29

Jako ujmująca, atrakcyjna kobieta, która bywała zabawna i miała świeży oddech, Jillian Jackson często zapraszali na lunch młodzi mężczyźni, doceniający jej zalety – ale nigdy przedtem nie została na lunch złożona.

Właściwie nie była świadkiem tego złożenia, nie widziała, jak staje się czymś w rodzaju rozkładówki dziewczyny miesiąca w „Playboyu", i nie poczuła żadnego dyskomfortu. Tandetny pokój motelowy i meble momentalnie zmięły się w dziwacznie zestawione ze sobą fragmenty, a potem zagięły się, zmarszczyły, skrzyżowały i zniknęły jej z oczu. W jej stronę zaczęły się natomiast rozkładać skośne kawałki jakiegoś innego miejsca, jak gdyby przechodziły przez niknący pokój. Tam gdzie przed chwili byli, panował rozjaśniony światłem lampy półmrok, a punkt docelowy był zalany słońcem, więc przez chwilę Jilly miała wrażenie, jakby zamknięto ją w gigantycznym kalejdoskopie, a jej cały świat to tylko mieszanina kolorowych fragmentów mozaiki, które właśnie zmieniają wzór, przechodząc z ciemnego deseniu w jasny.

Obiektywnie czas przejścia mógł wynosić zero; być może przemieścili się stąd tam w mgnieniu oka, jednak według subiektywnej oceny Jilly trwało to trzy lub cztery sekundy. Gumowe podeszwy jej sportowych butów ześliznęły się z dywanu, a potem przejechały kilka cali po betonie i stwierdziła, że stoi z Dylanem i Shepherdem przed drzwiami restauracji.

Shepherd złożył ich z powrotem do restauracji w Safford, gdzie zeszłego wieczoru jedli kolację. Jilly pomyślała, że źle się stało, bo to właśnie w Safford Dylan poznał starego kowboja, Bena Tannera, z jego dawno zaginioną wnuczką, a na domiar złego na tutejszym parkingu spuścił solidne lanie Lucasowi Crockerowi, po czym zadzwonił na policję z informacją, że Crocker trzyma swoją matkę, Noreen, skutą łańcuchami w piwnicy. Gdyby nawet w restauracji nie było o tej porze żadnej z osób, które pracowały wczoraj na wieczornej zmianie, ktoś mógłby rozpoznać Dylana na podstawie opisu, a co najmniej jeden gliniarz wróciłby dziś obejrzeć miejsce zdarzenia w dziennym świetle.


Po chwili zorientowała się, że jest w błędzie. Wcale nie byli w Safford. Lokal wyglądał podobnie jak tamten, ponieważ obydwa zbudowano w tym samym pozbawionym polotu, lecz tradycyjnym stylu architektonicznym typowym dla restauracji motelowych na całym Zachodzie: miał szerokie zadaszenie osłaniające duże okna przed pustynnym słońcem i niskie ściany z kamiennych płyt pod oknami, a przed wejściem stały wyłożone takimi samymi płytami klomby, w których rośliny walczyły o przetrwanie w upale.

Był to bar sąsiadujący z motelem, z którego właśnie zniknęli, aby się tu złożyć. Z południowej strony znajdowała się recepcja, a za nią ciągnęło się osłonięte przejście prowadzące przez długie skrzydło pokoi, z których przedostatni należał do nich. Shepherd złożył ich na odległość czterystu czy pięciuset stóp.

– Shep jest głodny.

Jilly obejrzała się prawie pewna, że zobaczy otwartą bramę podobną do tamtej ze wzgórza w Kalifornii, którą znała z opisu Dylana, tyle że ta nie powinna przedstawiać widoku łazienki motelowej, lecz pustą sypialnię, którą opuścili parę chwil temu. Najwyraźniej jednak tym razem Shepherd natychmiast zamknął bramę, bo za nimi lśnił w ostrym słońcu południa tylko asfalt parkingu.

Dwadzieścia stóp od nich z pikapa wyposażonego w uchwyt na strzelbę wysiadał młody człowiek w ubraniu roboczym i sfatygowanym kowbojskim kapeluszu. Spojrzał na nich ze zdumieniem, ale nie wykrzyknął oskarżycielskim tonem „Teleporterzy" ani „Proctorianie", ani nic podobnego. Wydawał się jedynie lekko zdziwiony, że nie zauważył ich wcześniej.

Żaden z mknących ulicą samochodów nie wjechał na krawężnik, nie roztrzaskał się o słup ani nie walnął w kufer auta jadącego z przodu. Sądząc po reakcji kierowców, żaden nie widział, jak troje ludzi zmaterializowało się nie wiadomo skąd.

Nikt w barze nie rzucił się do okna, co znaczyło, że nikt zapewne nie patrzył w stronę wejścia, gdy Jilly, Dylan i Shepherd zamienili dywan w pokoju na beton chodnika przed drzwiami restauracji.

Dylan rozejrzał się, niewątpliwie dochodząc do tych samych wniosków co Jilly, a gdy popatrzył jej w oczy, powiedział:

– W sumie wolałbym jednak przyjść tu pieszo.

– Do diabła, ja bym nawet wolała, żeby mnie przywleczono końmi.

– Zdawało mi się, że doszliśmy do porozumienia w tej sprawie, bracie – zwrócił się Dylan do Shepa.

– Cheez-ity.

Mijając ich, młody mężczyzna z pikapa dotknął ronda kapelusza.

– Siemacie, ludzie.

– Po czym wszedł do baru.

– Bracie, to nie może wejść ci w nawyk.

– Shep jest głodny.

– Wiem, to moja wina, powinienem zaprowadzić cię na śniadanie, gdy tylko wyszedłeś spod prysznica. Ale nie możesz składać się do restauracji, kiedy tylko będziesz miał ochotę. Tak nie wolno, Shep. Naprawdę nie wolno. To bardzo niegrzeczne.

Zgarbiony, ze spuszczoną głową i nie mówiąc ani słowa, Shep wyglądał żałośniej niż basset. Widać było, że reprymenda brata wzbudziła w nim ogromne poczucie winy.

