Lincoln Merriweather Proctor – imię i nazwisko były pod każdym względem mylące. „Lincoln" przywodził na myśl Abrahama, kojarzącego się z mądrością i prawością wielkich ludzi, którzy pochodzili z prostych rodzin. „Merriweather" dodawał mu lekkości, sugerując osobę wolną od trosk, może nawet skłonną do niepoważnych zachowań*. „Proctor" oznaczał osobę nadzorującą studentów, poważnego mentora pilnującego porządku i trwałości.
Ten Lincoln Merriweather Proctor był dzieckiem urodzonym pod szczęśliwą gwiazdą, uczył się najpierw w Yale, potem na Harvardzie. Na podstawie szybkiej lektury fragmentów jego artykułów, które Dylan pokazał jej na ekranie laptopa, Jilly uznała, że Proctor wcale nie jest oazą spokoju, ale dręczą go megalomańskie wizje o absolutnym panowaniu nad naturą, zmierzającym do zupełnego wypaczenia jej praw. Dzieło jego życia – tajemnicza szpryca – w żaden sposób nie mogło się przyczynić do zachowania porządku i trwałości, raczej mogło wywołać niestabilność, strach, a nawet chaos.
Wyjątkowy talent Proctora znalazł potwierdzenie w dwóch doktoratach – z biologii molekularnej i fizyki – które uzyskał przed ukończeniem dwudziestego szóstego roku życia. Usilnie zabiegało o niego środowisko akademickie, ale i przemysł był zainteresowany, a Proctor skorzystał z obu propozycji, zajmując prestiżowe stanowiska; zanim skończył trzydzieści lat, założył własną firmę i błysnął największym geniuszem, gdyż zdobył dla swoich badań olbrzymi kapitał od biznesmenów, którzy mieli nadzieję, że jego odkrycia znajdą zastosowanie komercyjne i przyniosą krocie.
W swoich publikacjach i wystąpieniach Proctor nie zajmował się jednak tylko tworzeniem imperium przemysłowego, ale marzył o zreformowaniu społeczeństwa i w istocie miał nadzieję zmienić naturę całej ludzkości. W naukowych przełomach końca dwudziestego wieku i tych, które niewątpliwie miały nastąpić na początku dwudziestego pierwszego stulecia, upatrywał okazji do udoskonalenia człowieka i stworzenia utopijnego społeczeństwa.
Motywy, jakimi się rzekomo kierował – współczucie dla biednych i chorych, troska o równowagę ekologiczną planety, chęć krzewienia ogólnej równości i sprawiedliwości – były godne podziwu. Jednak czytając jego słowa, Jilly usłyszała w głowie łoskot maszerujących szeregów i brzęk łańcuchów w gułagach.
– Od Lenina do Hitlera, wszyscy utopiści są tacy sami – zgodził się Dylan. – Postanawiają za wszelką cenę udoskonalić społeczeństwo, a w rzeczywistości je niszczą.
– Ludzi nie da się udoskonalić. Przynajmniej tych, których znam.
– Uwielbiam naturę, dlatego ją maluję. W naturze wszędzie widać doskonałość. Doskonała sprawność pszczół w ulu. Doskonała organizacja mrowiska czy kolonii termitów. Ale piękno ludzkości bierze się z wolnej woli, naszej indywidualności, nieustannych zmagań z własną niedoskonałością.
– Piękno… i groza – dodała Jilly.
– W porządku, tragiczne piękno, ale właśnie to czyni nas tak odmiennymi od natury i jest cenne samo w sobie. W naturze nie ma tragedii, tylko procesy – dlatego brak też triumfów.
Ten niedźwiedziowaty mężczyzna o szerokiej twarzy, ubrany jak chłopak w spodnie khaki i wypuszczoną na wierzch koszulę, nie przestawał jej zadziwiać.
– W każdym razie – powiedział – Proctor nie prowadził badań nad kartami pamięci podłączanymi do portów w mózgu, ale miałaś rację, że ten trop może nas na niego naprowadzić.
