Lincoln Proctor, jakiego ujrzeli, nie był zwęglonym kawałem mięsa i kości, choć Dylan z ochotą doprowadziłby go takiego stanu, gdyby miał okazję. Nie przypalił mu się ani jeden włos i nie pozostała na nim najmniejsza drobina popiołu, które mogłyby świadczyć o tym, że spalił się w cadillacu Jilly. Nie zmienił się nawet senny uśmieszek na jego twarzy. – Usiądźcie – rzekł Proctor. – Porozmawiamy o tym.
Jilly odpowiedziała mu bardzo brzydko, a Dylan dorzucił do jej sugestii jeszcze brzydsze słowa.
– Tak, macie powody mnie nienawidzić – powiedział ze skruchą Proctor. – Wyrządziłem wam okropne, niewybaczalne krzywdy. Nie będę próbował się usprawiedliwiać. Ale ta sprawa łączy nas wszystkich.
– Nic nas z tobą nie łączy – wybuchnął Dylan. – Nie jesteśmy twoimi przyjaciółmi ani wspólnikami, ani nawet królikami doświadczalnymi. Jesteśmy twoimi ofiarami i wrogami. Przy najbliższej okazji wyprujemy ci flaki.
– Napijecie się czegoś? – spytał Parish Lantern.
– Jestem wam winien przynajmniej wyjaśnienie – rzekł Proctor. – I jestem pewien, że kiedy mnie wysłuchacie, zrozumiecie, że ze względu na wspólny interes musimy zostać sojusznikami, nawet jeśli to miałoby być trudne.
– Koktajl, brandy, piwo, wino, może coś bez alkoholu?
– Kto spalił się w moim samochodzie? – spytała ostro Jilly. – Pewien pechowy gość motelu, który wszedł mi w drogę – powiedział Proctor. – Był mniej więcej mojego wzrostu. Zabiłem
go, podrzuciłem moje dokumenty, zegarek, parę innych rzeczy. Od tygodnia, kiedy zacząłem uciekać, nosiłem ze sobą bombę walizkową – mały ładunek wybuchowy i napalm – właśnie w tym celu. Zdetonowałem ją pilotem.
– Skoro nikt nie ma ochoty na drinka – odezwał się Lantern – usiądę i dokończę swój.
Podszedł do fotela, z którego widział ich wszystkich, usiadł i z niskiego stolika podniósł kieliszek białego wina.
Reszta wciąż stała.
– Sekcja wykaże, że ten biedny sukinsyn to nie ty – powiedziała do Proctora Jilly.
Wzruszył ramionami.
– Oczywiście. Ale gdy otoczyli mnie dżentelmeni w czarnych chevroletach, wielki wybuch odwrócił ich uwagę, prawda? Dzięki temu zyskałem kilka godzin, mogłem się wymknąć. Och, wiem, to podle, poświęcić życie niewinnego człowieka, żeby kupić sobie kilka godzin czy dni, ale robiłem już w życiu gorsze rzeczy. Zdarzało się…
Przerywając mu tę nużącą litanię samooskarżenia, Jilly zapytała:
– A kim w ogóle są ci faceci w chevroletach?
– To najemnicy. Część z rosyjskiego Specnazu, część to członkowie amerykańskiej Delta Force, którzy zeszli na złą drogę, wszyscy byli kiedyś w oddziałach specjalnych w tym czy innym kraju. Wynajmują się tam, gdzie lepiej płacą.
– Dla kogo teraz pracują?
– Dla moich wspólników – odparł Proctor. Parish Lantern odezwał się ze swojego fotela:
– Kiedy im tak zależy na człowieku, że tworzą całą armię, by go zabić, to spore osiągnięcie.
– Moi wspólnicy to wyjątkowo majętne osoby, miliarderzy, którzy kontrolują kilka największych banków i korporacji. Kiedy zacząłem odnosić pewne sukcesy w eksperymentach, moi wspólnicy nagle zorientowali się, że ich fortuny i majątek ich firm mogą być zagrożone w obliczu niekończących się pozwów o odszkodowania, że będą musieli przeznaczyć miliardy na ugody, gdyby… coś poszło nie tak. Przy takich odszkodowaniach miliardy wyciskane z przemysłu tytoniowego będą śmiesznie małą sumą. Chcieli wszystko pozamykać, zniszczyć owoce moich badań.
