20

Jilly czekała w zamyśleniu przy kasie niedaleko drzwi wejściowych, wpatrywała się w ciemność za szybą, świetlista jak księżniczka, być może wywodząca się z rodu przystojnego rzymskiego cezara, który odważył się podbić południowe wybrzeża Wielkiej Syrty.

Dylan omal nie przystanął na środku restauracji, aby zapisać sobie w pamięci każdy szczegół jej sylwetki w przytłumionym blasku rzucanym ukośnie przez żyrandole z ciętego szkła, ponieważ chciał ją kiedyś taką namalować.

Jak w każdym miejscu publicznym, Shep wolał pozostawać w ruchu, żeby żaden nieznajomy nie wykorzystał chwili wahania i nie zaczepił go, nie pozwalał więc na żaden przystanek, a Dylan szedł za nim jak przykuty niewidzialnym łańcuchem.

Unosząc dłoń do ronda stetsona, wychodzący klient uchylił uprzejmie kapelusza, dziękując Jilly za przepuszczenie go w drzwiach.

Gdy zobaczyła Dylana i Shepa, wyraz zamyślenia na jej twarzy ustąpił miejsca widocznej uldze. Podczas ich nieobecności coś musiało się jej przydarzyć.

– Co jest? – spytał Dylan, gdy stanęli obok Jilly. – Powiem ci w samochodzie. Chodźmy już stąd. Otwierając drzwi, Dylan dotknął świeżego śladu na klamce. Poczuł przenikliwe ukłucie przytłaczającej samotności, beznadziei i przygnębienia, przeraźliwej pustki przypominającej wypalony i przysypany popiołem krajobraz po przejściu niszczycielskiego pożaru.

Natychmiast spróbował odizolować się od siły niewidzialnego odcisku psychicznego na klamce, tak jak zrobił wcześniej z menu w restauracji. Tym razem jednak nie umiał się obronić przed napływem energii.

Nie pamiętając, jak przekroczył próg, Dylan znalazł się nagle na zewnątrz i parł przed siebie. Od zachodu słońca minęło już wiele godzin, mimo to w wieczornym powietrzu z asfaltu unosił się żar zgromadzony tam za dnia i wśród kuchennych zapachów dobywających się z otworów wentylacyjnych w dachu restauracji czuć było woń smoły.

Oglądając się przez ramię, zobaczył stojących w otwartych drzwiach Jilly i Shepa, których zostawił już dziesięć stóp za sobą. Po drodze upuścił książkę Shepa. Chciał wrócić, podnieść ją z jezdni i zanieść bratu, ale nie mógł.

– Zaczekajcie tu na mnie.

Od auta do auta, jakaś siła wciągała go coraz dalej w głąb parkingu, nie każąc mu wprawdzie pędzić jak na autostradzie, gdzie niemal w miejscu zawrócił forda, ale uświadamiając mu, że jeśli nie będzie działać, zaprzepaści okazję zrobienia czegoś bardzo ważnego. Wiedział, że nie stracił panowania nad sobą i podświadomie rozumie, co i dlaczego robi, tak jak podświadomie znał swój cel, gdy z determinacją gnał na złamanie karku do domu przy alei Eukaliptusowej – ale mimo to czuł, jakby przestawał nad sobą panować.

Tym razem magnesem nie okazała się starsza kobieta w prążkowanym uniformie, ale podstarzały kowboj w beżowych dżinsach i batystowej koszuli. Siedział już za kierownicą forda mercury mountaineer, ale Dylan zdążył go powstrzymać przed zamknięciem drzwi.

W odcisku na klamce odnalazł tę samą bezdenną samotność co wcześniej w śladach w restauracji, przygnębienie graniczące z rozpaczą.

Od długich lat pracy na powietrzu twarz kowboja wyglądała jak obciągnięta wyprawioną skórą, ale słońce, które wyżłobiło i pomarszczyło mu skórę, nie zostawiło w nim ani jednego promienia światła, a wiatr nie zdołał napełnić ciała życiem. Wypalony i wychudzony przypominał mizerną roślinę wczepioną w ziemię słabym korzeniem i czekającą na silniejszy podmuch wiatru, który porwie ją ze sobą, pozbawiając życia.

