Jeden kąt pokoju zajmowało wolno stojące wysokie owalne lustro. Nikt się za nim nie czaił. W zwierciadle Dylan ujrzał własne odbicie-wyglądał na o wiele mniej przerażonego i znacznie wyższego, niż mu się wydawało.

Królewskie łoże było ustawione w taki sposób, że Kenny mógłby się za nim schować, kładąc się na podłodze, ale żaden inny mebel nie zapewniał bezpiecznej kryjówki.

Uwagę przykuwała jednak przede wszystkim postać, która leżała w łóżku. Cienka i delikatna pościel, pled i prześcieradło były rozrzucone w nieładzie, ale ktoś pod nimi leżał przykryty od stóp do głów.

Jak w niezliczonych filmach o ucieczkach z więzienia, być może były to poduszki udające kształtem człowieka, tyle że pościel lekko drżała.

Otwierając drzwi i zapalając światło, Dylan ujawnił już swoją obecność. Podchodząc ostrożnie do łóżka, powiedział:

– Kenny?

Niezidentyfikowana postać przestała się trząść. Na moment znieruchomiała i leżała zastygła jak zwłoki pod prześcieradłem w kostnicy.

Dylan chwycił oburącz kij baseballowy, gotów do mistrzowskiego strzału.

– Kenny?

Przykryta sylwetka znów zaczęła drgać, jak gdyby w niepohamowanym nerwowym podnieceniu.

Drzwi, za którymi prawdopodobnie znajdowała się szafa: wciąż zamknięte. Drzwi, za którymi prawdopodobnie znajdowała się łazienka: wciąż zamknięte.

Dylan obejrzał się przez ramię w stronę drzwi prowadzących na korytarz.

Nikogo.

Przypomniał sobie imię dziewczynki, o której wspomniał chłopiec w kajdankach, dziewczynki z tej samej ulicy.

– Becky?

Tajemnicza postać dawała znaki życia, cały czas drżąc pod pościelą, ale nie odpowiedziała.

Choć Dylan nie miał odwagi zdzielić kijem tego, czego nie widział, nie miał też ochoty ściągnąć pościeli z ukrytego kształtu z tych samych powodów, dla których nie zerwałby brezentu ze sterty drewna, gdyby podejrzewał, że między sznurami chowa się grzechotnik.

Nie chciał także unieść pościeli końcem kija baseballowego. Zaplątana w tkaninę pałka przestałaby być skuteczną bronią, i chociaż w wyniku tego manewru Dylan pozostawałby bezbronny jedynie przez moment, tyle mogłoby wystarczyć Kenny'emu, aby wyskoczyć z ukrycia i zrobić użytek ze specjalnego noża do patroszenia.

Półmrok i półcień. Cichy dom.

I ten drgający kształt.

17 Jilly szła przez korytarz na parterze, od jednego łukowatego przejścia do drugiego, minęła trzy ciemne pokoje, nasłuchując na progu każdego z nich. Gdy nie usłyszała żadnego dźwięku, ruszyła przez przedpokój, mijając lampę na stoliku i doszła do podestu schodów.

Kiedy zaczęła wchodzić na górę, usłyszała za sobą metaliczne ping i stanęła jak wryta na drugim stopniu. Zaraz po ping rozległo się stuk-stuk, potem szybkie i dźwięczące brzrzrzdęęęk, a potem zaległa kompletna cisza.

Hałas dobiegł prawdopodobnie zza drzwi dokładnie naprzeciw przedpokoju. Zapewne znajdował się za nimi salon. Kiedy próbuje się uniknąć starcia z młodym człowiekiem, o którym opinia jego własnej babci sprowadza się do słów „wariuje-narkotyki-noże", wcale nie ma się ochoty słyszeć charakterystycznych metalicznych odgłosów, które dobiegają z ciemnego pokoju za plecami. Cisza, jaka potem zapanowała, nie brzmiała już – nie mogła brzmieć – tak niewinnie jak ta poprzedzająca ping.

Mając nieznane przed sobą, ale także za sobą, Jilly wcale nie odkryła w sobie walecznej Amazonki, lecz nie zamarła też ani nie skuliła się ze strachu. Jej matka, zawsze zachowująca stoicki spokój, i kilka pechowych wydarzeń sprzed lat nauczyły ją, że należy otwarcie stawiać czoło przeciwnościom losu, nie stosując żadnych uników; mama radziła, aby mówiła sobie, że każde nieszczęście jest jak ciastko, które trzeba zjeść całe, do ostatniego okruszka. Jeżeli w mrocznym salonie czaił się Kenny, ostrząc nóż o nóż tak głośno, żeby Jilly go słyszała, czekał ją istny piknik kłopotów.

Zeszła ze schodów i wycofała się do przedpokoju. Ping, ping. Tyk, tyk, tyk. Brzdęk… brzrzrzdęęęk!

Poza powtórzeniem wyczynu wilka z bajki i zdmuchnięciem pościeli z łóżka Dylan miał do wyboru dwie możliwości: albo będzie czekał na pierwszy ruch postaci pod całunem, co na pewno skończy się katastrofą prędzej, niż gdyby sam zaczął działać, albo odsłoni drżącą postać, aby poznać jej imię i zamiary.

Trzymając w prawej ręce uniesiony kij baseballowy, drugą ręką chwycił pościel i jednym ruchem odrzucił na bok. Ujrzał czarnowłosą, niebieskooką, bosą nastolatkę w dżinsach z obciętymi nogawkami i bluzce bez rękawów w niebieską kratkę.

– Becky?

W jej twarzy i otwartych szeroko oczach malowało się bezdenne przerażenie. Całym jej ciałem wstrząsały dreszcze strachu, płynące jak wezbrany strumień, którego prąd co chwila cofał się, wprawiając jej głowę w silne drgania. To właśnie ten ruch Dylan dostrzegł wcześniej pod kołdrą.

Nie odrywała udręczonego wzroku od sufitu, jak gdyby nie zauważyła, że przybyła pomoc. Jej stan nieświadomości przypominał trans.

Powtarzając jej imię, Dylan zastanawiał się, czy dziewczynie nie zaaplikowano narkotyków. Wyglądała jak na wpół sparaliżowana i zdawała się nie zwracać uwagi na otoczenie.

Po chwili, nie patrząc na niego, powiedziała przez zaciśnięte zęby:

– Uciekaj.

Nadal trzymając uniesiony kij, czujnie oglądał się na otwarte drzwi prowadzące na korytarz, gotów zareagować na każdy dźwięk, ruch i najlżejszy cień. Z żadnej strony nie widać było oznak zbliżającego się niebezpieczeństwa, nigdzie nie wyrosła brutalna postać, wyraźnie kontrastująca z tapetą w stokrotki, żółtymi zasłonami i kolekcją perfum w lśniących szklanych buteleczkach, które stały na toaletce.

– Wyciągnę cię stąd – obiecał.

Wysunął do niej rękę, ale nie odwzajemniła gestu. Leżała zesztywniała i drżąca, ciągle skupiając przerażone spojrzenie na suficie, jak gdyby coraz bardziej się zniżał i za moment miał ją przygnieść – jak w starych filmach, gdzie czarny charakter konstruował skomplikowane machiny do zabijania, choć o wiele prościej byłoby użyć rewolweru.

– Uciekaj – wyszeptała Becky z rozpaczą. – Na litość boską, uciekaj.

Drżenie, paraliż i gorączkowe przestrogi dziewczyny działały mu na nerwy, choć i tak miał je już napięte jak struny.

W tych starych filmach ofiarę można było obezwładnić i doprowadzić do takiego stanu, jak tę dziewczynę, za pomocą wyliczonej dawki kurary – ale nie w prawdziwym świecie. Jej paraliż miał prawdopodobnie podłoże psychologiczne, choć równie skutecznie poraził jej mięśnie. Aby podnieść ją z łóżka i wynieść z pokoju, Dylan musiałby odłożyć kij.

– Gdzie jest Kenny? – spytał szeptem.

W końcu oderwała wzrok od sufitu i spojrzała w kąt pokoju, gdzie znajdowały się jedne z zamkniętych drzwi.

– Tam? – naciskał.

Oczy Becky po raz pierwszy zatrzymały się na nim… po czym szybko zwróciły się z powrotem w stronę drzwi.

Dylan ostrożnie okrążył łóżko, wchodząc w głąb sypialni. Kenny mógł go zaatakować z każdego miejsca.

Jęknęły sprężyny i dziewczyna uniosła się, stękając z wysiłku.