– Gdyby coś poszło nie tak? – spytał Dylan.
– Daruj sobie listę tych okropności, którą mi wyliczałeś. Powiedz im tylko o Manuelu-poradził Lantern.
– To był gruby wściekły socjopata – powiedział Proctor. – W ogóle nie powinienem go przyjmować jako kandydata do eksperymentu. W ciągu kilku godzin od zastrzyku rozwinął w sobie umiejętność wzniecania ognia siłą woli. Niestety za bardzo mu się spodobało palenie różnych rzeczy. Rzeczy i ludzi. Zanim go unieszkodliwiono, zdążył narobić mnóstwo szkód.
Dylanowi zrobiło się słabo. Zrobił krok w kierunku fotela, ale przypomniał sobie matkę i nie usiadł.
– Skąd na litość boską brałeś kandydatów do takich eksperymentów? – spytała Jilly.
Kącik jego ust uniósł się w sennym uśmieszku. – Ochotnicy.
– Co za idiota zgłosiłby się na ochotnika, żeby mu naszprycować mózg nanomaszynami?
– Widzę, że udało wam się zebrać nieco informacji. Nie wiecie jednak, że rozpoczęliśmy badania na ludziach w pewnym ośrodku w Meksyku. Nadal bardzo łatwo przekupić tam urzędników.
– Wychodzi taniej niż naszych najlepszych senatorów – dorzucił cierpko Latern.
Proctor usiadł na brzegu fotela, ale wciąż trzymał wycelowany w nich pistolet. Wyglądał na zupełnie wyczerpanego. Musiał przyjechać tu wczoraj prosto z Arizony i miał niewiele czasu na odpoczynek lub wcale go nie miał. Jego zwykle różowa twarz była szara i zmięta.
– Zgłaszali się skazańcy z dożywociem. Najgorsi z najgorszych. Gdybyście mieli spędzić resztę życia w śmierdzącym meksykańskim więzieniu, ale dostalibyście szansę zarobienia na luksusy albo nawet skrócenia wyroku, zgłosilibyście się do wszystkiego. To byli zatwardziali przestępcy, ale to, co im zrobiłem, było nieludzkie…
– Bardzo, bardzo podle – powiedział Lantern tonem matki strofującej niegrzeczne dziecko.
– Owszem. Przyznaję. To było podle. Byłem…
– Czyli -przerwał mu zniecierpliwiony Dylan-kiedy iloraz inteligencji niektórych więźniów spadł o sześćdziesiąt punktów, twoich wspólników zaczęły dręczyć koszmary o hordach adwokatów jak stada karaluchów.
– Nie. Nie przejmowaliśmy się tymi, którzy stracili sprawność intelektualną albo w jakiś inny sposób dokonali autodestrukcji. Urzędnicy więzienni wpisywali im nieprawdziwe informacje do aktów zgonu i nikt nie mógł ich skojarzyć z nami.
– Jeszcze jedna bardzo podła rzecz – rzekł Lantern, cmokając z dezaprobatą. – Podłym rzeczom nie ma końca.
– Gdyby jednak ktoś taki jak Manuel, nasz podpalacz, znalazł się na wolności, ogniem utorował sobie drogę przez kontrolę graniczną, dostał się do San Diego i zaczął tam szaleć, paląc w mieście dom za domem, zabijając setki ludzi… wtedy być może nie moglibyśmy się od niego zdystansować. Może powiedziałby komuś o nas. Wtedy… czekałyby nas pozwy o odszkodowania do końca wieku.
– Wyśmienite chardonnay – oświadczył Lantern – jeśli ktoś chciałby zmienić zdanie. Nie? Wobec tego zostanie więcej dla mnie. A teraz zbliżamy się do smutnej części tej opowieści. Smutnej i frustrującej. Rewelacji niemal tragicznej. Powiedz im o tym, Lincoln.
Irytujący uśmieszek Proctora pojawiał się i bladł. Teraz zniknął.
– Zanim zamknęli moje laboratoria i zaczęli próbować się mnie pozbyć, opracowałem nową generację nanobotów.