Gdy Dylan przytrzymał drzwi, staruszek nie uchylił przed nim kapelusza, jak uczynił przed Jilly, wychodząc z restauracji, nie zareagował też jednak rozdrażnieniem ani lękiem. Wyglądał na faceta, który zawsze umie sobie poradzić bez względu na naturę zagrożenia i kłopotów – ale otaczała go także aura człowieka, który nie bardzo przejmuje się tym, co może nastąpić.

– Szuka pan czegoś – powiedział Dylan, choć nie miał pojęcia, co mówi, dopóki nie usłyszał własnych słów; dopiero potem mógł zacząć zastanawiać się nad ich znaczeniem.

– Nie potrzebuję Jezusa, chłopcze – odparł kowboj. – Znalazłem Go już dwa razy. – Lazurowe oczy pochłaniały więcej światła, niż mogły go odbić. – I nie potrzebuję kłopotów, ty zresztą też nie.

– Nie czegoś – poprawił się Dylan. – Szuka pan kogoś.

– W taki czy inny sposób można tak powiedzieć o każdym, prawda?

– Szuka pan od bardzo dawna – ciągnął Dylan, choć nadal nie miał pojęcia, do czego to wszystko prowadzi.

Staruszek spojrzał na niego spod zmrużonych powiek badawczym wzrokiem mądrego człowieka, który umie odróżnić prawdę od iluzji.

– Jak się nazywasz, chłopcze? – Dylan O'Conner.

– Nigdy o tobie nie słyszałem. Skąd więc możesz mnie znać? – Nie znam pana. Nie wiem, kim pan jest. Po prostu… – Mimo że wcześniej mówił wbrew własnej woli, teraz nie potrafił znaleźć właściwych słów. Po chwili wahania uświadomił sobie, że jeśli mają kontynuować rozmowę, będzie musiał uchylić rąbka prawdy, zdradzić część swojej tajemnicy. – Widzi pan, czasem mam przebłyski… intuicji.

– Nie licz na nią przy stole pokerowym.

– To nie tylko intuicja. Wiem rzeczy… których nie mogę wiedzieć. Czuję, wiem i… kojarzę.

– Czyli jesteś kimś w rodzaju spirytysty? – Słucham?

– Jesteś wróżbitą, jasnowidzem, medium – kimś takim?

– Być może – odrzekł Dylan. – Wszystko zaczęło się bardzo niedawno. Ale nie zarabiam na tym.

Choć zdawało się, że ta surowa twarz nigdy się nie rozjaśnia, przez jego rysy przemknął lekki zarys uśmiechu, jak gdyby ktoś próbował nakreślić jego kształt piórkiem na powierzchni zniszczonego piaskowca, ale trwało to tak krótko, że mogło być po prostu tikiem.

– Jeżeli zawsze tak zagajasz, dziwię się, że nie musisz ludziom płacić, żeby cię słuchali.

– Sądzi pan, że dotarł na koniec drogi, którą pan szedł. – Dylan znów nie wiedział, co mówi, dopóki nie usłyszał własnych słów. – Że pan przegrał. Ale może wcale tak nie jest.

– Mów dalej.

– Może ona jest bardzo niedaleko.

– Ona?

– Nie wiem. Po prostu to poczułem. Ale kimkolwiek ona jest, wie pan, o kim mówię.

Kowboj znowu utkwił badawcze spojrzenie w twarzy Dylana, tym razem z bezlitosną przenikliwością detektywa.

– Odsuń się kawałek. Zrób mi miejsce.

Gdy staruszek wysiadał z wielkiego forda, Dylan poszukał spojrzeniem Jilly i Shepa. Od chwili gdy widział ich ostatni raz, oddalili się trochę od drzwi restauracji, ale tylko do miejsca, gdzie Dylan upuścił „Wielkie nadzieje", które Jilly przed chwilą podniosła. Stała obok Shepherda, rozglądając się czujnie, a jej postawa zdradzała wielkie napięcie, jakby zastanawiała się, czy i tym razem będą mieli do czynienia z nożami.