Jilly zapragnęła go przytulić. Bała się jednak, że Shep złoży ich dwoje do lepszej restauracji, zostawiając tu Dylana, a ona nie wzięła ze sobą torebki.

Współczuła też Dylanowi. Aby wyjaśnić bratu wszystkie zawiłości sytuacji i skutecznie przekonać go, że publiczne dokonywanie cudu składania stąd tam może ich narazić na poważne niebezpieczeństwo, musiał skłonić Shepherda do takiego kontaktu i skupienia uwagi, które zdawały się przerastać jego możliwości.

Dlatego Dylan postanowił niczego nie wyjaśniać. Spróbował otwarcie i stanowczo oznajmić mu, że powinien się wstydzić, gdy ktoś zobaczy go w trakcie składania.

– Shep – zaczął Dylan. – Nie poszedłbyś chyba załatwić się publicznie, prawda?

Shepherd nie odpowiedział.

– Prawda? Nie nasilałbyś na chodnik, gdzie wszyscy mogliby cię widzieć. Prawda? Zaczynam myśleć, że jednak potrafiłbyś to zrobić.

Shepherd skulił się na myśl, że mógłby zrobić sobie toaletę w miejscu publicznym, mimo to nie zaczął się bronić przed tym oskarżeniem. Z nosa skapnęła mu kropelka potu, znacząc ciemną plamkę na chodniku u jego stóp.

– Czy mam uważać to milczenie za potwierdzenie? Naprawdę ulżyłbyś sobie tu, na chodniku? Taki jesteś, Shep? Takie masz zwyczaje?

Zważywszy na patologiczną nieśmiałość Shepherda i jego obsesję czystości, Jilly doszła do wniosku, że chłopak wolałby

raczej zwinąć się w kłębek na jezdni w palącym słońcu i umrzeć z odwodnienia, niż załatwić publicznie swoje potrzeby.

– Shep – ciągnął nieubłaganie Dylan. – Jeżeli nie możesz mi odpowiedzieć, muszę przyjąć, że wysikałbyś się publicznie, że wysikałbyś się wszędzie tam, gdzie miałbyś ochotę.

Shepherd przestępował z nogi na nogę. Kolejna kropla potu spłynęła mu z nosa. Było wprawdzie gorąco, ale on najwyraźniej pocił się ze zdenerwowania.

– Przechodziłaby tędy jakaś mila staruszka, a ty mógłbyś obsikać jej buty – rzekł Dylan. – Shep, naprawdę muszę się martwić takimi rzeczami? Shep? Shep, powiedz coś.

Po niemal szesnastu godzinach intensywnej znajomości z braćmi O'Connerami Jilly rozumiała, że czasem Dylan musi drążyć sprawę z wytrwałością, a nawet uporem, aby skupić na sobie uwagę Shepherda i osiągnąć pożądany efekt. Jego podziwu godna nieustępliwość mogła jednak czasem sprawiać nieprzyjemne wrażenie, że umyślnie męczy autystycznego brata, a nawet złośliwie się nad nim znęca.

– Przechodziłaby tędy jakaś miła staruszka z księdzem i zanim zorientowałbym się, o co chodzi, ty obsikałbyś im buty. Masz zamiar to zrobić, Shep? Naprawdę, bracie? Chcesz teraz to zrobić?

Obserwując zachowanie Dylana, można było zauważyć, że poddając brata tej torturze, cierpi nie mniej od niego. Jego glos zabrzmiał bardziej ostro i natarczywie, a twarz ściągnęła się nie w grymasie zniecierpliwienia czy gniewu, ale bólu. Jego oczy wyrażały szczery żal i udrękę.

– Naprawdę, Shep? Nagle postanowiłeś robić brzydkie i wstrętne rzeczy? Tak, Shep? Naprawdę, Shep? Shepherd, naprawdę?

– N-nie – odezwał w końcu Shep.

– Co powiedziałeś? Shep, czyżbyś powiedział „nie"?

– Nie. Shep powiedział „nie".

– Nie zaczniesz sikać staruszkom na buty?

– Nie.

– Nie będziesz robić publicznie wstrętnych rzeczy?

– Nie.

– Cieszę się, Shep. Bo zawsze uważałem cię za dobre dziecko, zawsze byleś bardzo grzeczny. Cieszę się, że dalej chcesz być grzeczny. Bardzo byś mnie zranił, gdybyś nagle zaczął źle się zachowywać. Wielu ludzi czuje się urażonych, kiedy widzą, jak składasz jedno miejsce w drugie. To ich razi, tak samo jakbyś obsikał im buty.

– Naprawdę? – spytał Shep.

– Tak. Naprawdę. Czują obrzydzenie.

– Naprawdę?

– Tak.

– Dlaczego?

– A dlaczego ciebie brzydzą małe serowe goldfishe? – zapytał Dylan.

Shep nie odpowiedział. Wpatrując się w chodnik, zmarszczył brwi, jak gdyby nie bardzo rozumiał, z jakiego powodu rozmowa zboczyła nagle na krakersy w kształcie rybek.

Powietrze było za gorące dla ptaków. Słońce odbijało się od szyb i prześlizgiwało po lakierowanych powierzchniach aut, które śmigały jak zmienne kształty ze snu. Po drugiej stronie ulicy przez falujące od żaru powietrze drgał obraz drugiego motelu i stacji benzynowej, niczym półprzezroczystych budowli widzianych w mirażu.

Zaledwie parę chwil temu Jilly magicznym sposobem złożyła się z jednego miejsca w drugie i oto stali w surrealistycznej scenerii, mając przed sobą przyszłość, która z pewnością bardziej będzie przypominała halucynację niż rzeczywistość, mimo to rozmawiali o czymś tak przyziemnym jak krakersy serowe. Być może absurdalność była dowodem na to, że człowiek żyje, że nie śni ani nie umarł, ponieważ w snach dominowały zagadki i strach, a nie absurdalność rodem z Abbotta i Costella, natomiast po śmierci na pewno było mniej absurdów i niedorzeczności niż w życiu, bo gdyby rzecz miała się inaczej, życie pozagrobowe nie miałoby żadnego sensu.

– Dlaczego brzydzą cię małe serowe goldfishe? – powtórzył Dylan. – Dlatego że są trochę okrągłe?