Sięgnął do klawiatury. Na ekranie laptopa wyświetliły się nowe materiały.
Wskazując jedno słowo w nagłówku, Dylan rzekł: – Oto droga, którą od dawna porusza się Proctor.
Czytając słowo nad jego palcem, Jilly powiedziała:
– Nanotechnologia. – Zerknęła na Shepa stojącego w kącie, spodziewała się, że poda definicję, ale wszystko wskazywało na to, że chłopak wciąż wciska głowę między ściany, jak gdyby chciał nadać czaszce kształt klina idealnie dopasowanego do rogu.
– „Nano" w jednostce miary oznacza jedną miliardową – wyjaśnił Dylan. – Nanosekunda to jedna miliardowa sekundy. W tym wypadku oznacza jednak „bardzo mały, drobny". Nanotechnologia – czyli maleńkie urządzenia, tak maleńkie, że nie widać ich gołym okiem.
Jilly zaczęła nad tym rozmyślać, ale koncepcja nanotechnologii nie była wdzięcznym tematem.
– Za małe, żeby je można zobaczyć? To z czego są zrobione takie maszyny?
Patrzył na nią wyczekująco.
– Na pewno z niczym ci się to nie kojarzy?
– A powinno?
– Niewykluczone – odparł tajemniczo. – W każdym razie takie nanomaszyny buduje się z paru atomów.
– Kto je buduje – elfy, duszki?
– Jakieś dziesięć lat temu pokazywano w telewizyjnych wiadomościach logo IBM, które badacze firmy ułożyli zaledwie z pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu atomów. Połączyli atomy ze sobą i unieruchomili, wyczarowując z nich trzy literki.
– Czekaj, pamiętam. Byłam chyba w dziesiątej klasie. Nauczyciel pokazywał nam takie zdjęcie.
– Zrobiono fotografię aparatem podłączonym do silnego mikroskopu elektronowego.
– Ale to był przecież tylko maleńki napis, a nie maszyna – zaprotestowała Jilly. – Do niczego nie służył.
– Zgadza się, ale od tego czasu armia badaczy wsparta wielkimi funduszami pracuje nad projektami nanomaszyn, które będą działać. Maszyn, które już działają.
– Tycich maszyn dla duszków.
– Jeśli chcesz o nich myśleć w ten sposób, to w porządku. – Dlaczego?
– Kiedy udoskonali się te mikromaszyny, otworzą się niewiarygodnie wielkie, nieskończone możliwości ich wykorzystania, zwłaszcza w medycynie.
Jilly próbowała sobie wyobrazić przynajmniej jedną z możliwości wykorzystania tycich maszyn wykonujących tycie zadania. Westchnęła.
– Spędziłam za dużo czasu na pisaniu dowcipów, opowiadaniu dowcipów i podkradaniu dowcipów innym. Teraz sama czuję się, jakby mi ktoś zrobił dowcip. Co to za możliwości?
Dylan wskazał ekran laptopa.
– Ściągnąłem wywiad, którego Proctor udzielił kilka lat temu. Słownictwo dość przystępne dla laika. Nawet ja zrozumiałem. – Możesz mi streścić?
– W porządku. Po pierwsze, parę możliwych zastosowań. Wyobraź sobie maszynę mniejszą niż komórka krwi, zbudowaną z paru atomów, ale taką, która umie rozpoznać płytkę miażdżycową na ścianach naczyń krwionośnych i potrafi ją bezpiecznie usunąć metodą mechaniczną. Wchodzi w interakcję biologiczną, ale składa się z obojętnych biologicznie atomów, więc jej obecność nie zaalarmuje twojego układu odpornościowego. A teraz wyobraź sobie, że dostajesz zastrzyk z setkami tysięcy takich nanomaszyn, a może nawet milionami. – Milionami?
Dylan wzruszył ramionami.
– W kilku centymetrach sześciennych na przykład glukozy zmieściłoby się parę milionów. Strzykawka byłaby mniejsza od tej, którą miał Proctor.
– Ciarki chodzą po plecach.
