45

Wokół nich rozciągała się prawdziwa pustynia, tak rzadko zraszana deszczem, że nawet nieliczne kaktusy skarłowaciały z długotrwałego pragnienia. Rosnące z rzadka wątle kępy traw zimą usychały, przybierając zapewne czarno-zieloną barwę; teraz w lecie były srebrno-brązowe i spalone na wiór. Jak okiem sięgnąć, było tu więcej piasku niż roślinności i więcej skal niż piasku.

Stali na zachodnim zboczu wzgórza, które wznosiło się łagodnymi terasami złożonymi ze zbitych warstw smolisto-brązowych i rdzawoczerwonych skal. Niedaleko przed nimi, a w każdym razie mniej więcej pośrodku rozległej równiny, wznosiły się dziwne naturalne formy skalne, przypominające pozostałości wielkiej starożytnej fortecy: tu jakby kolumny o średnicy trzydziestu stóp i wysokości stu, być może część portyku przed nieistniejącym wejściem; tam długie na sto stóp i wysokie na osiemdziesiąt rozpadające się ruiny zwieńczonego blankami muru obronnego, z którego zręczni łucznicy mogli bronić zamku deszczem strzał; tu wieże strzelnicze; tam znowu wały obronne, bastiony, na wpół zawalony barbakan.

Oczywiście, ludzie nigdy nie zamieszkiwali tej niegościnnej krainy, ale natura stworzyła krajobraz, który pobudzał wyobraźnię. – Nowy Meksyk – powiedział do Jilly Dylan. – Byłem tu z Shepem, malowałem ten pejzaż. W październiku, prawie cztery lata temu, przy znośniejszej pogodzie. Za tym wzgórzem jest droga gruntowa, a cztery mile w drugą stronę betonowa autostrada. Chociaż nie będziemy jej potrzebować.

W tej chwili krajobraz był rozżarzoną kuźnią, gdzie rozpalone do białości słońce formowało ogniste podkowy dla podniebnych jeźdźców, którzy ponoć nawiedzali pustynię nocą.

– Jeżeli siądziemy w cieniu – rzekł Dylan – może uda się nam wytrzymać w tym upale tak długo, żeby zebrać myśli i wykombinować, co mamy, cholera, dalej robić.

O tej godzinie zwieńczone blankami skały, mieniące się jaskrawymi odcieniami czerwieni, oranżu, fioletu i różu, znalazły się na wschód od słońca, które dawno minęło już zenit. Ożywczy cień sięgający w stronę zbocza, na którym stali, miał barwę dojrzałych śliwek.

Dylan poprowadził Jilly i Shepa w dół wzniesienia, potem dwieście stóp przez równinę do podstawy czegoś, co mogłoby być wieżą strzelniczą z legend o królu Arturze. Usiedli obok siebie na wygładzonym przez pogodę kamieniu jak na niskiej ławce i oparli się plecami o wieżę.

Cień, bezwietrzna cisza, bezruch pozbawionej życia równiny i niebo bez jednego ptaka przyniosły im tak ogromną ulgę, że przez kilka minut żadne z nich się nie odzywało.

Wreszcie Dylan poruszył sprawę, która jeśli nie był najpilniejsza, to z pewnością najważniejsza.

– W kościele, kiedy tamten spadł na ławki i powiedziałaś, że się wkurzyłaś, miałaś na myśli taką złość, jakiej nigdy w życiu nie czułaś, prawda?

Przez chwilę oddychała spokojnie, stopniowo opanowując wewnętrzny tumult.

– Nie wiem, o czym mówisz. – Wiesz.

– Niezupełnie.

– Wiesz – upierał się.

Pod ciężarem cienia zamknęła oczy i oparła głowę o ścianę wieży, starając się ze wszystkich sil nie ulec fali przeczenia i utrzymać się na suchym lądzie. W końcu powiedziała:

– To była wściekłość, piekielna furia, ale nie taka nieokiełznana ani ogłupiająca jak zwykły gniew, nie negatywna. To było… to było…

– Oczyszczający i ożywczy święty gniew – podsunąl.

Otworzyla oczy. Spojrzala na niego. Zakrwawiona pólbogini wypoczywająca w cieniu palacu Zeusa.

Widać było, że nie chce o tym rozmawiać. Może nawet bała się o tym rozmawiać.

Nie mogła jednak dłużej unikać tego tematu, tak jak nie mogła wrócić do życia w klubach komediowych, jakie prowadziła jeszcze wczoraj.