– Kształtowe – powiedział Shepherd.

– Są okrągłe? i kształtowe, dlatego się ich brzydzisz. – Kształtowe

– Ale wielu ludzi lubi goldfishe, Shep. Wielu ludzi jada je codziennie.

Shep wzdrygnął się na myśl o zdeklarowanych wielbicielach goldfishów.

– Shep, chciałbyś, żeby ktoś cię zmusił do oglądania ludzi, którzy na twoich oczach jedliby goldfishe?

Pochylając nieco głowę, żeby lepiej widzieć jego twarz, Jilly zobaczyła, jak Shep krzywi się ze zgrozą.

Dylan naciskał dalej.

– Nawet gdybyś zamknął oczy, żeby ich nie widzieć, chciałbyś siedzieć między dwiema osobami jedzącymi goldfishe i słuchać głośnego chrupania?

Shepherd zakrztusił się z autentycznym wstrętem.

– Lubię goldfishe, Shep. Ale nie jem ich dlatego, że się nimi brzydzisz. Jem cheez-ity. Chciałbyś, żebym zaczął jeść goldfishe i zostawiał je na widoku? Chciałbyś je ciągle znajdować w najmniej spodziewanych miejscach? Dobrze byś się czuł, Shep? Shepherd energicznie pokręcił głową.

– Dobrze byś się czuł? Powiedz, Shep, dobrze?

– Nie.

– Są rzeczy, które nas nie rażą, ale mogą razić innych, musimy więc szanować uczucia innych ludzi, jeżeli chcemy, żeby szanowali nasze.

– Wiem.

– To dobrze. Czyli nie jemy goldfishów w obecności niektórych ludzi…

– Nie jemy goldfishów.

– …i nie sikamy w publicznych miejscach…

– Nie sikamy.

– …i nie składamy miejsca w miejsce, jeżeli ktoś nas może zobaczyć.

– Nie składamy.

– Nie jemy goldfishów, nie sikamy, nie składamy – powiedział Dylan.

– Nie jemy goldfishów, nie sikamy, nie składamy – powtórzył Shep.

Choć wyraz udręki nie zniknął z jego twarzy, Dylan przemówił cichym i bardziej czułym tonem:

– Jestem z ciebie bardzo dumny. I kocham cię, Shep. Wiesz? Kocham cię, bracie. – Głos mu się załamał i Dylan odwrócił się od brata. Nie patrzył też na Jilly, bo może gdyby spojrzał, przestałby nad sobą panować. Zaczął uważnie oglądać swoje wielkie dłonie, jak gdyby dokonał nimi czegoś bardzo wstydliwego. Kilka razy głęboko i powoli odetchnął, po czym znów powiedział do zakłopotanego Shepa: – Wiesz, że bardzo cię kocham?

– W porządku – odrzekł cicho Shep.

– W porządku – powtórzył Dylan. – No to w porządku. Shepherd otarł spoconą twarz ręką, którą potem osuszył o nogawkę spodni.

– W porządku.

Gdy Dylan w końcu popatrzył Jilly w oczy, przekonała się, ile kosztowała go rozmowa z Shepem, zwłaszcza jej pierwsza

część, kiedy pastwił się nad bratem. Jej głos też lekko załamywał się ze wzruszenia.

– Co… co teraz?

Dylan sprawdził, czy ma portfel. – Teraz idziemy na lunch.

– Zostawiliśmy w pokoju włączony komputer.

– Nic mu nie będzie. Pokój jest zamknięty. Na drzwiach wisi tabliczka „Nie przeszkadzać".

Promienie słońca wciąż odbijały się od przejeżdżających samochodów jak strugi płynnego światła. Druga strona ulicy migotała jak fantasmagoria.

Jilly spodziewała się usłyszeć srebrzysty śmiech dzieci, poczuć woń kadzidła i ujrzeć kobietę w mantyli siedzącą w kościelnej ławce na parkingu, poczuć wiatr wywołany łopotem skrzydeł stada białych ptaków, które sfrunęłyby nagle z pustego dotąd nieba.

Potem Shepherd, nie podnosząc głowy, nieoczekiwanie wziął ją za rękę. Chwila stała się zbyt rzeczywista na wizje. Weszli do środka. Jilly prowadziła Shepa, aby nie musiał podnosić oczu i narażać się na kontakt wzrokowy z nieznajomymi. Biorąc pod uwagę temperaturą na zewnątrz, można było odnieść wrażenie, że powietrze do restauracji pompuje się prosto z Arktyki. Jilly nie czuła chłodu.

+**

Myśl o setkach tysięcy milionów mikroskopijnych maszyn uwijających się w jego mózgu zupełnie odebrała apetyt Dylanowi, który jadł bez żadnej przyjemności, jak na ironię prawie niczym maszyna pobierająca porcję paliwa.

Kiedy przed Shepem postawiono danie złożone z grzanki z serem zrobionej z chleba bez okrągłej skórki, podzielonej na cztery kwadratowe kawałki, frytek bez ostrych końcówek, ogórków konserwowych, z których Dylan uformował prostokątne słupki, oraz grubych plastrów pomidorów także pokrojonych w kwadraty, chłopak zaczął jeść z widocznym zadowoleniem.

Mimo że Shep jadł palcami – nie tylko grzankę, frytki i ogórki, ale także pokrojone pomidory – Dylan nawet nie próbował przypominać mu o konieczności użycia widelca. Na maniery przy stole był odpowiedni czas i miejsce, ale tu i teraz powinni się przede wszystkim cieszyć, że żyją i mogą w spokoju zjeść posiłek.

Zajmowali boks przy oknie, chociaż Shep nie lubił, gdy „patrzyli na niego ludzie w środku i ludzie z zewnątrz". Szyby

w oknach były jednak mocno przyciemnione, chroniły wnętrze restauracji przed oślepiającym światłem słonecznym, toteż z ulicy niewiele można było zobaczyć.

Poza tym wszystkie boksy w tym lokalu rozmieszczono wzdłuż okien, a zwykłe stoliki ustawiono tak blisko siebie, że w miarę jak gęstniałby tłum gości, Shep szybko zacząłby okazywać niepokój. Fizyczne bariery boksu zapewniały im odpowiedni stopień prywatności, a po niedawnej reprymendzie Shep popadł w zmienny nastrój.

