28

Dylan przystawił do biurka drugie krzesło od stołu pod oknem i wszyscy troje usiedli przed laptopem w półkolu, z Shepem w środku, aby lepiej go pilnować. Chłopak opierał podbródek o pierś. Ręce trzymał na kolanach zwrócone wewnętrzną stroną w górę. Wyglądał, jakby wróżył sobie z dłoni: linia serca, linia głowy, linia życia – i wiele innych istotnych linii biegnących promieniście od sieci między kciukiem a palcem wskazującym, znanej jako anatomiczna tabakiera.

Matka Jilly potrafiła wróżyć z dłoni – nie dla pieniędzy, ale w poszukiwaniu nadziei. Mamy nie interesowały tylko linie serca, głowy i życia, ale także anatomiczna tabakiera, przestrzenie między palcami, nasada dłoni, kłąb kciuka i kłębik.

Jilly siedziała z ramionami skrzyżowanymi na piersi, trzymając pod pachami dłonie zwinięte w pięści. Nie lubiła wróżenia z ręki.

Wróżenie z ręki, z herbacianych fusów, interpretacja kart Tarota, stawianie horoskopów – Jilly nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Nigdy nie powierzyłaby losowi swojej przyszłości,

ani na minutę. Gdyby los chciał przejąć nad nią władzę, musiałby ją najpierw pozbawić przytomności i siłą zdobyć panowanie.

– Nanomaszyna – powiedziała Jilly, przypominając Dylanowi o przerwanym wątku. – Szoruje ściany żył, zwalcza miażdżycę i szuka maleńkich grup komórek rakowych.

Dylan przez chwilę przyglądał się zmartwiony Shepowi, a potem skinął głową i spojrzał Jilly w oczy.

– Czyli wiesz, o co chodzi. W wywiadzie Proctor dużo mówi o nanomaszynach i nanokomputerach wyposażonych w taką pamięć, żeby zaprogramować dość skomplikowane zadania.

Mimo iż wszyscy troje stanowili żywy dowód na to, że Lincoln Proctor nie mówił głupstw, Jilly się zorientowała, że równie trudno uwierzyć jej w ten bełkot o cudach techniki jak w zdolność Shepa do składania tu w tam. A może po prostu nie chciała wierzyć, ponieważ odkrycia niosły ze sobą koszmarne konsekwencje.

– To śmieszne – powiedziała. – Jak można wcisnąć taką wielką pamięć do komputera mniejszego od ziarnka piasku?

– Mniejszego od drobiny kurzu. Proctor wyjaśnia to, odwołując się do historii: pierwsze krzemowe układy scalone były wielkości paznokcia i miały milion obwodów. Najmniejszy obwód miał grubość jednej setnej ludzkiego włosa.

– Mnie interesuje tylko, jak rozbawić publiczność, żeby parskała śmiechem – poskarżyła się.

– Potem nastąpił przełom w… zdaje się, że nazwał to litografią rentgenowską.

– Nazwij to sobie bełkotologią albo kołowatografią, jeśli masz ochotę. Mnie to i tak nic nie powie.

– W każdym razie dzięki jakiemuś przełomowi w kołowatografii udało się wydrukować miliard obwodów na jednym chipie, a każdy miał grubość jednej tysięcznej ludzkiego włosa. Potem dwa miliardy. Ale to się działo wiele lat temu.

– Może, ale kiedy ci ważni naukowcy dokonywali przełomowych odkryć, ja nauczyłam się na pamięć stu osiemnastu dowcipów o grubych tyłkach. Ciekawe, kto lepiej rozbawiłby towarzystwo na przyjęciu.

Myśl o krążących w jej krwi nanomaszynach i nanokomputerach przejęła ją takim dreszczem obrzydzenia, jakby co najmniej hodowała w piersi pozaziemskiego robala rodem z „Obcego".

– Zmniejszając rozmiary układów scalonych – tłumaczył Dylan – projektanci zwiększyli równocześnie szybkość komputerów, działanie i pojemność. Proctor mówił o wieloatomowych

maszynach poruszanych nanokomputerami zrobionymi z jednego atomu.

– Komputery nie większe od atomu? Słuchaj, świat o wiele bardziej potrzebuje przenośnej pralki wielkości rzodkiewki. Jilly zaczęła odnosić wrażenie, że maleńkie, interaktywne biologicznie maszyny to los uwięziony w strzykawce. Los nie musiał się już do niej skradać, aby pozbawić ją przytomności; uwijał się w najlepsze po jej wnętrzu dzięki uprzejmości Lincolna Proctora.

– Proctor twierdzi – ciągnął Dylan – że protony i elektrony w atomie mogą służyć jako dodatnie i ujemne przełączniki, a obwody można wyryć w neutronach, więc pojedynczy atom w nanomaszynie stanie się potężnym komputerem, który będzie nią sterował.

