14

Faktycznie, straszny nawóz.

Dylan O'Conner wpadł w popłoch, jak gdyby uciekał przed szybko rozprzestrzeniającym się pożarem albo lawiną kamieni, lodu i śniegu. Serce waliło mu jak zającowi ściganemu przez wilka. Nigdy nie cierpiał na manię prześladowczą, nie brał metamfetaminy, ale przypuszczał, że tak właśnie czuje się człowiek dręczony paranoidalnymi urojeniami, kiedy właduje sobie w żyłę śmiertelną dawkę amfy w płynie.

– Ponosi mnie – rzekł do Jilly, wciskając pedał gazu. – Nie wiem dlaczego i nie umiem się uspokoić.

Bóg jeden wiedział, co o tym pomyślała. Dylan sam nie był pewien, co chciał jej przez to powiedzieć.

Właściwie nie miał wrażenia, jakby uciekał przed niebezpieczeństwem, ale czuł, jakby jakiś największy na świecie elektromagnes, oddziałując na żelazo w jego krwi, ciągnął go nieuchronnie w jakimś kierunku. Szalonemu niepokojowi towarzyszył nieodparty impuls, który kazał mu jechać.

Szalony niepokój nie miał żadnej logicznej przyczyny, a impuls nie wiązał się z żadnym konkretnym obiektem. Dylan po prostu musiał jechać na zachód i jak najszybciej gonić zachodzący księżyc.

Powiedział Jilly, że to instynkt. Coś we krwi mówiło mu,,jedź", coś w kościach mówiło „pędź", słyszał głos pamięci swego gatunku, który odezwał się w jego genach, głos, którego nie mógł zignorować, bo gdyby nie usłuchał wezwania, stałoby się coś strasznego.

– Strasznego? – spytała Jilly. – Co takiego?

Nie wiedział, tylko czuł, tak jak zaszczuta antylopa z odległości stu jardów wyczuwa geparda czającego się w wysokiej trawie albo jak spragniony gepard wyczuwa sadzawkę ukrytą w głębi sawanny i oddaloną o wiele mil.

Próbując wytłumaczyć, co się z nim dzieje, zwolnił nieco. Strzałka szybkościomierza drżała, wskazując osiemdziesiąt pięć mil na godzinę. Wdusił gaz, dopóki nie pokazała dziewięćdziesiątki.

Na autostradzie przy gęstym ruchu jazda takim dużym samochodem z prędkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę była nie tylko niedozwolona i nierozsądna, ale głupia, a nawet gorzej niż głupia-kretyńska.

Dylan nie potrafił zmusić się do odpowiedzialnej reakcji, ani apelując do rozsądku, ani do poczucia wstydu. Jego maniakalna determinacja, by gnać na zachód, byle dalej na zachód, stanowiła zagrożenie dla życia Shepa, Jilly i jego samego. Innym razem lub nawet parę godzin wcześniej zwolniłby na samą myśl o odpowiedzialności za ich bezpieczeństwo, ale teraz palący przymus zagłuszył wszelkie względy moralne, a także instynkt przetrwania.

Na zachód gnały wielkie macki i peterbilty, sedany, coupe, auta terenowe, pikapy, furgonetki, lawety, wozy kempingowe i cysterny, zmieniając w pędzie pasy ruchu, a Dylan, nie zwalniając ani na moment, wciskał forda w luki między nimi z biegłością bystrookiego krawca, który nawleka mnóstwo igieł po kolei.

Szybkościomierz wskazywał dziewięćdziesiąt dwie mile, ale lęk przed zderzeniem z innym pojazdem był o wiele słabszy od zwierzęcego odruchu, by gnać przed siebie. Przekraczając dziewięćdziesiąt trzy, Dylan poczuł wibracje, które wstrząsały podwoziem, lecz zaniepokojenie wcale nie skłoniło go do zmniejszenia prędkości.

Nieodparta potrzeba pędu, poczucie, że musi jechać jak szatan, bo inaczej zginie, była czymś więcej niż przymus; opanowała go zupełnie jak obsesja, a z każdym oddechem słyszał w głowie złowieszcze napomnienie „Masz coraz mniej czasu", z każdym uderzeniem serca natarczywe wołanie „Prędzej!".

Przejeżdżając przez dziury, pęknięcia i łaty na jezdni, koła waliły jak młoty i Dylan bał się skutków ewentualnego rozerwania opony przy tak zawrotnej szybkości, mimo to gnał dziewięćdziesiąt sześć na godzinę, wystawiając na ciężką próbę amortyzatory i torturując resory, potem dziewięćdziesiąt siedem, przy akompaniamencie ryku silnika i świstu wiatru w oknach, dziewięćdziesiąt osiem, wciskając się między dwie ogromne ciężarówki, wyprzedzając z rakietowym wizgiem lśniącego jaguara, który zatrąbił z dezaprobatą, wreszcie dziewięćdziesiąt dziewięć.