Dylan czuł wibrujący dotyk odcisków psychicznych na menu i sztućcach, lecz doszedł do wniosku, że coraz lepiej idzie mu wyciszanie tych impulsów.

Dylan i Jilly prowadzili bezsensowną pogawędkę o zupełnie nieistotnych rzeczach, takich jak ulubione filmy, jak gdyby rozrywka rodem z Hollywood mogła mieć teraz jakiekolwiek znaczenie dla nich, skoro zostali oddzieleni od reszty ludzkości i najprawdopodobniej godzinami będą przeżywać rzeczy sięgające daleko poza ludzkie doświadczenie.

Wkrótce pogaduszki o filmach zaczęły się wydawać nie tylko błahe, ale zupełnie dziwaczne, jakby były bohaterską próbą ucieczki przed rzeczywistością, więc Jilly powoli skierowała rozmowę na ich sytuację. Nawiązując do zawiłej logiki, dzięki której Dylan zdołał uświadomić bratu, że składanie w miejscu publicznym jest równie źle widziane jak sikanie na buty staruszkom, powiedziała:

– To było kapitalne.

– Kapitalne? – Pokręcił przecząco głową. – To było podłe. – Nie. Nie rób sobie wyrzutów.

– Ale jednak było podłe. Nie cierpię tego, chociaż kiedy trzeba, umiem to robić całkiem nieźle.

– Trzeba go było przekonać – odparła. – I to szybko.

– Nie szukaj dla mnie usprawiedliwień. Może mi się spodobać i sam ich zacznę szukać.

– Nie do twarzy ci z tym ponuractwem, O'Conner. Bardziej podobałeś mi się jako irracjonalny optymista.

Uśmiechnął się.

– Ja też się sobie bardziej podobałem.

Połknęła ostatni kęs kanapki z wędliną i sałatą, popiła łykiem coorsa, a potem westchnęła i powiedziała:

– Nanomaszyny, nanokomputery… jeżeli to małe cholerstwo poprawia mi teraz inteligencję, dlaczego ciągle nie potrafię ogarnąć rozumem tego wszystkiego?

– Niekoniecznie poprawiają nam inteligencję. Po prostu nas zmieniają. Nie zawsze na lepsze. A właśnie, Proctor uznał, że niezręcznie mówić o nanomaszynach sterowanych przez nanokomputery, więc wymyślił nowe słowo na określenie połączenia tych dwóch rzeczy. Nanoboty. Kombinacja „nano" i „robota".

– Śliczna nazwa wcale nie sprawia, że są mniej straszne. – Jilly zmarszczyła brwi i potarła kark, jak gdyby poczuła chłód. – Znowu deja vu. Nanoboty. Coś mi świta. Wtedy w pokoju mówiłeś, jakbyś się spodziewał, że coś o tym wiem. Dlaczego?

– Ten tekst, który miałaś przeczytać z ekranu, a który ci streściłem… to był zapis godzinnego wywiadu, którego Proctor udzielił w twoim ulubionym programie radiowym.

– U Parisha Lanterna?

– W ciągu pięciu lat Proctor był jego gościem trzy razy, trzeci raz przez dwie godziny. Czyli mogłaś go raz słyszeć.

Jilly zamyśliła się na moment nad nową okolicznością, ale płynące z niej wnioski nie wzbudziły jej entuzjazmu.

– Może już lepiej zacznę się martwić przemieszczaniem bieguna magnetycznego Ziemi i pijawkami mózgowymi z innej rzeczywistości.

Z ulicy zjechał na parking jakiś samochód i przemknął obok restauracji z tak nierozsądną prędkością, że ryk silnika i błysk za oknem zwróciły uwagę Dylana. Czarny chevrolet suburban. Na dachu nad przednią szybą miał zamontowane cztery reflektory, które nie należały do standardowego wyposażenia suburbanów. Jilly też zauważyła samochód.

– Nie. Jak mogli nas znaleźć?

– Może po tym, co zdarzyło się w Safford, powinniśmy jeszcze raz zmienić tablice.

Czarne auto zatrzymało się przed biurem motelu, tuż obok restauracji.

– Może ten szczurek na stacji, Skipper, zaczął coś podejrzewać.

– Jest setka takich „być może".

Dylan siedział twarzą do motelu, lecz Jilly miała miejsce akcji za plecami. Albo część miejsca akcji. Pokazała, stukając palcem w szybę.

– Dylan. Po drugiej stronie ulicy.

Przez przyciemnione okno i drżące od gorąca powietrze, które unosiło się ze spieczonej jezdni, Dylan ujrzał drugiego czarnego chevroleta przed motelem naprzeciwko.

Przełykając ostatni kęs lunchu, Shep powiedział:

– Ciasto.

Ze swojego miejsca, nawet gdyby przycisnął twarz do szyby, Dylan nie mógł zobaczyć całego chevroleta, który zaparkował koło recepcji. Połowa samochodu znajdowała się jednak w jego polu widzenia i ujrzał dwóch mężczyzn, którzy wysiedli od strony kierowcy. Ubrani w lekkie, jasne stroje, odpowiednie do pogody w miasteczku na pustyni, wyglądali jak golfiści zmierzający na popołudniową partię: niezwykle wysocy golfiści, niezwykle wysocy i groźnie wyglądający golfiści.

– Proszę – przypomniał sobie Shep. – Proszę o ciasto.

3 0 Dylan przyzwyczaił się, że jest jedną z najwyższych osób prawie w każdym gronie, ale dwaj drągale, którzy wysiedli z chevroleta, wyglądali, jakby spędzili ranek na rodeo, wyrzucając w powietrze kowbojów i biorąc ich na rogi. Zniknęli za samochodem, kierując się w stronę biura.

– Chodźmy – rzucił krótko Dylan, wysunął się z boksu i wstał.

Jilly zerwała się natychmiast, ale Shep nawet się nie ruszył. Z pochyloną głową, wpatrując się w pusty talerz, powiedział: – Proszę o ciasto.