Odwracając się, Dylan zobaczył, że Becky nie leży już na wznak, ale klęczy, a potem staje na łóżku, trzymając w prawej dłoni nóż.

Pong. Trach. Ping.

Zabierając się do kłopotów jak do ciastek, które niezbyt jej smakowały, przy pong Jilly doszła do łukowatych drzwi, na dźwięk trach odnalazła włącznik lampy. Przy ping skąpała zagrożenie w świetle.

Słysząc gwałtowny łopot skrzydeł, instynktownie chciała się odwrócić do drzwi plecami. Spodziewała się ujrzeć chmarę gołębi, która wirowała wokół niej na poboczu autostrady albo masę ptactwa, które zobaczyła tylko ona z całej trójki pasażerów forda. Stado jednak się nie pokazało, a trzepot skrzydeł po chwili ucichł.

Kenny nie ostrzył tu noży. Jeśli nie przycupnął za fotelem czy kanapą, w ogóle nie było go w pokoju.

Na dźwięk następnej serii metalicznych odgłosów Jilly skierowała spojrzenie na klatkę, która wisiała pięć czy sześć stóp nad podłogą na podobnej podstawie jak lampa podłogowa.

Za kratami z grubego drutu siedziała papużka uczepiona szponiastymi nóżkami jednego z prętów; pierzasty więzień stukał dziobem w ścianę swojej celi. Przeginając szyję, papuga szorowała dziobem w poprzek prętów niczym bezręka harfistka grająca glissando: brzrzrzdęęęk, brzrzrzdęęęk.

Okazało się, że śmiertelne zagrożenie ma postać papużki. Jilly uznała, że jej nadszarpnięta reputacja jako nieustraszonej wojowniczki doznała kolejnego uszczerbku, wycofała się więc, uciekając od upokorzenia. W drodze powrotnej na schody znów usłyszała, jak ptak bije skrzydłami powietrze, jak gdyby domagał się wolności latania.

Ptasi hałas żywo przypomniał jej niedawne niezwykle przeżycia i z trudem powstrzymała się przed pokusą, by uciec jak najdalej z domu, postanowiła jednak ruszyć na poszukiwanie Dylana. Zanim dotarła do środkowego podestu, ptak przestał tłuc się po klatce, ale mając wciąż przed oczyma mrowie skrzydeł, czym prędzej pobiegła na górę, zapominając o ostrożności.

Z niebieskich oczu Becky zniknął udawany strach, ustępując miejsca dzikiej radości.

Zeskoczyła z łóżka, wściekle wymachując nożem. Kiedy Dylan okręcił się, unikając ciosu, okazało się, że Becky ma więcej entuzjazmu niż praktyki. Potknęła się i omal nie upadla, nadziewając się na własny nóż.

– Kenny! – krzyknęła.

Otworzyły się drugie drzwi, te, których Becky nie wskazała, i stanął w nich Kenny. Przypominał trochę węgorza: mial giętką i wężowatą sylwetkę, był szczupły, ale muskularny, a jego szalone oczy były ściągnięte jak u stworzenia skazanego na życie w zimnych głębinach cuchnących wód. Dylan przypuszczał nawet, że zęby Kenny'ego są ostre i zakrzywione jak u węża.

Młodzieniec był ubrany z klasą, w czarne dżinsy, czarne buty kowbojskie, czarną koszulkę i czarną dżinsową kurtkę wyszywaną w zielone indiańskie wzory, których kolor pasował do piórka na kowbojskim kapeluszu leżącym na dwóch walizkach w pokoju po drugiej stronie korytarza.

– Kim jesteś? – zapytał Dylana Kenny i nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do Becky. – Gdzie ta stara suka?

Starą suką, na którą czekało tych dwoje, była bez wątpienia siwowłosa kobieta w prążkowanym uniformie, która właśnie wróciła do domu po ciężkim dniu pracy.

– Co za różnica, kim on jest – odrzekła Becky. – Zabij go, potem znajdziemy stare pudło i wyprujemy mu flaki.

Chłopiec w kajdankach źle zrozumiał charakter związku łączącego jego brata i dziewczynę. Dwójka bezwzględnych konspiratorów zamierzała zamordować babcię i młodszego brata, być może ukraść jakieś śmieszne pieniądze ukryte przez starszą panią w materacu, a potem wrzucić walizki Kenny'ego do samochodu i wyruszyć w drogę.

Potem mogli zatrzymać się przy domu Becky i zabrać jej bagaże. Być może chcieli też zabić jej rodzinę.

Bez względu na to, czy ich późniejsze plany miały się powieść, czy nie, na razie wzięli Dylana w dwa ognie. Zajęli dobre pozycje, żeby go szybko załatwić.

Kenny trzymał w garści dwunastocalowy obosieczny nóż, wyjątkowo ostry. Pokryta gumą rękojeść z otworem miała ergonomiczny kształt, przyjazny dla użytkownika, który utrudniał wytrącenie broni z ręki zdecydowanemu na wszystko napastnikowi.

Nóż Becky, raczej kuchenny niż bojowy, mógł jednak rozciąć człowieka równie skutecznie jak kurczaka przeznaczonego na potrawkę.

Kij baseballowy był znacznie dłuższy od obu noży i dawał Dylanowi przewagę zasięgu. Z doświadczenia Dylan wiedział, że jego wzrost i postura odstraszają pijaczków i ulicznych bandytów, którzy w innej sytuacji mieliby ochotę się z nim zmierzyć; nawet najbardziej agresywni z nich dochodzili do wniosku, że w ciele brutala musi mieszkać brutal, gdy w istocie Dylan miał gołębie serce.

Być może Kenny wahał się także dlatego, że nie znał swojego położenia i bał się mordować nieznajomego, nie wiedząc, ilu obcych jest jeszcze w domu. W błyszczących żądzą mordu oczach węgorza pojawiła się przebiegłość przywodząca na myśl węża z rajskiego ogrodu.

Dylan pomyślał, że mógłby udać policjanta i powiedzieć im o posiłkach, które zmierzają już do domu. Jednak nawet gdyby udało mu się wyjaśnić brak munduru, zdradziłaby go broń – trudno uwierzyć, że gliniarz posługiwałby się kijem baseballowym zamiast pistoletem.

O ile na zatruty prochami umysł Kenny'ego skapnęła kropelka rozsądku, o tyle Becky nadal przypominała zwierzę ogarnięte szałem zabijania, którego nie mogła powstrzymać ani niebezpieczna długość kija, ani wzrost przeciwnika.

Dylan zamarkował krok w stronę Kenny'ego, lecz zaraz odwrócił się do dziewczyny, celując kijem w dłoń, w której trzymała nóż.

Może Becky ćwiczyła gimnastykę w szkole średniej albo należała do armii niedoszłych balerin, na które rzesze kochających Amerykanów trwonią miliony dolarów w przekonaniu, że wychowują przyszłą Margot Fonteyn. Choć nie miała takiego talentu, by występować na olimpiadzie czy w zawodowym teatrze, wykazała się refleksem, zwinnością i znacznie lepszą koordynacją ruchów, niż mogło się wydawać po tym, jak zeskoczyła z łóżka. Rzuciła się do tyłu, unikając ciosu, z przedwcześnie triumfalnym „Ha!" i natychmiast odskoczyła w prawo, schodząc z drogi cofającemu się kijowi i uginając kolana, żeby mieć lepszą pozycję do manewru, jeśli już się na jakiś zdecyduje.

Nie łudząc się, że rozsądek będzie dłużej powstrzymywać Kenny'ego przed atakiem, jeżeli nadarzy się sposobność, Dylan odwrócił się, naśladując ruchy Becky, choć prawdopodobnie nie przypominał niespełnionej baleriny, ale raczej tańczącego niedźwiedzia. Zaatakował kowboja w haftowanej kurtce dokładnie w chwili, gdy ten ruszył na niego.

W węgorzowatych oczach dzieciaka nie było tej nieokiełznanej wściekłości co u Becky, lecz wyrachowanie i obawa podstępnego tchórza, który wykazuje się największą odwagą, gdy ma do czynienia ze słabszym przeciwnikiem. Był potworem, ale nie tak dzikim jak jego niebieskooka przyjaciółka i popełnił błąd, podkradając się do nieprzyjaciela, zamiast rzucić się na niego z impetem. Zanim Dylan zwrócił się w jego stronę z wysoko uniesionym kijem, Kenny powinien zanurkować pod jego ramieniem i wbić nóż. Spóźnił się jednak, drgnął, zrobił zwód i padł ofiarą własnego tchórzostwa.