Popatrzył też w stronę ulicy. Ani śladu czarnych chevroletów. Mimo to miał wrażenie, że przystanek w Safford zbytnio się przedłużył.

– Nazywam się Ben Tanner.

Odwracając się od Jilly i Shepa, Dylan ujrzał przed sobą wyciągniętą rękę kowboja, zniszczoną i pokrytą odciskami. Zawahał się w obawie, że uścisk dłoni narazi go na kontakt z ogromnym ładunkiem przygniatającej samotności i przygnębienia, który wyczuł w odcisku psychicznym Tannera, ładunkiem tysiąc razy intensywniejszym w bezpośrednim zetknięciu z jego ręką, po którym mógł osunąć się na kolana.

Nie pamiętał, czy dotykał Marjorie, gdy zastał ją przy kuchennym stole zaśmieconym tabletkami, lecz sądził, że nie. A Kenny'ego? Wymierzywszy mu sprawiedliwość kijem baseballowym, Dylan zażądał od lejącego w spodnie wielbiciela kluczyków od kajdanek i kłódki; wtedy Kenny wyciągnął klucze z kieszeni koszuli i podał Jilly. O ile Dylan sobie przypominał, nie dotknął podłego tchórza.

Każdy ruch w celu uniknięcia ręki Tannera groził zniszczeniem ich kruchego porozumienia, więc Dylan uścisnął mu dłoń – i stwierdził, że prawie w ogóle nie poczuł emocji, których doznał, dotykając niewidocznych odcisków psychicznych kowboja. Mechanizm szóstego zmysłu okazał się nie mniejszą tajemnicą niż jego źródło.

– Jakiś miesiąc temu przyjechałem tu z Wyoming – powiedział Tanner. – Miałem kilka tropów, ale okazały się niewarte funta kłaków.

Dylan wyciągnął rękę, aby dotknąć klamki samochodu Tannera.

– Tłukłem się z jednego końca Arizony na drugi, a teraz wracam do domu i lepiej by było, gdybym się w ogóle stamtąd nie ruszał.

Ze śladu jego psychiki Dylan znów odczytał mapę wypalonej duszy przypominającej kontynent popiołu, ten sam mroczny świat głuchej samotności, z którym zetknął się, wychodząc z restauracji.

Dylan usłyszał własne pytanie, nie formułując go przedtem w myślach:

– Kiedy twoja żona zmarła?

Badawcze spojrzenie Tannera mogło sugerować, że staruszek nadal podejrzewa kant, ale trafność pytania podziałała na korzyść Dylana, dając mu większą wiarygodność.

– Emily odeszła osiem lat temu – powiedział Tanner rzeczowym tonem, jakim mężczyźni z jego pokolenia powinni w swoim mniemaniu maskować najgłębsze uczucia, ale mimo zmrużonych powiek lazurowe oczy zdradzały jego bezbrzeżny smutek.

Wiedząc dzięki tajemniczemu darowi jasnowidzenia, że żona nieznajomego nie żyje-wiedząc o tym, a nie tylko podejrzewając – dokładnie znając spustoszenie, jakiego jej śmierć dokonała w duszy Tannera, Dylan czuł się jak bezczelny intruz myszkujący po najbardziej prywatnych zakamarkach domu ofiary, jak włamywacz, który otworzył pamiętniki i przeczytał o największych tajemnicach ich autorów. Ten odrażający aspekt jego daru znacznie przeważał radość, którą odczuwał po zwycięskim pojedynku w domu Marjorie, mimo to nie potrafił opanować fali objawień zalewających jego świadomość.

– Ty i Emily zaczęliście szukać dziewczyny dwanaście lat temu – powiedział Dylan, nie wiedząc, o jakiej dziewczynie mówi ani jaki był cel ich poszukiwań.

Smutek ustąpił miejsca zdumieniu. – Skąd o tym wiesz?

– Powiedziałem „dziewczyny", ale wtedy miała już trzydzieści osiem lat.