– Jeżeli o mnie chodzi – powiedziała Jilly – to pobiegnę do CostCo, kiedy tylko usłyszę, że sprzedają tam niedrogie tycie kuchenki mikrofalowe, które mogą służyć też jako ozdoba pępka.

Wcisnęła dłonie pod pachy, nie potrafiła się zmusić do słuchania Dylana, bo dobrze wiedziała, do czego prowadzą wszystkie te informacje i na myśl o tym ogarniał ją paraliżujący strach. Poczuła pod pachami wilgoć.

– Boisz się – rzekł Dylan.

– Nic mi nie jest.

– Wcale nie.

– Jasne, co mi przyszło do głowy? Przecież to nie ja wiem, czy coś mi jest, czy nie. Ty jesteś ekspertem od moich spraw, nie?

– Kiedy się boisz, twoje uwagi robią się tragicznie mało dowcipne.

– Jeżeli dobrze pogrzebiesz w pamięci – odparła – przypomnisz sobie, że w przeszłości nie miałam zbyt dobrego zdania o twojej amatorskiej psychoanalizie.

– Bo była celna. Słuchaj, boisz się, ja też się boję, Shep się boi, wszyscy się boimy, i nic w tym dziwnego. Wszyscy…

– Shep jest głodny – powiedział Shepherd.

Nie jedli śniadania. Zbliżała się pora lunchu.

– Niedługo pójdziemy na lunch – obiecał bratu Dylan.

– Cheez-ity – rzekł Shep, nie odrywając oczu od swoich dłoni.

– Zjemy coś lepszego niż cheez-ity, bracie. – Shep lubi cheez-ity.

– Wiem, bracie. – Zwracając się do Jilly, Dylan dodał: – To ładne kwadratowe krakersy.

– Co by zrobił, gdybyś mu dał te małe serowe krakersy w kształcie rybek… jak one się nazywają, Goldfish?

– Shep nie cierpi goldfishów – odparł natychmiast chłopak. – Są kształtowe. Okrągłe i kształtowe. Goldfishe są do kitu. Są za bardzo kształtowe. Są wstrętne. Goldfishe są do niczego. Do kitu, do kitu, do kitu.

– Trafiłaś w czuły punkt – zauważył Dylan.

– Nie będzie goldfishów – obiecała Shepowi Jilly. – Goldfishe są do kitu.

– Masz zupełną rację, skarbie. Są absolutnie kształtowe – powiedziała Jilly.

– Wstrętne.

– Tak, skarbie, są absolutnie wstrętne.

– Cheez-ity – powtórzył z uporem Shep.

Jilly chętnie spędziłaby resztę dnia na dyskusji o kształtach krakersów, gdyby mogła dzięki niej uniknąć słuchania szczegółowych opowieści o tym, co nanomaszyny mogą w tej chwili wyprawiać w jej ciele, lecz zanim zdążyła wspomnieć o ciastkach Wheat Thins, Dylan wrócił do strasznego tematu.

– W wywiadzie Proctor twierdzi nawet, że pewnego dnia człowiekowi będzie można wstrzyknąć…

Jilly się skrzywiła.

– Wstrzyknąć, no proszę.

– …miliony nanomaszyn psychotropowych…

– Psychotropowych.

– …które z krwią dostaną się do mózgu… Wzdrygnęła się.

– Maszyny w mózgu.

– …i skolonizują mózg.

– Wstrętne – powiedział Shep, choć prawdopodobnie wciąż mówił o krakersach Goldfish.

– Proctor przewiduje, że nanomaszyny i nanokomputery wymuszą ewolucję mózgu.

– Dlaczego nikt wcześniej nie zabił tego sukinsyna?

– Mówi, że nanomaszyny będzie można tak zaprogramować, by analizowały strukturę mózgu na poziomie komórkowym i same znajdowały sposób jego ulepszania.

– Chyba nie byłam na głosowaniu, kiedy wybierali Lincolna Proctora na nowego boga.

Jilly wyciągnęła ręce spod pach, otworzyła dłonie i przyjrzała się im. Cieszyła się, że nie umie wróżyć z ręki.

– Kolonie nanomaszyn utworzą nowe połączenia między różnymi płatami mózgu, nowe drogi nerwowe… Powstrzymała się, by nie dotknąć głowy, w obawie, że może poczuć przez czaszkę jakieś dziwne lekkie wibracje – niezbity dowód obecności nanomaszyn pracowicie zmieniających ją od środka.

– …lepsze synapsy. Synapsy to miejsca styku między neuronami w połączeniu nerwowym wewnątrz mózgu, które ulegają zmęczeniu, kiedy myślimy albo za długo nie śpimy. Gdy się zmęczą, zwalniają nasz proces myślenia.

Ze śmiertelną powagą, nie siląc się na żaden dowcip, Jilly powiedziała:

– Przydałoby mi się teraz drobne zmęczenie synaps. Myśli zdecydowanie za szybko przelatują mi przez głowę.