Z siłą, jakiej nie powstydziłby się słynny „Babe" Ruth, kij z głośnym trzaskiem złamał przedramię Kenny'ego. Mimo ergonomicznej rękojeści z otworem na palec nóż wyleciał mu z ręki. Zdawało się, że Kenny uniósł się na moment w powietrze, jakby po dalekim strzale zrywał się do obiegnięcia baz.

Gdy dzieciak zamiast pobiec z wrzaskiem, padł na podłogę jak źle uderzona piłka, Dylan wyczuł zbliżającą się do niego z tyłu Becky i pomyślał, że tańczący niedźwiedź nie zdoła przechytrzyć obłąkanej baleriny.


***

Stając na przedostatnim stopniu, Jilly usłyszała, jak ktoś wrzasnął: „Kenny!". Zatrzymała się tuż przed korytarzem na piętrze, zaniepokojona krzykiem, który nie wydobył się z ust Dylana ani trzynastoletniego chłopca. Wysoki i przenikliwy głos należał do kobiety.

Usłyszała jeszcze jakieś hałasy, potem męski głos, ale też nie Dylana ani nie chłopca, ale nie zrozumiała wypowiedzianych słów.

Przyszła tu nie tylko po to, żeby ostrzec Dylana, że na górze oprócz Kenny'ego jest jeszcze mały Travis, ale także po to, aby mu pomóc w razie potrzeby, nie mogła więc stać jak wryta na schodach, jeśli miała zachować szacunek dla samej siebie. Jillian Jackson zyskała bowiem szacunek dla samej siebie dzięki znacznym wysiłkom, choć w dzieciństwie zwykle trzymała się skromnie na uboczu, wątpiąc we własne możliwości. Nie chciała zrezygnować z tego, o co długo i zawzięcie walczyła.

Wpadając na korytarz, Jilly ujrzała smużkę słabego światła padającego zza otwartych drzwi po lewej, jaśniejszy blask z pokoju położonego trochę dalej po prawej stronie – i gołębie, których stado wpadło przez zamknięte okno na końcu przedpokoju, widmo gołębi, które zostawiły za sobą nietknięte szyby.

Ptaki nie wydawały żadnych dźwięków – nie gruchały ani nie krzyczały, ich skrzydła poruszały się zupełnie bezgłośnie. Gdy otoczyły ją ze wszystkich stron powodzią białych piór, tysiącem przeszywających oczu, tysiącem otwartych dziobów, nie spodziewała się, że poczuje ich obecność, ale stało się inaczej. Wiatr, jaki wywołał łopot ich skrzydeł, niósł ostrą woń kadzidła. Pióra muskały jej ciało, ręce i twarz.

Stojąc blisko ściany po lewej, ruszyła szybko wprost w burzę białych skrzydeł gęstą jak pierzasta śnieżyca, która na autostradzie przemknęła nad fordem. Obawiała się o stan swoich zmysłów, ale nie bała się ptaków, które najwyraźniej nie miały złych zamiarów. Gdyby nawet były prawdziwe, nie wydziobałyby jej oczu. Jilly zdawało się, że widok ptaków jest dowodem spotęgowania jej widzenia: wprawdzie taka myśl przemknęła jej przez głowę, nie wiedziała jednak, co to może być spotęgowane widzenie; na razie pojmowała to bardziej instynktownie i emocjonalnie niż intelektualnie.

Zjawy nie mogły jej wprawdzie wyrządzić krzywdy, ale pojawiły się w zupełnie nieodpowiednim momencie. Jilly musiała odnaleźć Dylana, a ptaki, prawdziwe czy nie, znacznie utrudniały jej poszukiwania.

– Ha! – wykrzyknął ktoś tuż obok, a chwilę później Jilly wymacała z lewej otwarte drzwi, które zasłaniało przed jej wzrokiem stado gołębi.

Gdy przekroczyła próg, ptaki zniknęły. Zobaczyła sypialnię oświetloną jedną lampą. Tu był Dylan, uzbrojony w kij baseballowy i otoczony przez młodego człowieka – Kenny'ego? – i nastolatkę, wymachujących nożami.

Kij ze świstem przeciął powietrze, młody człowiek krzyknął, a wypuszczony przez niego ostry nóż wylądował z brzękiem na wysokiej komodzie z drewna orzechowego.

Kiedy Dylan machnął kijem, stojąca za nim nastolatka sprężyła się, uginając jeszcze bardziej kolana. Gdy Kenny wrzasnął z bólu, dziewczyna zamachnęła się, gotowa skoczyć naprzód i wbić Dylanowi nóż w plecy, zanim ten zdąży się odwrócić.

Już w chwili wyskoku dziewczyny Jilly krzyknęła: – Policja!

Nastolatka z małpią zręcznością okręciła się, robiąc jednocześnie unik, aby nie odwrócić się plecami do Dylana i mieć go na oku.

Jej oczy były błękitne jak niebo z wymalowanymi cherubinkami na suficie kaplicy, ale lśniło w nich szaleństwo wywołane zapewne narkotykami.

Jilly, wreszcie prawdziwa Amazonka Południowego Zachodu, choć zbyt wrażliwa, by ryzykować pozbawienie dziewczyny wzroku, wycelowała preparat przeciw mrówkom trochę poniżej oczu. Dysza puszki, którą znalazła w spiżarni, miała dwa ustawienia: STRUMIEŃ i ROZPYLACZ. Już wcześniej ustawiła STRUMIEŃ, który według napisu na etykiecie miał zasięg do dziesięciu stóp.

Być może pod wpływem podniecenia w morderczym szale dziewczyna oddychała przez usta. Struga środka owadobójczego trafiła prosto między rozchylone wargi jak strumień wody z fontanny, zalewając jej usta po gardło.

Preparat przeciw mrówkom na nastoletnią dziewczynę działał ze znacznie mniejszym skutkiem niż na mrówkę, ale na pewno nie był najsmaczniejszym napojem i mniej orzeźwiającym niż szklanka chłodnej wody. W jednej chwili odjął dziewczynie ochotę do walki. Rzuciła nóż. Krztusząc się, rzężąc i plując, zatoczyła się w stronę drzwi, otworzyła je i kilka razy walnęła we włącznik, zanim zapaliło się światło, ukazując wnętrze łazienki. Potem odkręciła zimną wodę nad umywalką, stuliła dłonie i zaczęła sobie płukać usta, prychając i kaszląc.

Na podłodze leżał zwinięty jak krewetka Kenny, użalając się nad sobą z irytującym jękiem i szlochem.

Jilly spojrzała na Dylana i potrząsnęła puszką ze środkiem owadobójczym.

– Od dziś będę tego używać na tych, co na widowni zachowują się jak bydło.

– Co zrobiłaś z Shepem?

– Babcia powiedziała mi o Kennym i nożach. Nie masz czasem ochoty powiedzieć: „Dzięki, że uratowałaś mi tyłek, Jilly?".

– Mówiłem ci, żebyś nie zostawiała Shepa samego.

– Nic mu nie będzie.

– Będzie, jeżeli został tam sam – powiedział, podnosząc głos, jakby miał nad nią jakąś władzę.

– Nie krzycz na mnie. Boże drogi, przyjechałeś tu jak wariat, nie mówiąc dlaczego ani po co, wyskoczyłeś z samochodu, nie mówiąc dlaczego. A ja co – mam siedzieć jak przykładna kobieta, w stanie otępiałej bezmyślności czekać jak głupi indyk w deszczu, gapiąc się w niebo z otwartą gębą, aż się utopię? Popatrzył na nią spode łba.

– Co ty wygadujesz, jakie indyki? – Dobrze wiesz, o czym mówię. – Wcale nie pada.

– Nie bądź tępy.

– Nie masz za grosz poczucia odpowiedzialności – oświadczył.

– Mam ogromne poczucie odpowiedzialności. – Zostawiłaś Shepa samego.

– Nigdzie nie pójdzie. Dałam mu zajęcie. Powiedziałam: Shepherd, przez twojego niegrzecznego i apodyktycznego brata będę potrzebowała przynajmniej stu łagodnych synonimów słowa „dupek".

– Nie mam czasu na te głupie sprzeczki.

– A kto zaczął? – odcięła się. Odwróciła się od niego i wyszłaby z pokoju, gdyby nie zatrzymał jej widok gołębi.