– Nie byłam wściekła tylko na tych trzech łajdaków… Byłam… Gdy szukała odpowiednich słów i nie mogła znaleźć, Dylan dokończył jej myśl, ponieważ on pierwszy doświadczył tego świętego gniewu jeszcze w Alei Eukaliptusowej, gdzie Travis siedział przykuty do lóżka, a Kenny miał nadzieję zrobić krwawy użytek ze swojej kolekcji noży; dlatego miał więcej czasu na analizę swoich emocji.

– Nie byłaś wściekła tylko na tych trzech łajdaków… ale na samo zło, byłaś wściekła dlatego, że zło istnieje, na samą myśl, że zło nie daje się opanować i zwalczyć.

– Boże drogi, mówisz, jakbyś siedział w mojej głowie albo ja w twojej. – Ani jedno, ani drugie – odparł Dylan. – Ale powiedz mi… wtedy w kościele, zdawałaś sobie sprawę z niebezpieczeństwa?

– Och, tak.

– Wiedziałaś, że może do ciebie strzelić, że możesz zginąć albo zostać kaleką na całe życie, ale zrobiłaś to, co było trzeba.

– Nie można było zrobić niczego innego.

– Zawsze można zrobić coś innego – zaprotestował. – Po pierwsze, uciec. Dać sobie spokój i po prostu wiać. Pomyślałaś o tym?

– Oczywiście.

– Ale czy tam w kościele była choć jedna chwila, króciutka, w której mogłabyś uciec?

– O rany – powiedziała i wzdrygnęła się, zaczynając powoli rozumieć, jaki ciężar będą musieli na siebie przyjąć, ciężar, który będą mogli zdjąć z ramion dopiero po śmierci. – Tak, mogłabym uciec. Do diabła, pewnie, że mogłabym. Mało brakowało, żebym to zrobiła.

– Dobra, niewykluczone, że mogłabyś uciec. Może wszyscy potrafimy jeszcze uciekać. Ale chodzi o to… czy była choć jedna chwila, króciutka chwila, w której mogłabyś uchylić się od obowiązku uratowania tych ludzi – i mimo to żyć w zgodzie z własnym sumieniem?

Patrzyła na niego w milczeniu. Spojrzał jej w oczy.

Wreszcie odrzekła: – Do kitu z tym.

– Do kitu, ale i nie do kitu.

Po chwili namysłu uśmiechnęła się drżącymi wargami i przytaknęła:

– Do kitu, ale i nie do kitu.

– Nowe połączenia, nowe drogi nerwowe zbudowane przez nanomaszyny dały nam pewną zdolność jasnowidzenia, niedoskonały talent przeczuwania i składania. Ale to nie jedyne zmiany, jakie w nas zaszły.

– Wolałabym, żeby to były jedyne zmiany.

– Ja też. Ale ten święty gniew zawsze prowadzi do nieodpartego przymusu działania.

– Nieodpartego – zgodziła się. – To jest przymus, obsesja albo coś, czego nie potrafimy nazwać.

– Ale to nie jest zwykły przymus działania, tylko… Zawahał się przed wypowiedzeniem ostatnich słów, które miały zdecydować o kształcie ich dalszego życia.

– W porządku – powiedział Shep. – W porządku, bracie?

Spoglądając spod wieży w stronę rozżarzonej równiny, chłopak rzekł:

– W porządku, Shep się nie boi.

– No to w porządku. Dylan też się nie boi. – Nabrał powietrza i dokończył to, co musiał dokończyć. – Święty gniew zawsze prowadzi do nieodpartego przymusu działania, bez względu na ryzyko. Nie chodzi tylko o to, żeby działać, ale żeby zrobić to, co trzeba. Możemy skorzystać z wolnej woli i odwrócić się – ale kosztem utraty szacunku do samych siebie, czyli za cenę nie do przyjęcia.

– Niemożliwe, żeby o to chodziło Lincolnowi Proctorowi – zauważyła Jilly.

– Ostatnią rzeczą, jakiej chciałby człowiek taki jak on, było stworzenie pokolenia bohaterów uszczęśliwiających za wszelką cenę innych.

– Racja. Był gnidą. Miał wizje amoralnej rasy panów, którzy być może trochę naprawiliby świat, ale gnębiąc resztę ludzkości.

– No to dlaczego staliśmy się… tym, czym się staliśmy?

– Może kiedy się rodzimy, wszyscy mamy takie połączenia w mózgu, że wiemy, co należy robić, zawsze wiemy, jak powinniśmy się zachować.

– Tak mnie uczyła mama, słowo w słowo – powiedziała Jilly.

– Może więc nanomaszyny tylko trochę poprawiły istniejące obwody, zmniejszyły opór i zostaliśmy tak ustawieni, żeby zawsze robić to, co należy, wszystko jedno, co sami wolelibyśmy robić, wszystko jedno, czego chcemy, bez względu na konsekwencje, jakie mielibyśmy ponieść, za wszelką cenę.