– A dzisiaj pięćdziesiąt – potwierdził Tanner. Przez chwilę wydawało się, że bardziej oszołomiła go liczba minionych lat niż fakt, że Dylan tajemniczym sposobem dowiedział się o tym. – Mój Boże, życie płynie.

Dylan puścił klamkę drzwi i znów zaczął iść, przyciągany przez nieznaną, ale znacznie potężniejszą siłę niż poprzednio. Dopiero po chwili, jak gdyby po namyśle, zawołał do Tannera: – Tędy – choć nie miał pojęcia, dokąd go prowadzi.

Bez wątpienia rozsądek podpowiadał staruszkowi, żeby z powrotem wsiadł do forda i zamknął drzwi, lecz do głosu doszło jego serce, głuche na głos rozsądku. Podbiegając do Dylana, Tanner rzekł:

– Myśleliśmy, że prędzej czy później odnajdziemy ją. Potem przekonaliśmy się, że wszystko sprzysięgło się przeciw nam. Nad ich głowami przemknął jakiś cień i rozległ się szum. Unosząc głowę, Dylan zobaczył na tle blasku wysokiej latarni sylwetkę nietoperza, który chwycił w locie ćmę. Ten widok zapewne nie przejąłby go lękiem w innej sytuacji, ale teraz zmroził mu krew w żyłach.

Ujrzał jakiś samochód terenowy na ulicy. Nie był to chevrolet suburban, ale jechał bardzo powoli. Dylan patrzył na samochód, dopóki nie zniknął mu z oczu.

lntuicja jak pies gończy zawiodła go przez parking do dziesięcioletniego pontiaca. Gdy dotknął drzwi po stronie kierowcy, poczuł ślad psychiczny każdym nerwem dłoni.

– Kiedy mała się urodziła, miałeś dwadzieścia lat – powiedział Dylan. – A Emily zaledwie siedemnaście.

– Nie mieliśmy pieniędzy i żadnych perspektyw.

– Rodzice Emily umarli młodo, a twoi okazali się… beznadziejni.

– Wiesz rzeczy, o których nie możesz wiedzieć – dziwił się Tanner. – Właśnie tak było. Nie mieliśmy żadnego wsparcia ze strony rodziny.

Ślad na drzwiach od strony kierowcy miał za mały ładunek, by go zelektryzować, więc Dylan przeszedł na drugą stronę pontiaca, do drzwi pasażera.

Drepcząc przy jego boku, staruszek rzekł:

– Mimo to zatrzymalibyśmy ją, bez względu na trudności. Ale potem, kiedy Emily była w ósmym miesiącu…

– Nocna śnieżyca-powiedział Dylan. -Jechaliście pikapem.

– Nie miał szans przy zderzeniu z ciężarówką z naczepą.

– Złamałeś obie nogi.

– I uszkodziłem kręgosłup, poza tym miałem obrażenia wewnętrzne.

– Nie mieliście ubezpieczenia.

– Ani grosza. Dochodziłem do siebie przez rok.

Na przednich drzwiach od strony pasażera Dylan znalazł odcisk inny niż na drzwiach kierowcy.

– Z ciężkim sercem musieliśmy oddać dziecko, ale modliliśmy się, żeby okazało się to dla niej najlepszym rozwiązaniem. Dylan wyczuł przychylny rezonans między śladem nieznanej osoby i odciskami Bena Tannera.

– Boże drogi, ty naprawdę jesteś jasnowidzem – rzekł staruszek, porzucając sceptycyzm znacznie szybciej, niż Dylan

mógł przypuszczać. Tak długo milcząca nadzieja – przycupnięta jak ptak w głębi duszy Bena Tannera – znów się rozśpiewała. – Prawdziwy jasnowidz.

Bez względu na to, co się mogło stać, Dylan nadal czuł, że musi doprowadzić tę sprawę do nieuniknionego końca. Nie miał odwrotu, podobnie jak ulewa, która nie może zacinać w przeciwną stronę, unosząc się z rozmokłej ziemi w stronę skłębionych cumulonimbusów, z których spadła. Nie miał jednak ochoty rozbudzać nadziei kowboja, ponieważ nie potrafił przewidzieć zakończenia. Nie mógł zagwarantować, że istotnie dziś dojdzie do spotkania po latach ojca i córki, które zdawało się zbliżać z każdą chwilą.