Przez korytarz wciąż płynął potok białych gołębi, mijając otwarte drzwi sypialni i kierując się w stronę schodów. Gdyby zjawy były rzeczywiste, dom powinien być już tak napchany ptakami, że ich napór wysadziłby okna jak eksplodujący gaz.

Jilly modliła się w myślach, żeby gołębie zniknęły, ale leciały i leciały, więc odwróciła się do nich plecami. Znów zaczęła się obawiać o stan swoich zmysłów.

– Musimy stąd wiać. Prędzej czy później Marj wezwie gliny. – Marj?

– Kobieta, która dała ci znaczek z żabą i od której wszystko to się jakoś zaczęło. Jest babcią Kenny'ego i Travisa. Co mam zrobić?


***

Klęcząc nad toaletą, Becky zaczęła analizować swoją kolację, a może nawet całe swoje życie.

Dylan wskazał krzesło z wysokim oparciem, a Jilly zrozumiała, co miał na myśli.

Drzwi łazienki otwierały się do środka. Gdyby krzesłem podeprzeć i zaklinować klamkę, Becky zostałaby uwięziona i uwolniłaby ją dopiero policja.

Dylan nie sądził, by dziewczyna na tyle doszła do siebie, aby go pociąć na plasterki, ale nie miał też ochoty zostać upaprany wymiocinami.

Leżący na podłodze Kenny na totalnym haju zupełnie się rozkleił. Zaśliniony, z rozmazanymi na twarzy łzami i smarkami, choć nadal niebezpieczny, wyrzucał z siebie stek przekleństw i wyzwisk, żądał, żeby natychmiast sprowadzono mu lekarza, przysięgał zemstę i gdyby nadarzyła się okazja, pewnie zapragnąłby sprawdzić, czy rzeczywiście ma zęby ostre jak wąż.

Dylan zagroził, że rozłupie mu czaszkę, chociaż sądził, że zabrzmiało to mało wiarygodnie, jednak dzieciak przyjął groźbę serio, być może dlatego, że sam nie zawahałby się ani chwili i roztrzaskał Dylanowi głowę, gdyby tylko ich role się odwróciły. Wystarczyło słowo, aby z kieszeni swojej wyhaftowanej koszuli zapinanej na zatrzaski z macicy perłowej wyciągnął kluczyki do kajdanek i kłódki.

Jilly ociągała się z wyjściem z sypialni, jak gdyby bała się spotkania z innymi szubrawcami, na których mógłby nie wystarczyć środek owadobójczy. Dylan zapewnił ją, że poza Kennym i Becky w domu nie ma już żadnych innych dusz z piekła rodem. Mimo to, idąc do pokoju, gdzie siedział przykuty do łóżka chłopiec, krzywiła się i wahała, jakby strach na wpół ją oślepił. Co chwila spoglądała w stronę okna na końcu korytarza, jak gdyby zobaczyła twarz ducha przyciśniętą do szyby.

Uwalniając Travisa, Dylan wyjaśnił mu, że Becky nie ma odpowiednich kwalifikacji moralnych, by brać udział w konkursie Miss Ameryki Nastolatek, a potem wszyscy zeszli do kuchni.

Marj wbiegła z ganku do domu, aby przytulić wnuka i zapłakać nad jego zsiniałym okiem, a Travis niemal utonął w jej pasiastych objęciach.

Dylan zaczekał, aż chłopak wyswobodzi się z czułego uścisku i rzekł:

– Kenny i Becky będą potrzebowali lekarza…

– I celi więziennej, dopóki nie zajmie się nimi opieka społeczna – dodała Jilly.

– …ale proszę nam dać ze trzy minuty, zanim zadzwoni pani pod dziewięćset jedenaście – dokończył Dylan.

Słysząc to, Marj się zdumiała.

– Jak to, przecież wy jesteście z dziewięć jeden jeden. Jilly wyjaśniła tę zawiłą kwestię:

– Jesteśmy jedną z tych jedynek, Marj, ale nie drugą ani tym bardziej dziewiątką.

Starsza pani zdumiała się jeszcze bardziej, lecz Travis wyglądał na rozbawionego.

– Damy wam czas, żebyście mogli się ulotnić. Ale to wszystko jest strasznie dziwne, jak jakieś pokręcone czary. Kim wy, do diabła, jesteście?

Dylanowi nie przychodziła na myśl żadna sensowna odpowiedź, ale wyręczyła go Jilly.

– Sami nie wiemy. Jeszcze dziś po południu mogłabym wam powiedzieć, kim jesteśmy, ale teraz nie mam zielonego pojęcia. Mimo że w jej wyjaśnieniu kryta się ponura prawda, Marj osłupiała jeszcze bardziej, a chłopiec jeszcze szerzej się uśmiechnął.

Na górze Kenny głośno wzywał pomocy. – Lepiej już idźcie – poradził Travis.

– Nie wiesz, czym jeździmy, nie widziałeś naszego wozu. Fakt – przytaknął Travis.

– Będziemy ci wdzięczni, jeżeli nie będziesz patrzył, jak odjeżdżamy.

– Gdyby ktoś pytał- rzekł chłopak- to mogliście po prostu wziąć rozpęd i odfrunąć.

Dylan prosił tylko o trzy minuty, bo Marj i Travisowi trudno byłoby wytłumaczyć glinom dłuższą zwłokę; jeśli jednak Shep oddalił się od samochodu, byli zgubieni. Trzy minuty nie wystarczą, żeby go odnaleźć.

Na ulicy panowała cisza, tylko wiatr szumiał w drzewach oliwnych. Sąsiedzi nie powinni słyszeć dobiegających z domu stłumionych krzyków Kenny'ego.

Przy krawężniku stał ford z otwartymi drzwiami po stronie kierowcy. Zanim Jilly wysiadła z samochodu, wyłączyła silnik i zgasiła światła.

Jeszcze gdy byli na trawniku przed domem, Dylan zobaczył Shepherda na tylnym siedzeniu z twarzą oświetloną lampką do czytania, której blask odbijał się od strony otwartej książki.

– Mówiłam przecież – powiedziała Jilly.

Dylanowi kamień spadł z serca, więc zbyt jej uwagę milczeniem.

Przez zakurzoną szybę od strony Shepherda widać było tytuł książki, którą czytał: „Wielkie nadzieje" Charlesa Dickensa. Shep był fanatykiem Dickensa.

Dylan usadowił się za kierownicą i zatrzasnął drzwi, przypuszczając, że na kuchennym zegarze, przed którym zostawili Travisa, musiało już upłynąć ponad pół minuty.

Podkulając nogi, by nie nadepnąć Freda stojącego pod siedzeniem, Jilly podała Dylanowi kluczyki, ale natychmiast cofnęła wyciągniętą rękę.

A jak znowu stracisz rozum`? – Wcale nie straciłem rozumu.

– Wszystko jedno, w każdym razie jeśli znowu to zrobisz? – Prawdopodobnie zrobię – uświadomił sobie.

– Lepiej ja poprowadzę. Pokręcił głową.

– A co zobaczyłaś na górze, gdy szliśmy do pokoju Travisa? Co zobaczyłaś w oknie na końcu korytarza?

Zawahała się. Potem oddała mu kluczyki. – Poprowadź.

Gdy Travis odliczył w kuchni pierwszą minutę, Dylan zawrócił. Wracali tą samą drogą, którą przyjechali na Aleję Eukaliptusową, gdzie nie było ani jednego eukaliptusa. Zanim Travis zadzwonił pod 911, zdążyli minąć ulice miasta i wyjechać na autostradę międzystanową numer 10.

Dylan ruszył na wschód w stronę końca miasta, gdzie pewnie przestał już dymić cadillac Jilly, ale powiedział:

– Nie chcę się trzymać tej drogi. Mam przeczucie, że nie będzie tu bezpiecznie.

– Dzisiaj nie należy lekceważyć przeczuć – zgodziła się.

W końcu Dylan zjechał z międzystanowej na autostradę numer 191, asfaltową dwupasmówkę bez pasa zieleni oddzielającego przeciwne kierunki ruchu, która prowadziła na północ przez tonące w mroku pustkowie. O tej godzinie panował na niej niewielki ruch. Na razie nie miało znaczenia, gdzie są, dopóki oddalali się coraz bardziej od wraka cadillaca coupe deville oraz domu w Alei Eukaliptusowej.