Gdyby nawet podano mu trójkątny kawałek zamiast kwadratowego, jeden zaokrąglony koniec ciasta można było łatwo spłaszczyć. Poza tym trójkąt był odpowiednio kanciasty, bez krzywizn, zdecydowanie niekształtowy. Shep uwielbiał ciasto.

– Zjemy ciasto – skłamał Dylan. – Ale najpierw pójdziemy do toalety, bracie.

– Siku? – spytał Shep.

– Siku – potwierdził cicho Dylan, chcąc uniknąć robienia sceny w restauracji.

– Shep nie musi siku.

Ze względu na przepisy przeciwpożarowe i konieczność przyjmowania dostaw restauracja na pewno miała tylne wyjście; aby tam jednak dotrzeć, na pewno musieliby przejść przez kuchnię, co spowodowałoby za dużo zamieszania, nawet gdyby im pozwolono skorzystać z tej drogi. Nie śmieli wyjść frontowymi drzwiami z obawy, że zauważą ich pseudogolfiści. Pozostała im tylko jedna droga.

– Możliwe, że przez pewien czas nie będziesz miał okazji. Lepiej chodźmy teraz – wyjaśnił Dylan.

– Nie chcę siku. Zjawiła się kelnerka. – Podać coś jeszcze?

– Ciasto – powiedział Shep.

– Moglibyśmy zobaczyć listę deserów w menu? – zapytał Dylan.

– Ciasto.

– Myślałam, że już państwo wychodzą.

– Idziemy tylko do toalety – zapewniła ją Jilly. Gdy kelnerka zmarszczyła brwi, Jilly dodała: – Osobno.

Wyciągając bloczek z kieszeni fartucha, kelnerka oznajmiła: – Mamy świetne ciasta. -Z pieczołowicie ułożonej i upiętej rudej fryzury wydobyła ołówek. – Kokosowe, torcik szwarcwaldzki, cytrynowe i cytrynowo-orzechowe.

– Nie chcemy zamawiać ciasta dla wszystkich – odrzekł Dylan. – Chcielibyśmy dostać menu.

– Ciasto – powiedział Shepherd.

Gdy kelnerka oddaliła się, żeby przynieść im menu, Dylan powiedział:

– Chodź, Shep.

– Ciasto. Kokosowe… – Najpierw siku, Shep.

– …torcik szwarcwaldzki…

Mężczyźni z czarnego chevroleta byli już pewnie w recepcji. -…cytrynowe…

Jeżeli mieli przy sobie jakieś dokumenty policyjne, pokazują je już recepcjoniście.

– …i cytrynowo-orzechowe.

Jeżeli nie mieli dokumentów, postarają się uzyskać żądane informacje metodą zastraszenia.

– Jak nie zrobisz siku – półgłosem poinformował Shepa Dylan – nie będzie ciasta.

Oblizując wargi na myśl o cieście, Shep rozważał ultimatum. – Dylan – powiedziała cicho, lecz z widocznym przejęciem Jilly. – Okno.

Spod motelu naprzeciwko nadjechał drugi czarny chevrolet suburban. Zaparkował za pierwszym, który stał przed recepcją obok restauracji.

Dylan nie chciał chwytać brata za rękę i siłą wyciągać go z boksu, chyba że nie miałby już absolutnie żadnego wyboru. Gdyby to zrobił, prawdopodobnie chłopak poszedłby za nim, choć niekoniecznie byłby skłonny do współpracy. Nie stawiałby

zaciętego oporu, ale gdy się uparł, potrafił tkwić w miejscu jak zaklinowana ośmiornica.

Kelnerka wzięła menu ze swojego stanowiska i ruszyła w drogę powrotną do ich boksu.

– Bez siku nie będzie ciasta? – zapytał Shepherd. – Bez siku nie będzie ciasta.

– Najpierw siku, potem ciasto? – upewnił się Shep. – Najpierw siku, potem ciasto – przytaknął Dylan. Shepherd wysunął się z boksu.

Kiedy wstał, przyszła kelnerka, położyła menu na stole i spytała:

– Podać kawę?

Dylan zobaczył, jak otwierają się drzwi wejściowe. Od szklanej tafli odbiło się jaskrawe światło słońca, a z miejsca, gdzie stał, z boku, nie mógł zobaczyć, kto wchodzi, dopóki gość nie znalazł się w środku.

– Dwie kawy – poprosiła Jilly.

Próg przekroczyło dwoje staruszków. Mieli zapewne ponad osiemdziesiąt lat. Choć nie uginali się pod brzemieniem wieku i wyglądali dość czerstwo, na pewno nie byli mordercami.

– Mleko – wymamrotał Shep.

– Dwie kawy i mleko – powiedział do kelnerki Dylan. Szklanka, z której będzie pił mleko, jest zapewne okrągła; jednak samo mleko nie było okrągłe. Nie było kształtowe, lecz bezkształtne, a Shepherd nigdy nie miał żadnych uprzedzeń wobec jedzenia tylko z powodu formy naczynia, w którym je podawano. – Ciasto – powiedział Shep, gdy ze spuszczoną głową szedł za Dylanem między stolikami, a Jilly zamykała pochód. – Ciasto. Najpierw siku, potem ciasto. Najpierw siku, potem ciasto. Toalety znajdowały się w korytarzu z tyłu restauracji. Przed Dylanem szedł przysadzisty brodaty mężczyzna w bezrękawniku, który na ramionach, karku i łysej czaszce miał tyle kolorowych tatuaży, że mógłby występować jako cyrkowa atrakcja. Skierował się do męskiej toalety.

Gdy znaleźli się w korytarzu, ciągle w polu widzenia niektórych gości restauracji, Dylan rzekł do Jilly:

– Sprawdź damską.

Weszła do łazienki i wróciła, zanim drzwi zdążyły się za nią zamknąć.

– Nie ma nikogo.

Dylan ponaglił brata, żeby wszedł do damskiej toalety razem z Jilly, a sam zaraz za nimi wsunął się do środka.

Obie kabiny były otwarte. Zewnętrznych drzwi prowadzących z korytarza nie można było zamknąć na zamek. W każdej chwili mógł ktoś wejść.

Jedyne okno zostało zupełnie zamalowane, poza tym było za małe, by przez nie uciec.