– Przypuszczam, że kiedy powstały pierwsze szczepionki, ludziom ciarki chodziły po plecach na myśl o tym, że będą im wstrzykiwać martwe zarazki, żeby stali się odporni na żywe.
– Mimo wszystko nadal mi się to nie podoba.
– W każdym razie miliony nanomaszyn będą bez końca krążyć po twoim ciele, szukając płytek miażdżycowych i delikatnie je zdrapując, tak że twój układ krwionośny będzie czysty jak łza. Ta wiadomość zrobiła na Jilly wrażenie.
– Jeśli to kiedyś wejdzie na rynek, to koniec z poczuciem winy po zjedzeniu cheeseburgera. Wiesz co? Zaczyna mi się coś kojarzyć.
– Nic dziwnego.
– Ale czemu ma mi się kojarzyć?
Zamiast odpowiedzieć na pytanie, Dylan rzekł:
– Nanomaszyny mogłyby wykrywać i eliminować kolonie komórek nowotworowych, zanim guz osiągnie wielkość główki szpilki.
– Trudno dostrzec w tym jakieś złe strony – odparła Jilly. – Ale wiemy, że na pewno jest jedna. Dlaczego jesteś taki tajemniczy? Czemu uważasz, że to powinno mi się z czymś kojarzyć?
Stojący w kącie Shep powiedział: – Tutam.
– Niech to szlag! – Dylan zerwał się gwałtownie z miejsca, przewracając krzesło.
– Tutam.
Jilly była bliżej Shepherda niż Dylan, znalazła się więc przy nim pierwsza. Podchodząc do niego, nie zauważyła niczego niezwykłego, żadnego czerwonego tunelu prowadzącego do Kalifornii ani gdzie indziej.
Shepherd nie pochylał się już, wciskając czaszkę w róg między ścianami. Stał wyprostowany z uniesioną głową, utkwiwszy wzrok w czymś, czego Jilly nie widziała, a co najwyraźniej bardzo go zainteresowało.
Znów podniósł prawą rękę jak do przysięgi, lecz nie zaczął machać. Gdy Jilly stanęła obok niego, Shep wyciągnął dłoń przed siebie, sięgając do punktu w przestrzeni, w który patrzył, i między palec wskazujący a kciuk wziął szczyptę… wyglądało, że szczyptę niczego. Kiedy jednak lekko skręcił tę szczyptę powietrza, róg pokoju zaczął się składać.
– Nie -powiedziała Jilly bez tchu i choć wiedziała, że Shepherd wzdryga się, gdy ktoś go dotyka, położyła dłoń na jego ręce. – Nie rób tego, skarbie.
Kawałki pasków trójkolorowej tapety, które wcześniej były niedopasowane tylko w rogu, teraz załamywały się pod różnymi kątami, a róg sypialni stał się tak zdeformowany, że Jilly nie widziała już linii biegnącej od podłogi do sufitu.
Dylan, który stanął po drugiej stronie Shepa, położył rękę na ramieniu brata.
– Zostań tu, bracie. Zostań, z nami jesteś bezpieczny. Ściany przestały się składać, lecz róg pozostał skręcony jak w surrealistycznej geometrii.
Jilly miała wrażenie, jakby patrzyła na ten fragment świata przez ośmioboczny pryzmat. Jej umysł buntował się przeciw czemuś, co przeczyło rozsądkowi, nawet bardziej niż tamten świetlisty tunel w ścianie.
Jilly nie zdejmowała ręki z dłoni Shepa, ale nie chciała się z nim siłować w obawie, że każdy ruch może dalej składać tu w tam, gdziekolwiek owo „tam" miało się tym razem znajdować.
– Rozprostuj to, kochanie – namawiała go, a głos jej drżał, jak gdyby marszczył się podobnie jak ściany. – Zostaw to, skarbie. Wyprostuj tak, jak ma być.
Shepherd nadal ściskał kciukiem i palcem wskazującym cienki materiał rzeczywistości.