Przez pierwsze dwie mile autostrady 191 żadne z nich się nie odzywało, a gdy na liczniku stuknęła trzecia, Dylan zaczął się trząść. Poziom adrenaliny wracał do normy, prymitywna istota walcząca o przetrwanie wycofała się do swojej genetycznej kryjówki i dopiero teraz odczuł ogrom tego, co się wydarzyło. Dylan starał się ukryć rozdygotanie przed Jilly, lecz gdy usłyszał szczęk własnych zębów, wiedział, że mu się nie udało, a potem uświadomił sobie, że ona także drży, obejmując się ramionami i kołysząc na siedzeniu.

– Nnniech t-t-to szlag – powiedziała.

– No.

– Nie jestem żadną W-wonder Woman.

– Nie jesteś.

– Przede wszystkim mam za małe cycki.

– Ja też – odrzekł.

– Jezu, te noże.

– Fakt, wielkie jak cholera – przytaknął.

– A ty z kijem baseballowym. Czy ty… odbito ci, O'Conner?

– Pewnie mi odbiło. A ty ze sprayem na mrówki – też nie wyglądałaś na uosobienie rozsądku, Jackson.

– Ale podziałało, nie? – Ładny strzał.

– Dzięki. Kiedy byłam mała, w domu często ćwiczyłam na karaluchach. Poruszały się o wiele szybciej niż panna Becky. A ty musialeś być dobry w baseball.

– Niezły jak na sflaczałego malarza. Słuchaj, Jackson, trzeba odwagi, żeby wejść na górę po tym, jak Marj powiedziała ci o nożach.

– Raczej głupoty. Oboje mogliśmy zginąć.

– Mogliśmy – przyznał. – Ale nie zginęliśmy.

– Ale mogliśmy. Koniec z tymi nocnymi pościgami i bijatykami. Koniec, O'Conner.

– Tego się raczej nie spodziewam – odrzekł.

– Mówię poważnie. Zupełnie serio. Powtarzam, koniec.

– Nie sądzę, żeby to od nas zależało.

– Ja w każdym razie nie mam na to ochoty.

– Chciałem powiedzieć, że chyba nad tym nie panujemy.

– Ja zawsze panuję nad sytuacją – upierała się.

– Nie nad tą.

– Zaczynam się ciebie bać.

– Sam zaczynam się siebie bać – powiedział.

Po tych wyznaniach zapadła cisza nakłaniająca do refleksji. Księżyc, który srebrzyście jaśniał, kiedy stal wysoko na niebie, teraz zaczął chylić się ku zachodowi, bladł i matowiał, a rozjaśniony jego romantycznym blaskiem plaski blat pustyni zmienił się w ponury stół, na którym mogłaby się odbyć ostatnia wieczerza.

Na poboczu drogi drżały brązowe i kolczaste kłęby niesionych przez wiatr roślin, martwych, ale wciąż gotowych do włóczęgi, choć słaby wiatr nie mógł pchnąć ich w drogę.

Wędrowały za to ćmy, mniejsze białe jak duchy i większe szare, przypominające strzępki brudnego całunu. Wirowały wokół samochodu w trupim świetle reflektorów, lecz rzadko lądowały na przedniej szybie.

W malarstwie klasycznym motyle były symbolem życia, radości i nadziei. Ćmy-z tej rodziny co motyle, Lepidoptera-zawsze symbolizowały rozpacz, upadek, zniszczenie i śmierć. Według ocen entomologów na świecie istnieje trzydzieści tysięcy gatunków motyli i cztery razy więcej gatunków ciem.

Dylanowi częściowo udzielił się ćmi nastrój. Wciąż był podenerwowany i rozdygotany, jak gdyby coś wyjadło mu izolację wszystkich nerwów jak włókna wełnianego swetra zaatakowanego przez mole. Przeżywając w myślach to, co zdarzyło się przy Alei Eukaliptusowej, i zastanawiając się, co może się jeszcze stać, czul widmowe ćmy trzepoczące wzdłuż całego kręgosłupa.

Nie pogrążył się jednak bez reszty w obawach. Rozmyślania nad ich niepewną przyszłością przejmowały go dławiącym niepokojem, ale ilekroć niepokój opadał, ogarniała go dziwna radość i mial ochotę roześmiać się na całe gardło. Czuł, jakby równocześnie otrzeźwiała go obawa, która mogła przerodzić się w prawdziwy lęk, i odurzała myśl o wspanialej mocy i swoich nowych możliwościach, których do końca nie rozumiał.

Nigdy wcześniej nie doświadczył tak szczególnego stanu umysłu, nie potrafił więc dobrać słów ani tym bardziej obrazów, żeby to dobrze wyjaśnić Jilly. Gdy na moment odwrócił wzrok od pustej drogi, drżących kłębów roślin i śmigających ciem, natychmiast wyczytał z jej miny, że Jilly przeżywa dokładnie to samo.

Mogli powiedzieć za Dorotką z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz": „Nie jesteśmy już w Kansas, Toto". Nie byli też w Krainie Oz, gdzie wszystko łatwo przewidzieć, ale płynęli przez świat, gdzie na pewno czekały na nich większe cuda niż drogi z żółtej cegły albo szmaragdowe miasta i straszniejsze rzeczy niż złe wiedźmy i latające małpy.

O przednią szybę pacnęła ćma, zostawiając na szkle brudnoszarą plamę, jak pocałunek śmierci.

1 8 Magnetyczny biegun Ziemi może w jednej chwili zmienić położenie, jak według teorii niektórych naukowców działo się nieraz w przeszłości, i glob zacznie się obracać w zupełnie innej płaszczyźnie, co spowoduje katastrofalne zmiany na powierzchni planety. Strefy podzwrotnikowe w mgnieniu oka ogarnie arktyczny mróz, a w Miami zaskoczeni emeryci o delikatnych ciałach będą musieli walczyć o przetrwanie w temperaturze sięgającej stu stopni poniżej zera, w burzach śnieżnych sypiących ostrymi jak igły kryształkami lodu, twardymi jak szkło. Od ogromnych napięć tektonicznych kontynenty zaczną się wyginać, pękać i składać jak papier. Oceany zmienią się w gigantyczne fale, wystąpią z brzegów i zwalą się na Góry Skaliste, Andy i Alpy. Powstaną nowe oceany śródlądowe i nowe łańcuchy górskie.

Z wulkanów bluzną wielkie płonące morza ziemskiej esencji. Cywilizacja zniknie, zginą miliardy ludzi, a przed nielicznymi garstkami ocalałych stanie niewdzięczne zadanie sformowania plemion myśliwych i zbieraczy.

Przez ostatnią godzinę programu Parish Lantern rozmawiał ze słuchaczami z całego kraju o prawdopodobieństwie zmiany położenia bieguna w ciągu najbliższych pięćdziesięciu lat. Dylan i Jilly milczeli, zbyt zaabsorbowani rozmyślaniem o swoich niedawnych przeżyciach, słuchali więc Lanterna, jadąc na północ pustynną autostradą. Na widok bezludnego pustkowia można było dojść do wniosku, że kataklizm planetarny pochłonął już całą cywilizację, ale równocześnie odnosiło się wrażenie, że Ziemia nie zmieniła się od wieków.

– Zawsze słuchasz tego faceta? – spytał Jilly Dylan. – Nie codziennie, ale dość często.

Cud, że nie masz nastrojów samobójczych.

Jego programy zwykle nie są o zagładzie. Przede wszystkim mówią o podróżach w czasie, rzeczywistości alternatywnej, życiu po śmierci, o tym, czy mamy dusze…

Shep wciąż czytał Dickensa, darowując pisarzowi pewną formę życia po śmierci. W radiu planeta nadal pękała, płonęła, tonęła, unicestwiała ludzką cywilizację i większość fauny, tępiąc życie jak zarazę.

Kiedy czterdzieści minut po zjeździe z autostrady międzystanowej dotarli do Safford, Shepherd powiedział:

Od dziś tylko frytki jadam, zapominam o owadach… Być może przyszła pora zatrzymać się i opracować plan działania, a może nie przemyśleli jeszcze do końca swojej sytuacji, aby snuć jakiekolwiek plany, w każdym razie Dylan i Shep powinni wstąpić gdzieś na kolację, której nie jedli. A Jilly miała ochotę na drinka.

– Najpierw musimy zmienić tablice rejestracyjne-rzekł Dylan. – Kiedy ustalą, że cadillac był twój, zaczną cię szukać, sprawdza pokój za pokojem. 1 kiedy się dowiedzą, że dałaś nogę, a Shep i ja nie zostaliśmy na noc, chociaż zapłaciliśmy, mogą skojarzyć, że jesteśmy razem.