– Słuchaj, bracie – powiedział Dylan. – Chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobił.

– Ciasto.

– Shep, musisz złożyć nas stąd z powrotem do naszego pokoju w motelu.

– Przecież oni na pewno przyjdą do naszego pokoju – zaprotestowała Jilly.

– Jeszcze ich tam nie ma. Zostawiliśmy włączony komputer, na ekranie jest wywiad z Proctorem. Nie powinni tego widzieć. Nie wiem, dokąd mamy teraz jechać, ale gdziekolwiek by to było, jeżeli zorientują się, ile wiemy, łatwiej im będzie deptać nam po piętach, będą mogli przewidywać nasze ruchy.

– Ciasto kokosowe.

– Poza tym – dodał Dylan – w przyborach do golenia mam kopertę z pieniędzmi, prawie pięćset dolców, a tutaj tylko to, co w portfelu. – Ujął podbródek Shepa i uniósł mu głowę. – Shep, musisz to dla mnie zrobić.

Shep zamknął oczy.

– Nie sikamy w miejscach publicznych.

– Nie proszę cię, żebyś sikał. Po prostu złóż nas z powrotem do pokoju. Teraz, Shep. Jak najszybciej.

– Nie jemy goldfishów, nie sikamy, nie składamy. – Shep, to zupełnie co innego.

– Nie jemy goldfishów, nie sikamy, nie składamy.

– Tutaj ta zasada nie obowiązuje, bracie. Nie jesteśmy w miejscu publicznym.

Argument nie trafił Shepherdowi do przekonania. Wiedział przecież, że to jest „toaleta publiczna".

– Nie jemy goldfishów, nie sikamy, nie składamy.

– Posłuchaj, bracie, widziałeś dużo filmów, wiesz, jacy są źli ludzie.

– Sikać w miejscu publicznym.

– Wyobraź sobie jeszcze gorszych od tych najgorszych. Ludzi z bronią. Morderców takich jak na filmach. Szukają nas bardzo źli ludzie, Shep.

– Hannibal Lecter.

– Nie wiem. Może są tacy źli jak on. Nie wiem. Ale jeżeli mi

nie pomożesz, jeżeli nie złożysz nas tam, gdzie powiedziałem, to na pewno dojdzie do krwawych i oślizłych scen.

Oczy chłopaka pod powiekami poruszały się gwałtownie, co świadczyło o jego poruszeniu.

– Oślizłe i krwawe sceny są złe.

– Bardzo złe. I jeśli w tej chwili nie złożymy się z powrotem do pokoju motelowego, zdarzą się bardzo krwawe i oślizłe rzeczy. – Shep się boi.

– Nie bój się. – Shep się boi.

Dylan w duchu nakazał sobie spokój, by nie stracić panowania nad sobą tak jak na wzgórzu w Kalifornii. Nigdy więcej nie wolno mu mówić do Shepa w taki sposób, nawet w najbardziej dramatycznej sytuacji. Nie pozostała mu żadna inna taktyka poza błaganiem.

– Na litość boską, proszę cię, bracie. – S-shep się b-boi.

Gdy Dylan zerknął na swojego timeksa, wskazówka sekundnika zdawała się wirować wokół tarczy.

Stając obok Shepa, Jilly powiedziała:

– Skarbie, wczoraj w nocy, kiedy ja leżałam w swoim łóżku, ty w swoim, a Dylan spal i chrapał, pamiętasz naszą krótką rozmowę?

Dylan nie miał pojęcia, o czym mówiła. Nie opowiadała mu o żadnej rozmowie z Shepem. Poza tym był pewien, że nie chrapał. – Skarbie, obudziłam się i usłyszałam, jak szepczesz, pamiętasz? Mówiłeś, że się boisz. I co ci wtedy powiedziałam?

Oczy Shepherda przestały drgać gorączkowo, ale chłopak milczał.

– Pamiętasz, kochanie? – Gdy otoczyła Shepa ramieniem, nie skulił się pod wpływem dotyku, nawet się nie wzdrygnął. – Skarbie, pamiętasz, powiedziałeś: „Shep się boi", a ja odparłam: „Shep jest dzielny".

Dylan usłyszał jakieś hałasy w korytarzu i zerknął na drzwi. Nikt nie wszedł, ale była pora lunchu i w restauracji tłoczyło się sporo ludzi; ich samotność nie mogła trwać długo.

– Bo jesteś dzielny, Shep – ciągnęła Jilly. – Jesteś jednym z najdzielniejszych ludzi, jakich znam. Świat to straszne miejsce. Wiem, że dla ciebie jest jeszcze straszniejszy niż dla nas. Tyle hałasu, tyle jasności i kolorów, tylu ludzi, obcych, którzy ciągle do ciebie mówią, i wszędzie zarazki, nic nie jest tak uporządkowane, jak powinno być, nic nie jest tak proste, jak byś chciał,

wszystko jest kształtowe i obrzydliwe. Możesz złożyć układankę tak, żeby wszystkie kawałki były na swoim miejscu, możesz czytać „Wielkie nadzieje" dwadzieścia lub sto razy i za każdym razem książka będzie dokładnie taka, jak się spodziewasz. Ale nie da się złożyć życia tak jak układanki, nie możesz sprawić, aby każdy dzień wyglądał tak samo – mimo to codziennie rano wstajesz i próbujesz. Dlatego jesteś bardzo dzielny, skarbie. Shepherd, gdybym była taka jak ty, nie sądzę, żeby było mnie stać na taką odwagę. Na pewno nie byłabym taka dzielna. Co dzień tak uparcie próbować – to najodważniejszy czyn, jakiego nie dokonał żaden bohater filmowy.

Słuchając Jilly, Dylan w końcu przestał popatrywać nerwowo na drzwi, przestał zerkać na zegarek i odkrył, że twarz i melodyjny głos tej kobiety bardziej przykuwają jego uwagę niż myśl o osaczających ich zawodowych mordercach.

– Kochanie, musisz być dzielny, wiem, że potrafisz. Nie wolno ci się bać złych ludzi ani oślizłych i krwawych rzeczy, po prostu zrób, co trzeba, tak jak wstajesz co dzień rano i idziesz pod prysznic, zrób, co trzeba, spróbuj sprawić, żeby świat był uporządkowany i prosty. Skarbie, musisz być dzielny i złożyć nas z powrotem do pokoju.