– Nową i udoskonaloną – dodał Lantern. – Jak nowy rodzaj coca-coli albo nowy kolor w palecie czekoladek M &M. – Owszem, znacznie udoskonaloną – przytaknął Proctor, albo nie wyczuwając sarkazmu gospodarza, albo postanawiając go zignorować. – Usunąłem defekty. Dowodem na to jesteś ty, Dylan i panna Jackson. Ty także, Shepherd, prawda? Shep stał ze spuszczoną głową i milczał.
– Musicie mi opowiedzieć wszystko o skutkach, jakie wywołał u was mój wynalazek – rzekł Lincoln Proctor, znów przywołując na twarz swój uśmieszek. – Tym razem jakość osób poddanych eksperymentowi jest taka, jaka powinna być zawsze. Jesteście z o wiele lepszej gliny. Praca z osobowością kryminalistów była skazana na katastrofę. Powinienem o tym wiedzieć od początku. Moja wina. I moja głupota. Ale jak to było z wami, jakiego rodzaju udoskonalenia nastąpiły? Nie mogę się doczekać, aby o tym posłuchać. Jaki był efekt?
Zamiast odpowiedzieć Proctorowi, Jilly zwróciła się do Parisha Lanterna:
– A jaka jest twoja rola? Byłeś jednym z inwestorów?
– Nie jestem ani miliarderem, ani idiotą-zapewnił ją Lantern. – Kilka razy wystąpił w moim programie, bo uważałem go za zabawnego stukniętego egocentryka.
Uśmiech Proctora stężał. Gdyby spojrzenia mogły ciskać
płomienie, Proctor zmieniłby Parisha Lanterna w garść popiołu, tak jak Manuel czynił podobno z innymi.
– Nigdy nie byłem dla niego nieuprzejmy – ciągnął Lantern. – Nie dawałem mu do zrozumienia, co naprawdę myślę o szalonym pomyśle wymuszonej ewolucji ludzkiego mózgu. To nie w moim stylu. Jeśli gość jest geniuszem, pozwalam, aby sam zdobywał przyjaciół i wywierał wpływ na ludzi, a jeżeli jest szaleńcem, cieszę się, że może robić z siebie durnia bez mojego udziału.
Słysząc tę zniewagę, Proctor zarumienił się, jednak mimo to nie wyglądał wcale zdrowiej. Podniósł się z fotela i zamiast w Dylana, wymierzył pistolet w Lanterna.
– Zawsze uważałem cię za człowieka, który ma wizję. Dlatego z moją nową generacją przyszedłem najpierw do ciebie. I tak mi odpłacasz?
Parish Lantern wychylił z kieliszka resztkę wina, posmakował i przełknął. Nie zwracając uwagi na Proctora, zwrócił się do Dylana i Jilly:
– Nigdy przedtem nie spotkałem naszego poczciwego doktora osobiście. Zawsze rozmawiałem z nim na żywo przez telefon. Pięć dni temu stanął na moim progu, a ja byłem zbyt uprzejmy, żeby kopniakiem wyrzucić go na ulicę. Powiedział, że chce ze mną porozmawiać o czymś bardzo ważnym, co będę mógł wykorzystać w programie. Uprzejmie zaprosiłem go do gabinetu, a on odpłacił mi za grzeczność chloroformem i potworną… końską strzykawką.
– Też to znamy – powiedział Dylan.
Odstawiając pusty kieliszek, Lantern wstał z fotela.
– Potem wyszedł, zostawiając mi na pożegnanie ostrzeżenie, że jego wspólnicy, przerażeni perspektywą procesów, są zdecydowani go zabić, a także każdego, komu zrobi zastrzyk, więc lepiej będzie, jeśli nie zgłoszę tego na policji. W ciągu paru godzin przeszedłem przerażające zmiany. Pierwszym przekleństwem była prekognicja.
– My też nazywamy to przekleństwem – rzekła Jilly.
– Już w środę zacząłem przewidywać niektóre z dzisiejszych wydarzeń. Dowiedziałem się, że nasz Frankenstein wróci, żeby zobaczyć, jak się czuję, i będzie oczekiwał pochwał i podziękowań. Ten skończony dureń spodziewał się, że będę mu wdzięczny, przyjmę go jak bohatera i udzielę schronienia.
Bladoniebieskie oczy Proctora spoglądały twardo i zimno jak tamtego wieczoru w 1992 roku, gdy zabił matkę Dylana.
