37

Tik-tak. Małe oczka spozierające spomiędzy fałdów różowego tłuszczu. Chytre, znaczące spojrzenie. Zapomnij o tym cholernym zegarze. Świnka nie stanowi zagrożenia. Skup się.

Dylan wrócił do brata, trzeci raz zamknął lodówkę i pociągnął Shepa w stronę Jilly.

– Musimy iść, bracie.

– Gdzie jest lód? – zapytał Shep. Jilly nie widziała, aby wcześniej był tak bardzo owładnięty jakąś obsesją. – Gdzie jest lód? – Jaki lód? – spytał Dylan.

Jasnowidzenie wciąż było dla Jilly czymś nowym, strasznym i niechcianym, poza tym nie potrafiła nim odpowiednio kierować. – Gdzie jest lód? – powtarzał z uporem Shepherd.

– Nie trzeba nam żadnego lodu – rzekł Dylan. – Bracie, zaczynasz mnie powoli przerażać. Nie strasz mnie.

– Gdzie jest lód?

– Shep, skup się. Słuchaj mnie, zrozum, skup się.

Usiłując zidentyfikować źródło niepokoju, przeskakiwała podejrzliwym spojrzeniem z przedmiotu na przedmiot, z miejsca na miejsce, nie pozwalała, by niepokój sam skierował magnetyczną igłę jej intuicji we właściwą stronę. Musiała się odprężyć, zaufać dziwnemu przeczuciu i przekonać się, czego dokładnie ma się bać.

– Gdzie jest lód?

– Daj spokój z tym lodem. Nie potrzeba nam lodu, bracie. Musimy się stąd wydostać, rozumiesz?

– Tylko lód.

W końcu uwagę Jilly przyciągnęły okna i widoczne za nimi podwórko. Zielona trawa, garaż w głębi, złota łąka za garażem. – Tylko lód.

– Dostał manii na punkcie tego lodu – zauważył Dylan. – Więc go z niej wyciągnij.

– Tylko lód – mówił Shep. – Gdzie jest lód?

– Znasz już Shepa. Jeżeli się czegoś uczepi, nie da się odciągnąć, chyba że sam tego chce. Jakby… cały czas odbijało mu się rykoszetem w głowie. Tym razem jest gorzej niż zwykle.

– Skarbie – powiedziała Jilly, nie odrywając oczu od okien. – Musimy się złożyć. Potem dostaniesz lód.

– Gdzie jest lód?

Dylan ujął podbródek brata i uniósł mu głowę.

– Shep, to bardzo ważna sprawa, zasadnicza. Rozumiesz, co to znaczy „zasadnicza"? Wiem, że rozumiesz, bracie. Musimy się stąd złożyć, to teraz najważniejsze.

– Gdzie jest lód?

Zerkając na Shepherda, Jilly zobaczyła, że nie chce nawiązać kontaktu z bratem. Jego oczy poruszały się bez przerwy pod przymkniętymi powiekami.

Gdy Jilly ponownie popatrzyła na podwórko, obok północno-zachodniego narożnika garażu klęczał na jednym kolanie jakiś mężczyzna. Krył się w cieniu. Mało brakowało, by go nie zauważyła, ale głowę by dała, że jeszcze przed chwilą go tam nie było.

Z wysokich traw łąki wypadł następny i przebiegł skulony do południowo-zachodniego narożnika garażu.

– Już tu są – powiedziała do Dylana.

Żaden z nich nie miał na sobie pastelowego stroju typowego dla turystów na pustyni, ale obaj przypominali pseudogolfistów z Arizony. Byli wysocy, barczyści i zdecydowani, i z pewnością nie chodzili od domu do domu, głosząc zbawienie przez Chrystusa.

– Gdzie jest lód?

Jilly największą zgrozą przejął widok słuchawek, jakie obaj mieli na głowie. Każda para była wyposażona w wysięgnik z mikrofonem wielkości monety jednocentowej. Wysoki stopień koordynacji świadczył o tym, że grupa szturmowa składa się

z większej liczby osób, a także o tym, że nie byli to zwykli brutalni bandyci do wynajęcia, ale bandyci o rozwiniętym zmyśle organizacyjnym.

– Gdzie jest lód?

Drugi mężczyzna osłaniał teren między łąką a garażem. Przyczaił się przy południowo-zachodnim narożniku, na wpół schowany za krzewem.

Jilly spodziewała się, że będą dobrze uzbrojeni, więc ich rynsztunek nie przeraził jej aż tak jak słuchawki. Mieli broń ogromnych rozmiarów. O futurystycznym wyglądzie. Pewnie jakieś karabiny szturmowe. Jilly nie znała się za dobrze na broni palnej – w swoim zawodzie nie musiała, nawet gdy trafiła się jej wyjątkowo niesforna publiczność – ale domyślała się, że z tych karabinów można wystrzelić tysiące pocisków, zanim trzeba je będzie przeładować.

– Gdzie jest lód?

Musieli z Dylanem zyskać na czasie, dopóki nie uda się im przekonać Shepherda, że musi złożyć wszystkich troje do jakiegoś miejsca, gdzie można dostać ciasto i lód, i że to jedyny sposób.

– Odsuńcie się od okien – ostrzegła Jilly, cofając się od tych, które wychodziły na podwórko. – Okna to… okna to śmierć.

– W każdym pokoju są okna. – Dylan się zmartwił. – Mnóstwo okien.

– A piwnica?

– Nie ma piwnicy. To Kalifornia. Konstrukcja jest z płyt.

– Gdzie jest lód? – pytał Shep.

– Wiedzą, że tu jesteśmy – powiedziała Jilly.

– Skąd mogą wiedzieć? Przecież nie weszliśmy od zewnątrz.