– Shep jest dzielny?

– Tak, Shep jest dzielny.

– Nie jemy goldfishów, nie sikamy, nie składamy – powiedział Shep, ale jego oczy pod zamkniętymi powiekami pozostały nieruchome, co oznaczało, że nawet kwestia niestosowności sikania w miejscu publicznym nie dręczy go tak bardzo jak jeszcze przed minutą.

– Właściwie składanie w miejscu publicznym to nie to samo co sikanie, skarbie – rzekła Jilly. – Bardziej przypomina plucie. Oczywiście, kulturalni ludzie tego nie robią. Choć nigdy nie sikasz w miejscu publicznym, czasem musisz splunąć, kiedy na przykład robak wpadnie ci do ust, i nic w tym złego. Ci źli ludzie przypominają robaka, który wpadł ci do ust, więc jeżeli się złożymy, żeby przed nimi uciec, to tak jakbyś wypluł tego robaka. Shep, zrób to, skarbie. Jak najszybciej.

Shepherd sięgnął w przestrzeń, chwycił szczyptę niczego i skręcił.

Jilly położyła rękę na grzbiecie jego dłoni.

Shep otworzył oczy i odwrócił się, napotykając spojrzenie Jilly.

– Czujesz, jak to jest?

– Zrób to, skarbie. Pospiesz się.

Dylan podszedł bliżej, obawiając się, że zostanie tu sam. Zobaczył lekką zmarszczkę w powietrzu między palcami Shepherda, a potem patrzył w zdumieniu, jak rozchodzą się od niej kręgi.

Shep pociągnął tkaninę rzeczywistości. Toaleta damska złożyła się, a wokół nich zaczęło się rozkładać nowe miejsce.

31 Kiedy Dylan zaczął się składać – a może składała się damska toaleta, wszystko jedno – wpadł w panikę przekonany, że Shep zgniecie ich i rzuci w jakieś zupełnie inne miejsce, że zamiast w swoim pokoju, znajdą się w motelu, gdzie nocowali dwa, trzy albo dziesięć dni wcześniej; możliwe, że kiedy się rozłożą, będą bezradnie wymachiwać rękami i nogami w powietrzu tysiąc stóp nad ziemią, a potem runą na spotkanie śmierci; że wprost z łazienki przeniosą się na dno mrocznej otchłani oceanu, a potworne ciśnienie kilka mil pod powierzchnią morza w jednej chwili rozgniecie ich na miazgę, zanim zdążą wciągnąć do płuc pierwszy zabójczy haust wody. Shepherd, dla którego Dylan od dwudziestu lat był bratem, a od dziesięciu opiekunem, być może zachował pełnię władz umysłowych, ale nie potrafił ich wykorzystać w żaden konsekwentny sposób. Mimo że złożyli się żywi ze wzgórza w Kalifornii i bezpiecznie przebyli drogę z pokoju motelowego przed restaurację, Dylan nie umiał zaufać nowemu Shepherdowi O'Connerowi, który z dnia na dzień stał się geniuszem fizyki, specem od stosowanej mechaniki kwantowej – czy co tam innego stosował – istnym czarodziejem, który nadal rozumował jak dziecko; potrafił manipulować czasem i przestrzenią, ale za nic w świecie nie zjadłby niczego kształtowego, mówił o sobie w trzeciej osobie i unikał bezpośredniego kontaktu wzrokowego. Gdyby Dylan w chwili szaleństwa dał Shepherdowi naładowaną broń, mógłby się spodziewać tylko najgorszej tragedii; składanie „tutam" musiało grozić niewspółmiernie poważniejszą katastrofą niż spustoszenia, jakich dokonałby nawet karabin maszynowy. Chociaż podróż trwała tylko mgnienie oka, Dylan zdążył sobie wyobrazić tyle krwawo-oślizłych scen, że starczyłoby ich na obdzielenie obrzydliwych i tandetnych filmów dla całego pokolenia ich miłośników. Wreszcie toaleta złożyła się zupełnie, a wokół nich rozłożyło się nowe miejsce.

Metaforyczna naładowana broń nie wypaliła. Znaleźli się z powrotem w swoim pokoju motelowym: okno było zasłonięte, sypialnię oświetlała właściwie tylko lampa, na biurku stał porzucony laptop.

Shep zamknął za nimi bramę do damskiej toalety, gdy tylko przez nią przeszli. Dobrze. Zresztą i tak nie mogliby tam bezpiecznie wrócić. Najmniej potrzebowali spotkania z jakąś osobą, która zechce skorzystać z toalety, wkurzy się i krzykiem zwabi świadków.

Byli bezpieczni. Tak im się w każdym razie przez moment wydawało.

Rzeczywiście, włos nie spadł im z głowy, ale wcale nie byli bezpieczni. W chwili pojawienia się w pokoju, zanim którekolwiek z nich zdążyło odetchnąć, Dylan usłyszał chrobot klucza uniwersalnego w zamku, a potem szczęk zasuwki, jak gdyby ktoś próbował otworzyć drzwi, robiąc przy tym jak najmniej hałasu.

U bram stanęli barbarzyńcy, a na murach nie ustawiono saganów z wrzącym olejem, by poczęstować ich palącym deszczem i odeprzeć.

Pod zasuwką był prostszy zamek, do którego na pewno zaraz wsunie się klucz. Drzwi zabezpieczyli łańcuchem, ale to nie mogło stanowić poważnej przeszkody dla brutalnego osiłka, jeśli będzie wiedział, gdzie dokładnie ma kopnąć.

W chwili gdy zasuwka puściła, Dylan chwycił jedno z trzech krzeseł stojących za biurkiem. Szybko przeciął pokój długimi krokami i podparł wysokim oparciem krzesła klamkę, blokując drzwi, które powinny wytrzymać nawet po otwarciu drugiego zamka.