Dylan wiedział, że obok siedzi Jilly, wciąż przygotowana na katastrofę, wpierając adidasy w deskę rozdzielczą, szamocząc się z pasami bezpieczeństwa, które usiłowała zapiąć. Kątem oka dostrzegał, że zawładnął nią paniczny strach, a gdy zerknął na nią przelotnie, utwierdził się w tym przekonaniu. Przypuszczał, że coś do niego mówiła, protestując głośno przeciw karkołomnej, wariackiej gonitwie na zachód. Słyszał nawet jej głos, ale głuchy i zniekształcony, jak gdyby ktoś odtwarzał taśmę z niewłaściwą prędkością; nie rozumiał ani słowa.

Zanim szybkościomierz pokazał setkę, a zwłaszcza gdy ją przekroczył, każda nieregularność nawierzchni przenosiła się ze zwielokrotnionym skutkiem na kierownicę, która próbowała wymknąć się Dylanowi z rąk. Na szczęście pot, jaki wcześniej wystąpił mu nagle na czoło i zwilżył dłonie, zdążył obeschnąć w podmuchu włączonej klimatyzacji. Panował nad samochodem przy prędkości stu dwóch i stu trzech mil na godzinę, ale choć trzymał kierownicę, nie mógł oderwać stopy od pedału gazu.

Ogromna prędkość ani trochę nie zmniejszyła jego potrzeby pędu; im szybciej jechał, tym większy popłoch go ogarniał, zmuszając do wciskania gazu do oporu. Miał wrażenie, jakby wciągała go grawitacja czarnej dziury, każąc mu gnać wprost na linię horyzontu, za którym ani materia, ani promieniowanie nie miały dokąd uciec przed straszliwą siłą wiru. „Jechać, jechać, JECHAĆ" – to była jego mantra, jazda w nieodgadnionym celu, jazda dla samej jazdy, na zachód, śladem słońca, które dawno zaszło, i jeszcze widocznego, ale też już powoli gasnącego księżyca.

Być może szaleńcza gonitwa w stronę nieznanego, a jednak pożądanego obiektu była reakcją typową dla najbardziej pechowych pacjentów Frankensteina, których iloraz inteligencji zaraz potem gwałtownie spadał, wtrącając ich w otchłań tępoty.

Jeżeli nie wymaże ci osobowości ani nie pozbawi cię zdolności linearnego myślenia, ani nie zredukuje ilorazu inteligencji o sześćdziesiąt punktów…

Przed nimi majaczyło miasto, które tak niedawno opuścili w pośpiechu, bojąc się widoku czarnych chevroletów we wstecznym lusterku, połyskujących jak gondole śmierci na kółkach.

Dylan spodziewał się, że tajemnicza siła każe mu zjechać z autostrady niedaleko motelu, gdzie cadillac Jilly zmienił się w płonącą trumnę ich prześladowcy. Zerkając na szybkościomierz – sto cztery mile na godzinę – poczuł, jak przyspieszony rytm serca przechodzi w galop. Z taką prędkością nie uda mu się pokonać łukowatego zjazdu. Modlił się, by przed opuszczeniem autostrady zdążył opanować manię szybkości, by nie wpaść na barierę i nie stoczyć się po nasypie w przymusowym teście na wytrzymałość produktu Ford Motor Company.

Kiedy zbliżali się do feralnego zjazdu, Dylan czekał w napięciu, lecz na szczęście nie ciągnął go tam żaden impuls. Przemknęli obok niczym grupa kaskaderów szykująca się do skoku przez rząd szesnastu autobusów.

Na południe od autostrady, wśród świateł sklepów i punktów usługowych dla podróżnych złowrogo jaśniał szyld motelu. Czerwony neon kojarzył się z krwią i ogniem; przywodził na myśl masę obrazów piekła z makabrycznych wizji wszystkich artystów, od malarzy sprzed epoki renesansu po współczesnych ilustratorów komiksów.

Na ścianach dalekiego motelu migały plamy świateł błyskających rytmicznie na dachach samochodów policji i wozów strażackich. Ze zwęglonego wraka cadillaca wciąż unosiły się smużki szarego dymu.

Zanim upłynęło pół minuty, spalone resztki samochodu zostały milę za nimi. Szybko zbliżali się do drugiego zjazdu, który również prowadził do miasta i znajdował się trzy mile na zachód od pierwszego.