– Prawdziwy jasnowidz – powtórzył Tanner z niepokojącym respektem.

Dylan zacisnął dłoń na klamce pontiaca, a w jego głowie nagle dokonało się połączenie z głośnym łoskotem sczepianych ze sobą wagonów.

– Szlak Nieboszczyka – mruknął, nie wiedząc, co to ma znaczyć, ale czując dreszcz na dźwięk tych dwóch słów. Odwrócił się w stronę restauracji. – Jeśli chcesz znać odpowiedź, znajdziesz ją tam.

Łapiąc Dylana za ramię i zatrzymując go, Tanner spytał: – Dziewczyna? Jest tam, gdzie byłem przed chwilą?

– Nie wiem, Ben. To działa inaczej. Nie potrafię wyraźnie zobaczyć. I nie znam odpowiedzi, dopóki nie ujrzę końca. Jakbym ciągnął łańcuch, ogniwo po ogniwie, nie wiedząc, jakie jest ostatnie, dopóki nie będę go miał w ręku.

Ignorując ukryte w słowach Dylana ostrzeżenie, staruszek powiedział uszczęśliwiony:

– Właściwie wcale jej tu nie szukałem. W tym mieście, w tym miejscu. Po prostu zjechałem z drogi i wstąpiłem na kolację. – Posłuchaj, Ben, powiedziałem, że znajdziesz tam odpowiedź, ale nie wiem, czy to będzie sama dziewczyna. Bądź na to przygotowany.

Staruszek poczuł smak nadziei niecałą minutę temu, a już zdążył się nią upić.

– Jeżeli to nie będzie, jak mówiłeś, ostatnie ogniwo, znajdziesz następne i jeszcze jedno.

– Aż do ostatniego – przytaknął Dylan, przypominając sobie niepohamowany impuls, który kazał mu jechać w Aleję Eukaliptusową. – Ale…

– Znajdziesz moją córkę, wiem o tym. – Tanner nie wyglądał na człowieka, który w jednej chwili potrafi przejść z czarnej

rozpaczy do radości, lecz może perspektywa końca trwających pół wieku żalu i wyrzutów sumienia potrafiła wywołać natychmiastową przemianę emocjonalną nawet w sercu stoika. – Jesteś odpowiedzią na moje modlitwy.

Może przez moment Dylan cieszył się, że jednego wieczoru odegra bohatera dwa razy, ale gdy zdał sobie sprawę, jak zdruzgotany będzie Ben Tanner, jeśli ta historia nie zakończy się bajkowym happy endem, jego entuzjazm opadł.

Delikatnie uwolnił się z uścisku dłoni kowboja i ruszył w kierunku restauracji. Skoro nie miał odwrotu, chciał to zakończyć jak najszybciej i rozwiać niepewność.

Nad nimi śmigały już trzy nietoperze, uwijając się przy uczcie, a kruche jak papier szkielety zewnętrzne ciem wydawały ciche, lecz słyszalne chrupnięcie, wpadając między ostre zęby drapieżników: zwięzłe komunikaty o śmierci opatrzone wykrzyknikami.

Gdyby Dylan wierzył w znaki, powinien przystanąć na widok nietoperzy krążących w świetle latarni. A gdyby zwierzęta rzeczywiście były omenem, z pewnością nie zwiastowałyby Benowi Tannerowi powodzenia w poszukiwaniach córki.

Szlak Nieboszczyka.

Znów usłyszał w głowie te słowa, lecz nadal nie wiedział, jaki wniosek powinien z nich wysnuć.

Może istniała szansa, że w restauracji znajdą dawno zaginioną córkę staruszka, ale zapewne równie dobrze mogła już nie żyć, a na końcu łańcucha zamiast niej czekał na nich lekarz, który towarzyszył jej w ostatnich chwilach, albo ksiądz, który udzielił jej ostatnich sakramentów. Możliwe też, że została zamordowana, a w restauracji je kolację policjant, który znalazł jej ciało. Albo człowiek, który ją zamordował.