– Wywiad jest jeszcze dłuższy – rzekł Dylan, znów wskazując na ekran laptopa. – Przejrzałem dalszą część, ale znalazłem żargon, którego po prostu nie rozumiałem, jakaś bełkotologia, zakręt zaśrodkowy i zakręt przedśrodkowy, komórki Purkinjego… i tak dalej, same terminy dla wtajemniczonych. Ale z tego, co zrozumiałem, wiem, że wpakowaliśmy się w poważne tarapaty.

Jilly nie mogła się już dłużej opanować i przycisnęła palce do skroni. Nie wyczuła żadnych wibracji.

– Boże, strach pomyśleć. Miliony maleńkich nanomaszyn i nanokomputerów skaczą ci w głowie, uwijają się niczym rój pszczół, jak mrówki, wszystko zmieniają… to nie do zniesienia, nie sądzisz?

Poszarzała twarz Dylana była widomym znakiem, że jego optymizm, jeśli zupełnie się nie wypalił, na pewno przygasł jak zasypany żar.

– Nie mamy wyboru, musimy to znosić, musimy o tym myśleć. Chyba że wybierzemy sposób Shepa. Ale kto wtedy pokroi nam jedzenie w kwadraty i prostokąty?

Rzeczywiście, Jilly nie miała pojęcia, czy prędzej podda się panice, gdy będą rozmawiać o tej maszynowej infekcji, czy jeśli w ogóle nie będą o tym mówić. Czuła, jak przyczaił się w niej strach, niczym dziki czarny ptak trzepoczący skrzydłami, i wiedziała, że jeżeli nie uda się jej go uspokoić i zatrzymać, jeżeli pozwoli mu ulecieć z klatki, nigdy nie zdoła go sprowadzić z powrotem; wiedziała też, że gdy ptak zacznie wściekle tłuc skrzydłami o ściany jej umysłu, razem z nim uleci zdrowy rozsądek, wtrącając ją w otchłań obłędu.

– Czuję się, jakby ktoś mi powiedział, że mam chorobę szalonych krów albo pasożyty w mózgu – wyznała.

– Tyle że to miało być dobrodziejstwo dla ludzkości.

– Dobrodziejstwo? Założę się, że gdzieś w wywiadzie ten kretyn użył sformułowania „rasa panów" albo „superrasa", albo czegoś w tym guście.

– Zaraz ci powiem. Od dnia, w którym Proctor wymyślił, że można wykorzystać nanotechnologię do ewolucji mózgu, wiedział już, jak będą się nazywać ludzie, których podda temu zabiegowi. „Proctorianie".

Nagły wybuch niepohamowanego gniewu doskonale odwrócił uwagę Jilly od własnego przerażenia i pozwolił utrzymać ptaka w klatce.

– Co za egoistyczny, zakochany w sobie świr! – To bardzo trafny opis – zgodził się Dylan.

Shep, który najwyraźniej wciąż rozmyślał o wyższości kwadratowych krakersów nad wstrętnie kształtowymi goldfishami, powiedział,

– Cheez-ity.

– Wczoraj wieczorem – rzekł Dylan – Proctor mówił, że gdyby nie był tchórzem, sam by to sobie wstrzyknął.

– Gdyby nie dal się łaskawie wysadzić w powietrze – oświadczyła Jilly – sama zrobiłabym kretynowi zastrzyk, o wiele większą strzykawką, wpompowałabym mu wszystkie te nanomaszyny do mózgu przez tyłek.

Dylan uśmiechnął się blado. – Tyle w tobie złości.

– Tak. Dobrze się z tym czuję.

– Cheez-ity.

– Proctor powiedział mi, że nie może być dla nikogo wzorem do naśladowania – rzekl Dylan. – Że duma nie pozwala mu na skruchę. Gadał o swoich wadach.

– Co? Mam zapłakać ze współczucia?

– Przypominam sobie tylko, co mi mówił,

Drażniąca świadomość, że nanomaszyny buszują w jej szarych komórkach, oraz święte oburzenie sprawiły, że Jilly nie mogla dłużej usiedzieć w miejscu. Z rozgorączkowania rozpierała ją ogromna energia, dzięki której mogłaby pobiec na dłu-gim dystansie albo zafundować sobie porcję dynamicznego aerobiku – albo najlepiej znaleźć kogoś, komu trzeba skopać tyłek i kopać, dopóki nie rozbolałaby jej stopa, dopóki mogła-by unieść nogę.

Jilly poderwała się tak gwałtownie, że Dylan drgnął i też w jednej chwili zerwał się z krzesła.

Shep także wstał, i to szybciej niż zwykle.

– Cheez-ity – powiedział, ścisnął w palcach szczyptę niczego, skręcił i złożył wszystkich troje z pokoju motelowego.

Загрузка...