Układając to wszystko w myślach jak kodeks, według którego wyrokiem losu przyjdzie jej odtąd żyć, Jilly powiedziała:

– Czyli teraz, za każdym razem, gdy będę miała wizję jakiejś katastrofy albo aktu przemocy…

– I za każdym razem, gdy odczytam z odcisku psychicznego, że ktoś jest w opałach albo knuje coś złego…

– …będziemy zmuszeni…

– …naprawić sytuację – dokończył, używając tych słów w nadziei, że może znów uda mu się wywołać u niej uśmiech, choćby nikły.

Musiał zobaczyć jej uśmiech.

Na jej twarzy zjawił się grymas, który mógł przypominać uśmiech odbity w zwierciadle w gabinecie krzywych luster, ale jego widok wcale nie podniósł na duchu Dylana.

– Nie potrafię powstrzymać wizji – powiedziała. – Ale ty możesz nosić rękawiczki.

Pokręcił głową.

– Och, wydaje mi się, że mógłbym je najwyżej kupić. Ale wkładać je po to, żeby nie poznać planów złych ludzi albo kłopotów dobrych? To na pewno nie jest rzecz, jaką trzeba zrobić, prawda? Przypuszczam, że mógłbym kupić rękawiczki, ale nie sądzę, żebym mógł je nosić.

– No, no – powiedział Shepherd, być może komentując ich rozmowę albo żar pustyni, a może reagując na jakieś wydarzenie, które nastąpiło w Świecie Shepa, na planecie autystów o wysokiej sprawności, gdzie spędzał część życia większą niż na ich wspólnej ziemi. – No, no.

Mieli jeszcze mnóstwo rzeczy do omówienia, planów do ustalenia, ale na razie żadne z nich nie potrafiło wykrzesać z siebie energii ani odwagi, by kontynuować rozmowę. Shep nie był nawet w stanie wydobyć z siebie kolejnego „No, no".

Cień. Upał. Rozgrzane do białości skały i piasek, wydzielające zapach żelaza, popiołu i krzemionki.

Dylan wyobraził sobie, że wszyscy troje będą siedzieć dokładnie w tym miejscu, śniąc z zadowoleniem o dobrych uczynkach, jakich nie zważając na cenę, już dokonali, ale nigdy więcej nie podejmą już ryzyka, by stawić czoło nowym dramatom, i będą siedzieć i marzyć, dopóki nie skamienieją na tej skalnej ławeczce jak drzewa w Parku Narodowym Skamieniałego Lasu w sąsiedniej Arizonie, i spędzą w cieniu całe wieki jako trzy spokojne kamienne figury, dopóki w następnym milenium nie odkryją ich archeolodzy.

Wreszcie Jilly zapytała: – Jak ja wyglądam?

– Uroczo – zapewnił ją zupełnie szczerze.

– Tak, jasne. Twarz mam sztywną od zaschłej krwi.

– Rana na czole już przyschła. Trochę paskudnych strupków i zaschłej krwi, ale poza tym uroczo. Jak ręka?

– Boli. Ale będę żyła, co – jak sądzę – należy uważać za pomyślną wiadomość. – Otworzyła torebkę, wyciągnęła puderniczkę i obejrzała twarz w małym okrągłym lusterku. – Znajdź mi czarną lagunę, muszę wracać do domu.

– Bzdura. Wystarczy, jeśli się trochę umyjesz i możesz iść na bal wydany przez króla.

– Chyba że polejesz mnie wężem albo zaprowadzisz do myjni samochodowej.

Poszperała w torebce i wydobyła foliowe opakowanie z chusteczką odświeżającą. Wyciągnęła pachnący cytryną wilgotny papierek i starannie oczyściła twarz, patrząc w lusterko.

Dylan wrócił do swojej fantazji o powolnym kamienieniu. Sądząc po zastygłej sylwetce, milczeniu i nieruchomym spojrzeniu, Shep zaczął się już całkiem skutecznie obracać w kamień. Chusteczki odświeżające były przeznaczone głównie do otarcia rąk po zjedzeniu hamburgera w samochodzie. Okazało się, że jedna nie wystarczy, by usunąć taką ilość zaschłej krwi. – Powinnaś kupić chusteczki w rozmiarze XL dla seryjnych morderców – poradził Dylan.

Jilly zaczęła przetrząsać torebkę.

– Na pewno miałam jeszcze jedną. – Rozpięła wewnętrzną przegródkę torebki, pogrzebała w niej, potem otworzyła drugą przegródkę. – Och, zapomniałam o tym.