– Może wcześniej założyli w domu podsłuch – zasugerowała. – Albo zobaczyli nas przez lornetkę, obserwując okna.

– Wysłali Vonettę do domu – zorientował się Dylan.

– Miejmy nadzieję, że nic jej nie zrobili.

– Gdzie jest lód?

Na myśl o tym, że coś mogło się stać jego gosposi, Dylan zbladł niczym płótno, jak gdyby bardziej się tym przejął niż grożącym mu śmiertelnym niebezpieczeństwem.

– Ale złożyliśmy się z Holbrook dopiero pół godziny temu. – Co z tego?

– Przypuszczalnie cholernie wystraszyliśmy w motelu tego gościa, który widział, jak znikamy.

– Pewnie musiał zmienić bieliznę – dodała Jilly.

– Jak więc mogli w ciągu pół godziny rozpracować mechanizm składania, nie mówiąc o powiadomieniu ludzi w Kalifornii? – Ci ludzie nie zjawili się tu dlatego, że pół godziny temu zostali zawiadomieni. Obserwowali dom, ale nie wiedzieli, gdzie jesteśmy, aż banda z Arizony potwierdziła, że znajdujemy się w Holbrook, wiele godzin przed ich wejściem do motelu.

– Czyli wczoraj wieczorem dość szybko skojarzyli cię ze spalonym cadillakiem i mnie z tobą – rzekł Dylan. – Cały czas wyprzedzaliśmy ich zaledwie o parę godzin.

– Nie wiedzieli, czy w ogóle się tu zjawimy. Po prostu czekali w nadziei, że a nuż…

– Nikt nie prowadził obserwacji domu rano, kiedy złożyliśmy się z Shepem na wzgórzu.

– Musieli zająć stanowiska wkrótce potem.

– Lód – powiedział Shep. – Lód, lód, lód, lód.

Facet klęczący w cieniu i ten drugi, na wpół schowany za krzewem, mówili do mikrofonów, ale zapewne nie rozmawiali ze sobą, tylko gawędzili z grupką podobnych zabójców otaczających dom ciasnym pierścieniem, wymieniając się wskazówkami na temat konserwacji broni, technik duszenia i przepisami na gazy neurotoksyczne, synchronizując zegarki i koordynując atak.

Jilly była gotowa utoczyć lodu z własnych żył, gdyby Shep sobie tego życzył. Czuła się zupełnie bezbronna. Czuła się naga. Naga w rękach losu.

– Lód, lód, lód, lód, lód.

Oczyma duszy oglądała płynące wolno odłamki szkła i pocisk sunący w powietrzu.

– Ale teraz ta grupa na pewno porozumiała się z tamtymi z Arizony, założę się o wszystko – powiedziała Jilly. – Rozmawiali z nimi w ciągu ostatnich piętnastu czy dwudziestu minut, wiedzą więc, że umiemy odstawiać numer „tutam".

Myśli Dylana pędziły w równie zawrotnym tempie.

– Może któraś z dawniejszych ofiar eksperymentów Proctora też umiała dokonać tej sztuczki i widzieli już składanie. – I trzęsą portkami na myśl o biegających po świecie spryciarzach, napompowanych nanobotami i obdarzonych niezwykłymi zdolnościami.

– Trudno mieć im to za złe. Sam trzęsę portkami – odrzekł Dylan – mimo że tymi spryciarzami jesteśmy my.

– Lód, lód, lód.

– Czyli zaatakują szybko i wysadzą cały dom w powietrze,

żeby nas zabić, zanim się zorientujemy, że tu są i zdążymy się złożyć – zauważyła Jilly.

– Tak sądzisz czy wiesz? Wiedziała, czuła to, widziała.

– Mają pociski przeciwpancerne, które przebiją ściany, kamień, każdy cholerny materiał.

– Lód, lód, lód.

– Mają jeszcze coś gorszego od pocisków przeciwpancernych – ciągnęła. – O wiele gorszego. Coś w rodzaju… pocisków rozpryskowych, które rozrzucają odłamki pokryte cyjankiem.

Nigdy nie czytała ani nie słyszała o tak potwornej broni, ale dzięki nowym stworzonym przez nanoboty połączeniom w mózgu przewidziała jej użycie. Usłyszała w głowie czyjeś głosy, głosy mężczyzn rozmawiających o szczegółach ataku kiedyś w przyszłości – może policjantów, którzy jeszcze dziś lub jutro będą przeszukiwać pozostałe po domu ruiny, może samych morderców wspominających krwawe dzieło zniszczenia, doskonale zaplanowane i dokonane we wspaniałym stylu.

– Odłamki z cyjankiem i Bóg wie co jeszcze – ciągnęła. Wstrząsnął nią dreszcz. – W porównaniu z tym, co z nami zrobią, szturm na sektę Koresha będzie wyglądać jak niewinna chrześcijańska zabawa towarzyska.

– Lód, lód. lód.

Dylan zwrócił się zniecierpliwiony do Shepa.

– Otwórz oczy, bracie, wyłaź z tej jamy, zostaw ten lód, Shep. Shepherd nie otwierał oczu.

– Shep, jeżeli chcesz jeszcze spróbować ciasta, otwórz oczy.

– Lód, lód, lód.

– Na razie nie ma szans, żeby przyszedł do siebie – powiedział Dylan do Jilly. – Zupełnie się zatracił.

– Na górę – odrzekła krótko. – Na pewno nie będzie to piknik, ale na dole może nas porąbać na plasterki.

Jeden z mężczyzn kryjących się pod garażem wyszedł z cienia, drugi wysunął się zza krzewu. Ruszyli w stronę domu. Zaczęli biec.

Загрузка...