Ben dziarsko maszerował u boku Dylana, który zatrzymał się na chwilę obok Jilly i Shepa, ale nie przedstawił ich sobie ani niczego nie tłumaczył. Podał Jilly kluczyki, nachylił się i powiedział:

– Wsadź Shepa do auta i zapnij mu pas. Wyjedź z parkingu. Czekaj na mnie przecznicę dalej z tamtej strony. – Pokazał. – Zostaw włączony silnik.

To, co miało się wydarzyć w restauracji, dobre czy złe, mogło wywołać pewne zamieszanie, a pracownicy i klienci zainteresowaliby się Dylanem i obserwowaliby go przez duże okna od frontu, gdy wyjdzie. Nie należało zostawiać forda blisko restauracji, aby nikt nie mógł odczytać numerów ani zwrócić uwagi na markę i model samochodu.

Na szczęście Jilly nie zadawala pytań. Zrozumiała, że w stanie wywołanym działaniem szprycy Dylan musi być posłuszny impulsom i robić, co mu każą. Wzięła kluczyki i powiedziała do Shepa:

– Chodź, skarbie, idziemy.

– Słuchaj jej – polecił bratu Dylan. – Rób, co mówi.

Potem wprowadził Bena Tannera do restauracji.

– Przykro mi, ale nie podajemy już kolacji – powiedziała kelnerka, lecz po chwili poznała go. – Ach, zapomniał pan czegoś?

– Zobaczyłem starego znajomego – skłamał Dylan, po czym skierował się do sali jadalnej przekonany, że choć nie wiedział, dokąd idzie, na pewno dojdzie tam, gdzie powinien.

Tych dwoje siedziało przy narożnym stoliku. Mieli po dwadzieścia kilka lat.

Gdy Dylan bez wahania podszedł do nich, kobieta, za mło-da na córkę Tannera, uniosła głowę. Ładna i opalona brunetka o świeżej cerze, miała oczy barwy czystego błękitu.

– Przepraszam, że przeszkadzam – rzekł Dylan – ale czy coś państwu mówią słowa „Szlak Nieboszczyka"?

Kobieta spojrzała na swego towarzysza z niepewnym uśmiechem, jak gdyby spodziewała się miłego zaskoczenia.

– O co chodzi, Tom? Tom wzruszył ramionami.

– Pewnie jakiś dowcip. Ale przysięgam, że nie ja go wymyśliłem.

Spoglądając ponownie na Dylana, kobieta powiedziała

– Szlak Nieboszczyka to kiepska droga pustynna między San Simon a tym miasteczkiem. Sam piach i rozjechane grzechotniki. Tam poznałam Toma.

– Kiedy zobaczyłem Lynette, zmieniała kolo – rzekł Tom. – Pomogłem jej dociągnąć śruby, a potem, o ile pamiętam, użyła jakichś czarów, żebym się jej oświadczył.

Uśmiechając się czule do Toma, Lynette powiedziała

– Owszem, rzuciłam na ciebie czar, ale chciałam zamienić cię w żabę, żebyś zniknął w podskokach na zawsze. A ty zostałeś. To mnie nauczyło, żeby nie odpuszczać sobie ćwiczeń w rzucaniu czaru.

Leżące na stoliku dwa niewielkie prezenty, jeszcze nierozpakowane, i butelka wina świadczyły, że to niecodzienny wieczór. Choć prosta sukienka Lynette wyglądała na niedrogą, staranny makijaż i fryzura wskazywały, że to bardzo uroczysty strój. Sta

ry pontiac na parkingu również dowodził, że to dla nich obojga szczególna okazja.

– Rocznica? – zapytał Dylan, opierając się na dedukcji zamiast na swoim darze jasnowidzenia.

– Jakby pan nie wiedział, – odparła Lynette. – Trzecia. A w ogóle kto pana przysłał i o co chodzi?

Uśmiech zamarł jej na twarzy ze zdumienia, gdy Dylan dotknął przelotnie nóżki jej kieliszka, aby odświeżyć sobie w pamięci odcisk jej psychiki.