– Nie ma żadnego „mogą". Skojarzą na pewno.

– W książce meldunkowej motelu jest marka, model i numer rejestracyjny samochodu. Możemy przynajmniej zmienić tablice i chociaż trochę utrudnić im pościg.

Dylan zaparkował forda na cichej ulicy w dzielnicy mieszkaniowej, ze skrzynki z narzędziami wziął śrubokręty i szczypce, po czym wyruszył na poszukiwania tablic z Arizony. Na podjeździe przy wiejskim cedrowym domu o wyblakłych, podniszczonych ścianach, przed którym rosła zwiędła trawa, znalazł pikapa. Tablice odkręcił bez problemów.

Podczas kradzieży serce waliło mu jak szalone. Poczucie winy wydawało się niewspółmierne do czynu, ale twarz paliła go ze wstydu na myśl, że ktoś mógłby go przyłapać.

Z przywłaszczonymi tablicami Dylan okrążył miasto i zatrzymał się na pustym o tej porze parkingu przed szkołą. Kryjąc się w cieniu, zamienił swoje kalifornijskie numery na tablice z Arizony.

– Przy odrobinie szczęścia – powiedział: siadając za kierownicą-właściciel pikapa zauważy brak tablic dopiero jutro.

– Nie cierpię polegać na szczęściu – odrzekła Jilly. – Nie miałam go w życiu za dużo.

– Od dziś tylko frytki jadam – przypomniał im Shep.

Kilka minut później, parkując forda przed przylegającą do motelu restauracją, Dylan powiedział:

– Pokaż mi swój znaczek. Plakietkę z żabą.

Jilly odpięła od bluzki uśmiechniętego płaza, ale zawahała się przez chwilę.

– Po co`?

– Nie bój się. Na pewno nie zareaguję tak jak na tamten. To się już nie powtórzy.

– No dobrze, a jeżeli nie?- niepokoiła się. W odpowiedzi podał jej kluczyki.

Jilly niechętnie wymieniła znaczek za kluczyki.

Trzymając kciuk na obrazku z żabą i palec wskazujący z tylu znaczka, Dylan poczuł mrowienie śladu psychicznego więcej niż jednej osoby, może odciski babci Marjorie przykryte odciskami Jillian Jackson, ale żaden z nich nie wywoływał w nim impulsu, który kazał mu gnać do domu przy Alei Eukaliptusowej. Wrzucając znaczek do pojemnika na śmieci, rzekł:

– Nic. Albo prawie nic. Nie zareagowałem wtedy na sam znaczek. Wyczułem tylko… zbliżającą się śmierć Marjorie. Czy to w ogóle ma sens`?

– Tylko w Mieście Świrów, w którym chyba zamieszkaliśmy. – Chodźmy na tego twojego drinka – powiedział:

– Na dwa.

Kiedy szli przez parking do drzwi restauracji, Shep kroczył między nimi. Trzymał przed sobą „Wielkie nadzieje" i czytał w świetle lampki na baterie.

Dylan zastanawiał się wcześniej, czy nie zabrać mu książki, ale Shepherd mial tego wieczoru mnóstwo przeżyć. Jego porządek dnia został zakłócony, co zwykle budziło w nim głęboki niepokój. Na domiar złego w ciągu kilku godzin przeżył więcej niż przez ostatnie dziesięć lat, a Shepherd O'Conner zwykle nie potrafił sobie radzić z nadmiarem wrażeń.

Jego odporność na bodźce konwersacyjne przechodziła ciężką próbę na wystawach sztuki, gdy zbyt wielu nieznajomych zwracało się bezpośrednio do niego, choć nigdy żadnemu z nich nie odpowiadał. Błyskawice i grzmoty, a nawet zbyt głośny szum ulewy podczas burzy przekraczały granice jego tolerancji na hałas, co często groziło atakiem paniki.

Zważywszy na jego zwykle zachowanie wobec codziennych wrażeń, to rzeczywiście prawdziwy cud, że Shep nie wpadł w panikę w motelu, nie zwinął się ze strachu jak stonoga na widok płonącego cadillaca, a podczas brawurowej jazdy do domu Marjorie nie piszczał z przerażenia ani nie rwał sobie włosów z głowy.

Na wzburzonym morzu dzisiejszych doznań jego tratwą ratunkową stały się „Wielkie nadzieje" Dickensa. Ściskając kurczowo książkę, potrafił się przekonać, że jest bezpieczny, i mógł zapomnieć o brutalnym naruszeniu spokoju codzienności, pozostając głuchym i ślepym na nacierające na niego groźnie fale bodźców zewnętrznych.

Jednymi z oznak upośledzenia Shepa były niezręczne ruchy i słaba koordynacja fizyczna, ale mimo że szedł, nie przerywając czytania, wcale nie zaczął stawiać sztywnych kroków ani powłóczyć nogami. Dylan miał wrażenie, że gdyby jego brat napotkał po drodze schody, pokonałby wszystkie stopnie, ani na chwilę nie odkładając dzieła Dickensa.

Przed wejściem do restauracji nie czekały na nich żadne schodki, lecz kiedy Dylan dotknął drzwi, poczuł na dłoni i opuszkach palców przepływ energii psychicznej i omal nie puścił klamki.

Co`?- spytała czujnie Jilly.

Coś, do czego będę się musiał przyzwyczaić. – W nadnaturalnych śladach na klamce niewyraźnie wyczuwał wiele różnych osobowości, jak nałożone na siebie warstwy wyschłego potu mnóstwa dłoni.

Restauracja zdawała się cierpieć na rozdwojenie jaźni, jak gdyby wbrew prawom fizyki jedno wnętrze zajmowały równocześnie ekskluzywny lokal i tani bar, szczęśliwie nie powodując katastrofalnej eksplozji. Boksy obite czerwonym skóropodobnym materiałem i krzesła z takiego samego tworzywa z chromowanymi nogami nieszczęśliwie zestawiono ze stołami z prawdziwego mahoniu. Kosztowne żyrandole z ciętego szkła rzucały pryzmatyczne światło nie na puszysty dywan, ale na łatwo zmywalną podłogę z drewnopodobnego winylu. Kelnerzy i kelnerki byli ubrani w czarne garnitury, nakrochmalone białe koszule i eleganckie wąskie krawatki wiązane na kokardę; ich pomocnicy pałętali się między stolikami w zwykłych ubraniach, odróżniając się od innych tylko idiotycznymi spiczastymi czapeczkami z papieru i skwaszonymi minami.

Pora kolacji dawno już minęła, toteż w restauracji zajęta była tylko jedna trzecia stolików. Klienci siedzieli przyjemnie rozleniwieni przy deserach, trunkach i kawie, pogrążeni w przyciszonych, swobodnych rozmowach. Niewielu z nich zwróciło uwagę na Shepa, który idąc między Jilly a Dylanem, pozwolił kelnerce zaprowadzić się do boksu i ani na chwilę nie oderwał oczu od otwartej książki.

W restauracji Shep rzadko siadał przy oknie, ponieważ nie lubił, kiedy „patrzyli na niego ludzie w środku i ludzie z zewnątrz". Dylan poprosił o boks oddalony od okien i usiadł po jednej stronie stołu obok swojego brata, naprzeciw Jilly.

Jilly wyglądała na niezwykle wypoczętą, wziąwszy pod uwagę, co przeszła – i wyjątkowo spokojną jak na kobietę, której życie zostało postawione do góry nogami, a przyszłość stanowiła zagadkę, jaką można by jedynie oglądać, wróżąc z fusów w ciemnym pokoju. Jilly nie miała pospolitej urody, ale taką, która dobrze znosi upływ czasu i przetrzyma wiele prób, zachowując blask i kolor jak dobra tkanina po wielokrotnym praniu.

Gdy Dylan wziął menu, które położyła przed nim kelnerka, wzdrygnął się, jakby dotknął lodu, i natychmiast odłożył kartę na stół. Poprzedni klienci pozostawili na plastikowej okładce żywą warstewkę emocji, pragnień, żądz i tęsknot, która ukłuła go jak wyładowanie elektryczne o wiele silniejsze niż tamto na klamce.

Kiedy skręcili z międzystanowej na północ, powiedział Jilly o śladach psychicznych. Teraz dziewczyna pojęła w lot, dlaczego odłożył menu.

– Przeczytam ci – powiedziała.