Wydobyła torebkę orzeszków ziemnych, które można kupić w automacie.

– Shep pewnie wolałby cheez-ity, jeśli masz – powiedział Dylan. – A ja jestem raczej entuzjastą czekoladowych pączków. – To należało do Proctora.

Dylan skrzywił się.

– Pewnie zaprawione cyjankiem.

– Upuścił orzeszki na parkingu pod moim pokojem. Podniosłam je tuż przed naszym spotkaniem.

Przerywając swoje próby petryfikacji, ale wciąż wpatrując się w rozpalone do czerwoności skały i piasek, Shepherd spytał:

– Ciasto?

– Nie ciasto – odrzekł Dylan. – Fistaszki.

– Ciasto?

– Fistaszki, bracie.

– Ciasto?

– Niedługo dostaniesz ciasto.

– Ciasto?

– Fistaszki, Shep. Dobrze wiesz, jak wyglądają fistaszki – okrągłe, kształtowe i wstrętne. Zobacz. – Wziął od Jilly torebkę, chcąc pokazać ją Shepherdowi, ale ślad psychiczny na celofanowym opakowaniu, mimo że towarzyszył mu miły odcisk pozostawiony przez Jilly, był wciąż na tyle świeży, że Dylan natychmiast ujrzal w myślach senny i zly uśmieszek Proctora. Zobaczyl jednak nie tylko uśmiech, ale znacznie więcej: wirujący z elektrycznym trzaskiem chaotyczny pokaz cieni i obrazów.

Nie zorientowal się, że wstaje z kamiennej lawki, dopóki nie zacząl się oddalać od Jilly i Shepa. Przystanąl, odwrócil się do nich i rzekl:

– Jezioro Tahoe.

– W Nevadzie? – spytala Jilly.

– Tak. Nie. To znaczy tak. Jezioro Tahoe, ale północny brzeg, po stronie Kalifornii.

– No i co z tym jeziorem?

Wydawalo mu się, że drga każdy nerw w jego ciele. Ogarnąl go nieodparty przymus, by gnać tam jak najprędzej.

– Musimy się tam dostać. – Po co?

– Natychmiast. – Po co?

– Nie wiem. Ale tak trzeba.

– Niech to szlag, zaczynam się denerwować.

Wrócil do Jilly, zmusil, żeby wstala i polożył jej zdrową dloń na swojej ręce, w której trzymał torebkę orzeszków.

– Czujesz to, co ja, czujesz, gdzie to jest? – Gdzie co jest?

– Dom. Widzę dom. W stylu projektów Franka Lloyda Wrighta, wychodzący na jezioro. Wielki dach, mury z kamienia, dużo ogromnych okien. Wtulony między stare wysokie sosny. Czujesz, gdzie to jest?

– Ja tego nie potrafię, tylko ty – przypomniala mu. – Ale nauczylaś się skladać.

– Tak, zaczęlam się uczyć, ale tego się nie nauczylam – odrzekla, cofając rękę.

Shepherd podniósl się z kamienia. Położył dłoń na torebce fistaszków, na ręce Dylana.

– Dom.

– Tak, dom – powiedział niecierpliwie Dylan, czując, jak z każdą sekundą przymus działania narasta. Przestępowal z nogi na nogę jak dziecko, które musi iść do ubikacji. – Widzę dom.

– Widzę dom – odezwal się Shep.

– Widzę duży dom wychodzący na jezioro.

– Widzę duży dom wychodzący na jezioro – powiedział Shep.

– Co robisz, bracie?

Zamiast powtórzyć „Co robisz, bracie", jak się spodziewal Dylan, chłopak rzekł:

– Widzę duży dom wychodzący na jezioro.

– Tak'? Widzisz dom? Też go widzisz?

– Ciasto?

– Fistaszki, Shep, fistaszki.

– Ciasto?

– Trzymasz na tym rękę, patrzysz na to, Shep. Widzisz, że to torebka fistaszków.

– Ciasto Tahoe`?

– Och, tak, być może. Pewnie w tym domu w Tahoe mają ciasto. Mnóstwo ciasta. Wszystkie rodzaje. Ciasto czekoladowe, cytrynowe, korzenne, marchewkowe…

– Shep nie lubi marchewkowego ciasta.

– Nie, nie chcialem tego powiedzieć, pomylilem się, nie mają ciasta marchewkowego, Shep, ale mają każdy cholerny rodzaj ciasta.

– Ciasto – powiedział Shep i pustynia Nowego Meksyku złożyła się, a wokół nich zaczęła się rozkładać chłodna zielona przestrzeń.

Загрузка...