Wolno odwrócił głowę, aby spojrzeć na Jilly. Popatrzył jej prosto w oczy, tak jak zrobił dotąd tylko jeden jedyny raz, gdy siedział w fordzie przed domem w Alei Eukaliptusowej, tuż po nagłym wyjściu Dylana. Wtedy Shep, zaskoczony kontaktem, zaraz odwrócił wzrok.
Tym razem wytrzymał jej spojrzenie. Jego zielone oczy zdawały się głębokie jak dwa oceany i rozświetlone od wewnątrz. – Czujesz to? – zapytał.
– Co?
– Jak to działa, całą zupełność wszystkiego.
Pewnie spodziewał się, że przez jego dłoń Jilly poczuje to samo co on między kciukiem a palcem wskazującym, lecz ona dotykała tylko ciepłej skóry, twardych kości śródręcza i kłykci. Spodziewała się wyczuć ogromne napięcie świadczące o wysiłku, jaki Shep musiał włożyć w ten niewiarygodny wyczyn. Wydawał się jednak zupełnie rozluźniony, jakby składanie jednego miejsca w drugie było proste niczym złożenie ręcznika.
– Czujesz całe piękno wszystkiego? – zapytał, zwracając się do niej z otwartością, która nie miała nic wspólnego z obojętnością charakterystyczną dla autyzmu.
Być może tajemna struktura rzeczywistości była piękna, ale bliskie spotkanie z jej tajemnicą nie wprawiło Jilly w taki zachwyt jak Shepa, a raczej przeszyło lodowatym dreszczem przerażenia. Nie chciała zrozumieć, tylko przekonać go, żeby zamknął tę bramę, zanim otworzy ją na oścież.
– Proszę cię, rozprostuj to, skarbie. Rozprostuj, żebym mogła poczuć, jak się rozkłada.
Jej ojciec został zastrzelony rok temu podczas nieudanej transakcji sprzedaży narkotyków, mimo to Jilly ogarnął dziwny lęk, że jeśli Shepherd nie przestanie składać tu w tam, za chwilę stanie oko w oko ze swoim okropnym starym. Często otwierała drzwi mieszkania i widziała tamten złowrogi uśmiech. Spodziewała się, że Shep umie otworzyć bramy piekieł z równą łatwością jak bramę do Kalifornii, doprowadzając do spotkania ojca z córką. „Przyszedłem po ubezpieczenie za oko, maleńka. Macie dodatek z ubezpieczenia za oko?". Jak gdyby Shep mógł bezwiednie dać ojcu okazję, by wyciągnął rękę z zaświatów i spełnił tamtą groźbę sprzed lat, pozbawiając ją nie jednego, lecz obojga oczu.
Shep powoli odwrócił od niej wzrok i skupiał się ponownie na swoim kciuku i palcu wskazującym.
Wcześniej skręcił szczyptę niczego w prawo. Teraz skręcił ją w lewo.
Przecinające się pod nieprawdopodobnymi kątami paski na tapecie wyprostowały się. Znów było widać równą linię rogu pokoju, biegnącą od podłogi do sufitu, bez żadnych zygzaków. To, co Jilly przed chwilą oglądała jakby przez pryzmat, odzyskało prawidłowy wygląd.
Patrząc uważnie na punkt przestrzeni, który Shep nadal ściskał w palcach, dostrzegła coś na kształt zmarszczki w powietrzu, jak na powierzchni błony filmowej albo cienkiej folii.
Potem Shep wyprostował palce, wypuszczając niezwykły materiał.
Nawet obserwując go z boku, Jilly zauważyła, jak jego zielone oczy zasnuwają się mgłą, głębia oceanu zmienia się w mieliznę, a zachwyt ustępuje miejsca… melancholii.
– Bardzo dobrze. – Dylan odetchnął z ulgą. – Dziękuję, Shep. Świetnie się spisałeś. Naprawdę dodsonale.
Jilly zdjęła dłoń z ręki Shepa, który zaraz ją opuścił. Opuścił też głowę, wbijając wzrok w podłogę, i zgarbił się, jak gdyby po krótkiej chwili swobody znów przyjął na siebie ciężar autyzmu.