Czasu miał tyle samo co pieniędzy, nie czekał więc, żeby sprawdzić, czy krzesło mocno dociska drzwi, czy zostało trochę niebezpiecznego luzu. Musiał zaufać prowizorycznej barykadzie, tak jak Shepowi i jego magicznej mocy składania. Wbiegł do łazienki, wyszarpnął kopertę z pieniędzmi z saszetki z przyborami do golenia i wepchnął do kieszeni spodni.

Wracając do sypialni, zauważył, że drzwi są zamknięte naprawdę szczelnie, a krzesło trzyma się mocno, nawet gdy klamka zaczęła się poruszać, a drewno zaskrzypiało pod naciskiem z zewnątrz.

Przez kilka cennych sekund mężczyźni za drzwiami mogą przypuszczać, że opór, jaki napotkali, ma związek z uszkodzeniem któregoś z zamków. Dylan nie mógł jednak liczyć na ich głupotę czy nawet łatwowierność, a sądząc po agresywności,

z jaką prowadzili czarne chevrolety, nie można też było spodziewać się po nich cierpliwości.

Jilly odłączyła i zamknęła laptop. Zarzuciła na ramię torebkę i odwracając się do Dylana, uniosła rękę, wskazując na sufit. Nie wiedzieć czemu skojarzyła mu się z Mary Poppins, ale była to Mary Poppins, której cery nie wybieliła paskudna angielska pogoda, a jej gest przywodził na myśl Supermana wzbijającego się do lotu.

Skrzypienie drewna ustało i znów dal się słyszeć chrobot klucza w zamku, co oznaczało, że napakowani golfiści jeszcze się nie zorientowali.

Shep stal w klasycznej pozycji Shepa, jak obraz krzywdy wyrządzonej przez okrutną Naturę, w niczym nie przypominając czarodzieja.

– Dobra, bracie – szepnął Dylan. – Rób swoje i złóż nas stąd. Shep nie wykonał żadnego gestu, by przenieść ich do bezpiecznego miejsca.

– No, dziecko. Szybko. Znikajmy stąd.

– To tak, jakbyś wypluł robaka – przypomniała mu Jilly. Szczęk klucza ustąpił trzeszczeniu śrub zawiasów wcinających się w futrynę, a krzesło znów zatrzeszczało pod nieustępliwym naporem.

– Jak nas nie złożysz, nie będzie ciasta – szepnął rozgorączkowany Dylan, bo dla Shepa ciasto i kreskówki ze Strusiem Pędziwiatrem stanowiły większą motywację niż sława i fortuna dla większości ludzi.

Na wspomnienie o cieście Jilly syknęła i powiedziała: – Nie zabieraj nas z powrotem do restauracji, Shep! Słysząc ostrzeżenie, Shepherd zadał pytanie, które wyjaśniało powody jego wahania:

– Dokąd?

Mordercy stracili cierpliwość, uciekając się do bardziej radykalnych metod, które zapewne były im bliższe niż dyskretne podchody. Drzwi zadygotały od ciosu barku lub obcasa ciężkiego buciora, a krzesło jęknęło jak kot, któremu przydepnięto ogon. – Dokąd? – zwróciła się do Dylana Jilly. – Dokąd?

Łomot do drzwi rozległ się niczym walenie w kotły i coś w krześle trzasnęło, ale konstrukcja wytrzymała.

Podczas składania z damskiej toalety Dylan wyobrażał sobie mnóstwo niezamierzonych celów podróży, które mogły się okazać dla niech zgubą, lecz teraz nie przychodziło mu do głowy ani jedno miejsce na Ziemi, gdzie mogliby szukać azylu.

Znów dobiegł ich odgłos zderzenia ciała z odpornym drewnem, po którym ciało wydało stęknięcie, ale nie bólu ani złości, tylko perwersyjnej przyjemności, jaką czerpało z kary.

Zaraz potem usłyszeli kolejny hałas, lecz tym razem był to ostry brzęk tłuczonego szkła. Zasłony na oknie drgnęły, gdy od tkaniny odbiły się kawałki rozbitej szyby.

– Do domu – powiedział do Shepherda Dylan. – Zabierz nas do domu, Shep. Szybko.

– Do domu – powtórzył jak echo Shepherd, ale wyglądał, jakby nie był pewien, do którego miejsca dokładnie odnosi się to słowo.

Ten, który wybił okno, zgarnął jakimś narzędziem ostre odłamki z ramy, oczyszczając sobie drogę.

– Do naszego domu w Kalifornii – rzekł Dylan. – Kalifornia – sto ileś tam tysięcy mil kwadratowych…

Shep uniósł dłoń, jak gdyby składał hołd lenny stanowi Kalifornia.

– …ludność, trzydzieści ileś milionów ileś tysięcy… Genetyczny kuzyn byka, który atakował drzwi, znowu zaszarżował, a krzesło trzasnęło, i obsunęło się trochę. Marszcząc brwi, jakby wciąż niepewny siebie, Shepherd ścisnął powietrze palcami uniesionej dłoni.

– …drzewo stanu – powiedział Dylan, lecz nazwa wyleciała mu z głowy

– Sekwoja! – pospieszyła mu z pomocą Jilly.

Zasłony wydęły się jak balon. Jeden z zabójców zaczął się gramolić do środka.

– Kwiat stanu – maczek kalifornijski – ciągnął Dylan. Wytrwałość się opłaciła. Po piątym uderzeniu drzwi wpadły z hukiem do środka, wywracając krzesło

Pierwszy mężczyzna, który stanął na progu, kopiąc na bok szczątki krzesła, był ubrany w bladożółte spodnie i różowo-żółtą koszulkę polo, a na twarzy miał wypisaną żądzę mordu. W ręce trzymał pistolet. Ruszył na nich, unosząc broń z niedwuznacznym zamiarem pociągnięcia za spust.

– Eureka – powiedział Shep i skręcił szczyptę niczego. Dylan w duchu podziękował Bogu, że nie usłyszał wystrzału, gdy pokój motelowy się złożył, usłyszał jednak, jak niedoszły zabójca krzyknął:

– O'Conner!

Tym razem podczas kalejdoskopowej podróży obawiał się czegoś zupełnie innego: że zanim uciekli z pokoju, zbir w stroju golfowym podszedł za blisko nich i Shep złożył razem z nimi do Kalifornii uzbrojonego mordercę.

Загрузка...