Znów poczuł ten sam wyjątkowy ślad, który znalazł na drzwiach pontiaca, a w głowie znów rozległ się łoskot sczepianych wagonów.

– Sądzę, że matka powiedziała ci, że została adoptowana. Powiedziała tyle, ile wiedziała.

Gdy wspomniał jej matkę, z ust Lynette zniknął uśmiech. – Tak.

– Czyli tyle, ile wiedzieli jej przybrani rodzice – że oddali ją jacyś ludzie z Wyoming.

– Zgadza się, z Wyoming.

– Próbowala odnaleźć swoich prawdziwych rodziców – kontynuował Dylan – ale zabrakło jej czasu i pieniędzy, żeby doprowadzić poszukiwania do końca.

– Znał pan moją matkę?

Jeżeli rozpuści się sporą ilość cukru w misce wody i na noc zanurzy w tej mieszaninie nitkę, rankiem znajdzie się na nitce kryształki cukru. Dylan miał wrażenie, jakby zanurzył długą nitkę w jakiejś sadzawce energii psychicznej i – znacznie szybciej niż cukier wytrącający się z wody – zaczęły się na niej krystalizować fakty z życia Lynette.

– Zmarła dwa lata temu w sierpniu – ciągnął.

– Przegrała z rakiem – potwierdził Tom.

– Czterdzieści osiem lat to za mało, żeby odchodzić z tego świata – powiedziała Lynette.

Choć dalsze wdzieranie się w głąb serca młodej kobiety przepełniało go odrazą do samego siebie, Dylan nie umiał się pohamować. Czując, że dziewczyna nadal bardzo cierpi po stracie ukochanej matki, czytał jej tajemnice krystalizujące się na swej psychicznej nici.

– Tej nocy, kiedy zmarła twoja matka, przedostatnie zdanie, jakie wypowiedziała, brzmiało: „Lynnie, pewnego dnia powinnaś poszukać swoich korzeni. Dokończ to, co zaczęłam. Bę-

dziemy lepiej wiedzieć, dokąd zmierzamy, jeśli się dowiemy, skąd przyszliśmy".

Zdumiona faktem, że zna dokładnie słowa jej matki, Lynette zaczęła wstawać, lecz zaraz usiadła z powrotem, sięgnęła po wino, ale chyba przypomniała sobie, że Dylan dotknął palcami kieliszka, więc cofnęła dłoń.

– Kim… kim pan jest?

– Wtedy w szpitalu na sam koniec powiedziała do ciebie: „Lynnie, mam nadzieję, że nie policzą tego na moją niekorzyść tam, dokąd zmierzam, ale chociaż kocham Boga, ciebie kocham bardziej".

Te słowa okazały się dla niej zbyt mocnym doznaniem. Widząc łzy Lynette, Dylan poczuł się okropnie, że zepsuł jej rocznicę, przywołując wspomnienia, które zupełnie nie pasowały do tej uroczystości.

Wiedział jednak, po co dotknął najboleśniejszej struny jej duszy. Musiał okazać się wiarygodny, zanim przedstawi jej Bena Tannera, aby zyskać pewność, że Lynette i staruszek szybko znajdą wspólny język, a on po zakończeniu swego dzieła będzie mógł jak najszybciej się stąd wymknąć.

Mimo że Tanner do tej chwili pozostawał z tyłu, stał na tyle blisko, by usłyszeć, że jego marzenie o spotkaniu z córką nie ziści się w tym życiu, ale za to doczekał innego niespodziewanego cudu. Zdjął stetsona i obracając go nerwowo w rękach, postąpił naprzód.

Gdy Dylan spostrzegł, że staruszek trzyma się na drżących nogach bardzo niepewnie, podsunął mu jedno z dwóch wolnych krzeseł. Tanner odłożył na bok kapelusz i usiadł, a Dylan powiedział:

– Lynette, twoja mama miała nadzieję, że pewnego dnia znajdzie swoich najbliższych, tymczasem oni też jej szukali. Chciałbym, żebyś poznała swojego dziadka – ojca twojej matki, Bena Tannera.

Staruszek i dziewczyna patrzyli na siebie z niedowierzaniem identycznymi lazurowymi oczyma.