Dylan stwierdził, że przygląda się Jilly z tak wielką przyjemnością, że kilka razy musiał się napomnieć w duchu, by uważnie słuchać recytowanej przez nią listy sałatek, zup, kanapek i przystawek. Widok jej twarzy przynosił mu ukojenie być może takie, jakie w „Wielkich nadziejach" znalazł Shep.

Przyglądając się czytającej głośno Jilly, Dylan położył dłonie na okładce menu. Po doświadczeniu przy drzwiach wejściowych, tak jak się spodziewał – początkowo gwałtowna lawina wrażeń szybko zmieniła się w płynący spokojnie strumyk. Zauważył też, że świadomie potrafi stłumić do końca te osobliwe doznania.

Informując go 0 ostatniej pozycji w karcie dań, Jilly uniosła głowę, zobaczyła dłonie Dylana na plastikowej okładce i zorientowała się, że pozwolił jej czytać tylko po to, aby móc otwarcie się na nią gapić, bez obawy, że napotka jej spojrzenie. Sądząc po jej minie, miała mieszane odczucia co do wyniku obserwacji, lecz przynajmniej częściowo odpowiedziała uroczym, choć trochę niepewnym uśmiechem.

Zanim któreś z nich zdążyło się odezwać, do stolika wróciła kelnerka. Jilly poprosiła o butelkę sierra nevady. Dylan zamówił kolację dla Shepa i siebie z prośbą, aby danie dla Shepa przyniosła pięć minut przed jego talerzem.

Shepherd nadal czytał: „Wielkie nadzieje" leżały na stole, lampka była wyłączona. Zgarbiony nad książką, pochylał twarz dziesięć cali nad kartką, choć nie miał kłopotów ze wzrokiem. Gdy obok niego stała kelnerka, Shep śledził tekst i poruszał ustami, dając w ten sposób subtelnie do zrozumienia, że jest zajęty i niegrzecznością z jej strony byłoby zwrócenie się do niego.

Ponieważ obok nich nie siedzieli żadni goście, Dylan mógł swobodnie mówić o sytuacji, w jakiej się znaleźli.

Jilly, słowa to twoja specjalność, prawda? – Chyba można tak powiedzieć.

– Co to znaczy „psychotropowy"? – Dlaczego o to pytasz`?

Frankenstein użył tego słowa. Mówił, że szpryca w strzykawce ma działanie psychotropowe.

Nie podnosząc oczu znad książki, Shep powiedział:

– Psychotropowy. Wpływający na procesy psychiczne, zachowanie lub percepcję. Psychotropowy.

– Dziękuję, Shep.

– Leki psychotropowe. Środki uspokajające, psycholeptyczne, przeciwdepresyjne. Leki psychotropowe.

Jilly pokręciła głową.

Nie sądzę, żeby ten dziwny eliksir był którymś z nich.

– Środki psychotropowe – objaśniał dalej Shep. – Opium, morfina, heroina, metadon. Barbiturany, meprobromat. Amfetamina, kokaina. Meskalina, marihuana, LSD, piwo Sierra Nevada. Środki psychotropowe.

– Piwo to nie narkotyk – poprawiła go Jilly. – Prawda? Wciąż śledząc wzrokiem linijki tekstu Dickensa, Shep zdawał się czytać na głos:

– Psychotropowe środki odurzające i pobudzające. Piwo, wino, whisky. Kofeina. Nikotyna. Psychotropowe środki odurzające i pobudzające.

Jilly wpatrywała się w niego, nie wiedząc, jak ma rozumieć tę wyliczankę.

– Przeoczone – rzekł Shep z goryczą. – Psychotropowe środki odurzające wziewne. Klej, rozpuszczalniki, olej przekładniowy. Psychotropowe środki odurzające wziewne. Przeoczone. Przepraszam.

– Gdyby to był narkotyk w tradycyjnym rozumieniu – odezwał się Dylan – sądzę, że Frankenstein użyłby tego słowa. Nie nazywałby go z uporem „szprycą", jak gdyby nie istniało inne określenie. Poza tym narkotyki z czasem przestają działać. A on wyraźnie dał mi do zrozumienia, że to gówno daje trwały efekt.

Zjawiła się kelnerka z piwem Sierra Nevada dla Jilly i Dylana oraz szklanką coca-coli bez lodu. Dylan rozpakował słomkę i włożył do napoju brata.

Shepherd pił tylko przez słomkę, ale nie obchodziło go, czy papierową, czy z plastiku. Lubił zimną colę, ale nie tolerował pływającego w niej lodu. Z jakiegoś powodu, znanego tylko samemu Shepherdowi, cola, słomka i lód w jednej szklance urażały go.

Unosząc oszronioną szklankę piwa, Dylan rzekł: – Za psychotropowe środki odurzające.

– Z wyjątkiem środków wziewnych – uściśliła Jilly.

Na zimnym szkle wyczuł lekko drżące ślady energii: pozostawione zapewne przez obsługę w kuchni i na pewno kelnerkę. Kiedy zmusił się, by nie reagować na psychiczne odciski, mrowienie zniknęło. Odzyskiwał panowanie nad sobą.

Jilly stuknęła butelką o jego szklankę i łapczywie pociągnęła łyk.

– Nie ma dokąd jechać, zgadza się? – Oczywiście, że jest dokąd jechać. – Tak? A dokąd?

– No, na pewno nie do Phoenix. To nie byłoby rozsądne. Masz występ w Phoenix, więc na pewno będą cię tam szukać, żeby się dowiedzieć, dlaczego Frankenstein miał twój samochód, będą chcieli zbadać ci krew.

– Faceci w chevroletach.

Może inni faceci w innych samochodach, ale na pewno będą mieli związek z tamtymi.

– Kim w ogóle mogli być ci kretyni'? Szpiegami tajnych służb? Agentami niejawnego oddziału policji? Agresywnymi domokrążnymi sprzedawcami czasopism`?

– Chyba żadna z tych możliwości nie wchodzi w grę. Ale niekoniecznie musieli być źli.

– Wysadzili w powietrze mój samochód.

– Jak mógłbym zapomnieć. Ale wysadzili go tylko dlatego, że w środku siedział Frankenstein. A on na pewno był zły.

– To, że wysadzili w powietrze złego gościa, wcale nie znaczy, że sami są dobrzy – zauważyła Jilly. – Czasem źli goście wysadzają w powietrze innych złych gości.

– Bardzo często – zgodził się. – Ale żeby uniknąć wysadzania, musimy ominąć Phoenix.

– Ominąć i dokąd pojechać?

– Może powinniśmy się trzymać mniejszych autostrad, ruszyć na północ do jakiegoś pustego i dużego miejsca, od którego nie zaczęliby poszukiwań, może do Skamieniałego Lasu. Moglibyśmy tam być w ciągu kilku godzin.

– Mówisz, jakby to były wakacje. A ja mam na myśli cale swoje życie. Dokąd mam iść?

– Skupiasz się na zbyt dalekiej perspektywie obrazu. Nie rób tego – poradził. – Dopóki nie będziemy wiedzieć więcej o swojej sytuacji, bez sensu jest skupiać się na dalekiej perspektywie – poza tym to przygnębiające.

– To na czym mam się skupiać`? Na bliskiej perspektywie? – Właśnie tak.

Znów pociągnęła łyk piwa.

– A co jest w bliskiej perspektywie? – Przeżycie najbliższej nocy.

– Zdaje się, że bliska perspektywa jest tak samo przygnębiająca jak daleka.

– Ależ nie. Musimy się tylko zaszyć w jakimś bezpiecznym miejscu i pomyśleć.

Kelnerka przyniosła kolację Shepherda.

Dylan złożył zamówienie, kierując się gustem brata i łatwością, z jaką mógł dostosować danie do kulinarnych upodobań Shepa.

– Z punktu widzenia Shepa – powiedział – kształt jest ważniejszy od smaku. Lubi kwadraty i prostokąty, nie lubi kół i krągłości.

Na środku talerza leżały dwa owalne plastry klopsa w sosie. Nożem i widelcem Shepa Dylan odkroił brzegi obu plastrów, nadając im prostokątny kształt Następnie, odkładając skrawki na talerz z pieczywem, każdy kawałek pokroił na małe kwadraty swobodnie mieszczące się w ustach.

Gdy wziął sztućce, poczuł na metalu wibrowanie śladów psychicznych, ale znów zdołał je wyciszyć i potrafił nie zwracać na nie uwagi.

Frytki nie miały tępych końcówek, ale ukośne. Dylan szybko poodcinał końce, nadając każdej frytce kształt prostokąta. – Shep zje te kawałki – wyjaśnił, układając złociste okrawki obok odmienionych frytek – ale tylko oddzielnie.