– Mam mnóstwo wad, bardzo poważnych wad. Ale nigdy bez potrzeby nie obrażam ludzi, którzy mają wobec mnie dobre zamiary. Nie rozumiem twojej postawy.
– Kiedy mu powiedziałem, że przewiduję waszą wizytę jeszcze tego samego dnia – ciągnął Lantern – strasznie się podniecił. Spodziewał się, że wszyscy będziemy przed nim klęczeć i całować go w pierścień.
– Wiedziałeś, że tu przyjdziemy, zanim dopadł nas w Arizonie i zrobił nam zastrzyk – zdumiała się Jilly.
– Tak, mimo że z początku nie wiedziałem, kim jesteście. Nie potrafię wam za dobrze wyjaśnić, jak to możliwe – przyznał Lantern. – Ale we wszystkim istnieje pewna harmonia…
– Cała zupełność wszystkiego – powiedziała Jilly. Parish Lantern uniósł brwi.
– Tak. Można to tak nazwać. Są rzeczy, które mogą się wydarzyć, rzeczy, które muszą się wydarzyć, i czując całą zupełność wszystkiego, można poznać przynajmniej małą część tego, co się stanie. Oczywiście, jeżeli jest się dotkniętym przekleństwem takiej wizji.
– Ciasto – powiedział Shepherd.
– Już niedługo, chłopcze. Po pierwsze, musimy postanowić, co zrobimy z tym cuchnącym workiem gówna.
– Kupka, kaka, łajno.
– Tak, chłopcze – potwierdził ekspert od zmian położenia biegunów planetarnych i spisków kosmitów. – Tego również. – Ruszył w kierunku Lincolna Proctora.
Naukowiec nagle dźgnął lufą powietrze, podnosząc broń. – Nie zbliżaj się do mnie.
– Powiedziałem ci, że moje nowe umiejętności to tylko zdolność prekognicji – rzekł Lantern, idąc przez salon w stronę Proctora. – Ale skłamałem.
Być może przypominając sobie Manuela podpalacza, Proctor strzelił z bliska do swego przeciwnika, ale Lantern nawet się nie skrzywił na dźwięk wystrzału ani nie drgnął, gdy trafiła w niego kula. Pocisk jak gdyby odbił się od piersi gospodarza i utkwił z głośnym trzaskiem w suficie salonu.
Proctor desperacko strzelił jeszcze dwa razy do podchodzącego coraz bliżej Lanterna, lecz obydwa pociski również odbiły się, trafiając w sufit i z pierwszą kulą tworząc idealny trójkąt.
Dylan przyzwyczaił się do widoku cudów, więc obserwował to fascynujące przedstawienie w stanie, któremu bardziej odpowiadało określenie „zdumienie" niż „osłupienie".
Parish Lantern nie musiał używać siły, by wyjąć broń z ręki oszołomionego naukowca. Oczy Proctora wypełniły się łzami, jak gdyby dostał obuchem w głowę, ale szalony doktor nie upadł.
Dylan, Jilly i powłóczący nogami Shep podeszli do Lanterna i przystanęli jak sędziowie zbierający się na naradę przed wydaniem wyroku.
– Ma jeszcze jedną pełną strzykawkę – powiedział Lantern. – Jeżeli podoba mu się to, co nowa generacja nanopaskudztwa z nami zrobiła, na pewno zdobędzie się na odwagę i zrobi sobie zastrzyk. Dylan, sądzisz, że to dobry pomysł?
– Nie.
– A ty, Jilly? Sądzisz, że to dobry pomysł?
– Do diabła, nie – odrzekła. – Na pewno nie jest z lepszej gliny. Będzie tak samo jak z Manuelem.
– Niewdzięczna dziwka – powiedział Proctor.
Dylan zrobił krok w jego stronę, szykując się do zadania mu ciosu, lecz Jilly chwyciła go za koszulę na piersi.
– Mnie nazwał gorzej.
– Macie jakiś pomysł, co z nim zrobić? – zapytał Lantern. – Lepiej nie oddawać go w ręce policji -rzekła Jilly.
– Ani wspólników – dodał Dylan. – Ciasto.
– Twój upór jest godny podziwu, chłopcze. Ale najpierw musimy się zająć nim, a potem zjemy ciasto.
– Lód – powiedział Shep i złożył tu w tam.