Gdy Lynette nie mogła wykrztusić słowa ze zdumienia, Ben Tanner położył na stole fotografię, którą musiał wyciągnąć z portfela, gdy stał za plecami Dylana. Podsunął zdjęcie wnuczce.

– To moja Emily, twoja babcia, gdy była prawie w twoim wieku. Żałuję, że nie dożyła dzisiejszego dnia, bo mogłaby zobaczyć, że jesteś do niej podobna jak dwie krople wody.

– Tom – powiedział Dylan do męża Lynette. – Zdaje się, że

została wam tylko resztka wina. Przydałaby się jeszcze odrobina, żeby uczcić to spotkanie i będę ci wdzięczny, jeśli przyjmiesz ode mnie butelkę.

Tom, zaskoczony i oszołomiony tym, co się stało, skinął głową, uśmiechając się niepewnie.

– Tak, hm, to bardzo miło z pana strony.

– Zaraz wracam – rzekł Dylan, nie mając zamiaru spełnić tej obietnicy.

Podszedł do kasy przy drzwiach wyjściowych, gdzie kelnerka właśnie wydała resztę wychodzącemu gościowi, rumianemu mężczyźnie o chwiejnym kroku biesiadnika, którego kolacja składała się w większej części z trunków niż z jedzenia.

– Wiem, że nie podajecie już kolacji – zwrócił się do kelnerki Dylan. – Ale czy mogę zamówić butelkę wina dla Toma i Lynette przy tamtym stoliku?

– Oczywiście. Kuchnia jest już nieczynna, ale bar jest otwarty jeszcze dwie godziny.

Kelnerka wiedziała, co wcześniej zamówili. Czerwone wino w umiarkowanej cenie. Dylan położył pieniądze na ladzie i dodał napiwek.

Zerknął na stolik w rogu, gdzie siedzieli Tom, Lynette i Ben pochłonięci rozmową. Bardzo dobrze. Nie zauważą jego wyjścia. Pchnął drzwi i wyszedł na zewnątrz. Zauważył, że Jilly wyprowadziła forda z parkingu, tak jak ją prosił. Samochód stał na ulicy przy krawężniku, przecznicę na północ od restauracji. Kierując się w tamtą stronę, Dylan spotkał rumianego mężczyznę, który tuż przed nim wyszedł z restauracji. Facet najwidoczniej miał trudności z przypomnieniem sobie, gdzie zaparkował samochód, a może nawet jakim autem tu przyjechał. Po chwili dostrzegł srebrną corvettę i zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku wozu zgarbiony i z opuszczoną głową, jak byk na matadora potrząsającego muletą. Nie szarżował jednak jak byk, ale halsował to w lewo, to w prawo, niczym żeglarz wykonujący kolejne manewry zmiany kursu, śpiewając bełkotliwie ledwie zrozumiałą wersję „Yesterday" Beatlesów.

Grzebiąc w kieszeniach kurtki, pijany znalazł kluczyki, ale upuścił zwitek banknotów. Nie wiedząc, że jego pieniądze zostały na asfalcie, powlókł się dalej.

– Proszę pana, zgubił pan coś – powiedział Dylan. – Hej, człowieku, lepiej to zabierz.

Nucąc melancholijne „Yesterday", roztkliwiając się nad swoimi kłopotami, pijany nie odpowiedział Dylanowi, zmierzając zakosami w stronę corvetty i trzymając kluczyk w wyciągniętej ręce, jak gdyby to była różdżka, bez której nie mógłby odnaleźć ostatnich dziesięciu stóp dzielących go od samochodu.

Podnosząc z jezdni zwitek banknotów, Dylan mial wrażenie, jakby chwycił wijącego się zimnego i oślizłego węża, poczuł okropny smród, a w głowie usłyszał brzęczenie wściekłych os. W jednej chwili zrozumiał, że pijany głupiec zataczający się w kierunku corvetty – Lucas jakiśtam, Lucas Croaker czy Crocker- jest o wiele podlejszy od zwykłego pijaczka i o wiele groźniejszy niż zwykły głupiec

Загрузка...