Marchewka została już pokrojona w kostkę, nie stanowiła więc problemu. Dylan musiał jednak oddzielić od niej groszek, pognieść i uformować z masy kwadratowe kawałki mieszczące się na widelcu.

Zamiast bulki zamówił chleb. Trzy krawędzie każdej kromki były proste; czwarta półokrągła. Dylan odkroił półksiężyce skórek i odłożył na ścinki klopsa.

– Na szczęście z masła nie ulepili kulek. – Zdjął folię z trzech kawałków masła i postawił je na sztorc obok chleba. – Gotowe.

Gdy Dylan podsunął mu talerz, Shepherd odłożył książkę. Wziął podane sztućce i zaczął jeść swe geometryczne danie z taką samą uwagą, z jaką czytał Dickensa.

– Tak jest przy każdym posiłku? – spytała Jilly.

– Prawie przy każdym. Do każdego jedzenia stosuje się inne reguły.

– Co by się stało, gdybyś nie robił takich korowodów?

– To nie są korowody. Po prostu… porządkowanie chaosu. Shep lubi porządek.

– A gdybyś postawił przed nim jedzenie tak, jak je podali, i powiedział „Jedz"?

– Nie tknąłby go – zapewnił ją Dylan.

– W końcu by zgłodniał.

– Nie. Przy każdym posiłku, dzień po dniu, odwracałby się od jedzenia, dopóki nie zemdlałby z powodu obniżonego poziomu cukru we krwi.

Przyglądając mu się z miną, z której Dylan wolał wyczytać współczucie zamiast litości, Jilly powiedziała:

– Chyba nieczęsto umawiasz się z dziewczynami, co? Odpowiedział jej wzruszeniem ramion.

– Chcę jeszcze jedno piwo – oświadczyła Jilly, gdy kelnerka przyniosła Dylanowi kolację.

– Prowadzę – rzekł, odmawiając drugiej kolejki.

– Zgadza się, ale jeśli masz prowadzić tak jak dzisiaj, jeszcze jedno piwo może tylko pomóc.

Może miała rację, może nie, w każdym razie Dylan postanowił ulec pokusie, choć było to zupełnie nie w jego stylu.

– Dwa – powiedział do kelnerki.

Kiedy zabrał się do kurczaka z goframi, anarchicznie lekceważąc kształt i rozmiar każdego kęsa, Jilly rzekła:

– Powiedzmy, że pojedziemy sto mil na północ, zaszyjemy się w jakimś bezpiecznym miejscu i pomyślimy. O czym właściwie mamy myśleć – poza tym, że pieprzyliśmy się na dobre?

– Nie bądź wciąż tak negatywnie nastawiona. Zjeżyła się bardziej niż druciana szczotka.

– Wcale nie jestem negatywnie nastawiona. – Ale nie jesteś też pogodna jak dalajlama.

– Jeżeli chcesz wiedzieć, to kiedyś byłam kompletnym zerem, zakompleksionym i zamkniętym w sobie dzieciakiem. Byłam roztrzęsiona i nieśmiała, czułam się sponiewierana przez życie jak nikomu niepotrzebny śmieć. Mogłam uczyć płochliwości mysz pod miotłą.

– To chyba było bardzo dawno temu.

– Nie postawiłbyś dolara przeciw milionowi na to, że kiedyś wyjdę na scenę, a wcześniej wstąpię do chóru. Ale miałam nadzieję, wielką nadzieję i marzyłam, że kiedyś zostanę kimś, że będę występować, i w końcu sama zniszczyłam w sobie to roztrzęsione dziecko i zaczęłam realizować marzenia.

Wysączając resztkę piwa, posłała Dylanowi piorunujące spojrzenie znad przechylonej butelki.

– Nie przeczę, że masz poczucie własnej wartości. Nigdy nie twierdziłem, że jest inaczej. Nie chodzi mi o twój negatywny stosunek do siebie, ale do reszty świata.

Popatrzyła na niego tak, jakby zamierzała uderzyć go pustą butelką, lecz potem odstawiła ją na stół i odsunęła na bok.

– Zgoda. Świat jest okrutny. 1 większość ludzi jest okrutna. Jeżeli uważasz to za negatywne nastawienie, dla mnie to tylko realizm.

– Wielu ludzi jest okrutnych, ale nie większość. Większość jest po prostu przerażona, samotna albo zagubiona. Nie wiedzą, po co się tu znaleźli, nie znają celu ani przyczyny, więc żyją na wpół martwi.

– A ty pewnie znasz cel i przyczynę.

– Mówisz, jakbyś uważała, że jestem zadowolony z siebie. – Wcale nie. Jestem po prostu ciekawa, po co twoim zdaniem żyjemy.

– Każdy sam musi znaleźć odpowiedź na własny użytek – odparł i naprawdę tak myślał. – A ty ją znajdziesz, bo chcesz. – Teraz mówisz jak ktoś bardzo zadowolony z siebie. – Wyglądała, jak gdyby jednak zamierzała walnąć go butelką. Shepherd wziął jeden z trzech kawałków masła i wpakował sobie do ust.

Jilly skrzywiła się, a Dylan wyjaśnił:

– Shep lubi chleb z masłem, ale nie razem. Ciesz się, że nie widzisz, jak je kanapkę z kiełbasą i majonezem.

– Nie ma dla nas ratunku – powiedziała.

Dylan westchnął, pokręcił głową i nie odezwał się.

– Zejdź na ziemię, dobrze? Jeżeli zaczną do nas strzelać, według jakich reguł Shepa będziemy uchylać się od kul? Zawsze uchylać się w lewo, nigdy w prawo. Można kluczyć, ale nie można robić uników – chyba że jest dzień tygodnia, który ma w nazwie „t", wtedy można robić uniki, ale nie można kluczyć. Jak szybko Shep może biec, czytając, i co się stanie, kiedy spróbujesz mu zabrać książkę?

– Na pewno tak nie będzie – rzekł, Dylan, ale wiedział, że Jilly ma rację.

Nachyliła się nad stołem, ściszyła glos, ale wymawiała dobitnie każde słowo.

– Dlaczego nie? Słuchaj, musisz przyznać, że nawet gdybyśmy wdepnęli w to tylko my dwoje, mielibyśmy szanse jak ktoś zjeżdżający w szklanych butach po wysmarowanym tłuszczem zboczu. A ze stusześćdziesięciofuntowym żującym masło kamieniem młyńskim u szyi – jakie mamy szanse?

– Shep nie jest kamieniem młyńskim-powiedział z uporem Dylan.

Jilly zwróciła się do Shepherda:

– Skarbie, nie obraź się, ale jeśli chcemy mieć jakąś nadzieję na wyjście z tego cało wszyscy troje, musimy spojrzeć prawdzie w oczy. Jeżeli będziemy się okłamywać, koniec z nami. Może nie potrafisz nic na to poradzić, że jesteś młyńskim kamieniem, ale może potrafisz, a jeśli potrafisz, musisz z nami współpracować.

– Shep i ja zawsze tworzyliśmy zgrany zespół – oznajmił Dylan.

– Zespół? Też mi zespól. Gdybyście startowali w wyścigu w workach, prędzej czy później worek znalazłby się na czyjejś głowie.

– Nie jest dla mnie ciężarem…

– Nawet tak nie mów – przerwała mu. – Nie waż się tak mówić, O'Conner, nie waż się, ty stuknięty, nabuzowany nadzieją i pozytywnym myśleniem durniu.

Nie jest dla mnie ciężarem, jest…

– …twoim bratem, genialnym idiotą-dokończyła za niego. Cierpliwie i spokojnie Dylan wyjaśnił:

– Nie. Genialny idiota jest psychicznie upośledzony i mimo niskiego ilorazu inteligencji ma wyjątkowy talent w jednej dziedzinie, na przykład umie błyskawicznie rozwiązywać skomplikowane zadania matematyczne albo grać na każdym instrumencie muzycznym, kiedy go tylko weźmie do ręki. Shep ma wysoki iloraz inteligencji i jest wyjątkowy pod niejednym względem. Cierpi tylko na… rodzaj autyzmu.

– Nie ma dla nas ratunku – powtórzyła.

Shepherd przeżuwał z entuzjazmem następną porcję masła, cały czas spoglądając w swój talerz z odległości dziesięciu cali, jak gdyby znalazł cel życia, a celem tym był klops.

Загрузка...