Kiedy wreszcie zaczęli zwalniać i Dylan włączył prawy kierunkowskaz, Jilly pewnie pomyślała, że odzyskał panowanie nad sobą. Jednak Dylan miał nie większy wpływ na własny los niż wtedy, gdy zjechał ze wschodniego pasma autostrady i przeciął pas zieleni. Coś go przyzywało, jak głos syreny woła żeglarza, a on nadal nie potrafił się oprzeć nieznanej sile.

Wszedł w zakręt za szybko, ale już nie z taką prędkością, by ford wpadł w poślizg albo wylądował na dachu. Na końcu zjazdu, nie widząc żadnych samochodów na cichej ulicy, Dylan bez wahania zignorował znak stopu i skręcił w lewo do dzielnicy mieszkaniowej, zupełnie lekceważąc prawa fizyki i te stworzone przez człowieka.

– Euka-euka-eukaliptus – usłyszał słowo, które mimowolnie wypowiedział. Przeraził się nie tylko dlatego, że znów działo się z nim coś dziwacznego, ale zdał sobie sprawę, że zaczął mówić jak Shep. – Eukaliptus, eukaliptusowa pięć, nie, nie pięć, eukaliptusowa sześć, nie, eukaliptusowa sześćdziesiąt.

Choć jego domeną była ekspresja plastyczna, Dylan był też oczytany; znał kilka powieści o ludziach, których umysłami zawładnęli Obcy, w jednej czytał o dziewczynie opętanej przez demona, w innej o facecie, którego prześladował duch jego zmarłego brata bliźniaka. Przypuszczał, że czuje się teraz zapewne tak jak oni, jeżeli faktycznie jakaś wroga istota pozaziemska albo duch zamieszkał w jego ciele i przejął władzę nad jego wolą. Nie czuł jednak obecności żadnego obcego stwora ani pod skórą, ani na powierzchni mózgu. Zachował tyle rozsądku, by wiedzieć, że w jego krwi płynie jedynie tajemnicza zawartość strzykawki pojemności osiemnastu centymetrów sześciennych.

Nie odnalazł jednak pociechy w tej konstatacji.

Bez powodu, po prostu dlatego, że tak było trzeba, na pierwszym skrzyżowaniu skręcił w lewo i minął trzy przecznice. Z każdą chwilą mówił z coraz większym zniecierpliwieniem i coraz głośniej, zagłuszając Jilly, która usiłowała coś wtrącić:

– Eukaliptusowa sześć, eukaliptusowa zero, eukaliptusowa pięć, sześćdziesiąt pięć, nie, może pięćset sześćdziesiąt albo pięćdziesiąt sześć…

Zwolnił do czterdziestu mil na godzinę, lecz i tak ledwie mignęła mu tablica z nazwą ulicy, na której widniało powtarzane przez niego słowo: ALEJA EUKALIPTUSOWA.

Wcisnął hamulec, obrócił kierownicę w lewo i wpadł w Aleję Eukaliptusową, najeżdżając na krawężnik na skrzyżowaniu. Ulica była zbyt wąska, by można ją nazwać aleją, odrobinę szersza od uliczki osiedlowej. Dylan nie zauważył, aby rósł tu choć jeden eukaliptus, ale z obu stron okalały ją drzewa laurowe i oliwne o fantastycznie węźlastych i wykrzywionych pniach i gałęziach, które w bursztynowym świetle latarń rzucały splątany jak gęsta wiklina cień. Eukaliptusy albo dawno powymierały, albo usunięto je wiele lat temu, a może nazwę ulicy nadał jakiś dendrologiczny ignorant.

Za drzewami stały skromne domy, stare, ale w większości dobrze utrzymane: ozdobione sztukaterią i przykryte półokrągłą dachówką pudełka, podmiejskie domki stylizowane na wiejskie, o prostych liniach, lecz bez charakteru, gdzieniegdzie dwupiętrowy budynek, który wyglądał, jakby przeniesiono go tu prosto z Ohio albo Indiany.

Dylan zaczął przyspieszać, lecz nagle z impetem zahamował, zatrzymując forda przed numerem 506. Na końcu ceglanego chodnika wznosił się piętrowy oszalowany dom z głęboką werandą od frontu.

Wyłączając silnik i odpinając klamrę pasa, Dylan nakazał: – Zostań z Shepem.

Jilly coś mu odpowiedziała, ale nie zrozumiał. Od tej chwili miał poruszać się pieszo, jednak pulsował w nim nie mniejszy niepokój i poczucie misji niż w trakcie szaleńczego zjazdu ze wschodniego pasa autostrady i odysei na zachód. Echo ciężko walącego serca niemal go ogłuszało. Nie miał głowy ani czasu prosić Jilly, aby powtórzyła.

Gdy otworzył drzwi, chwyciła go za połę koszuli hawajskiej. Trzymała mocno niczym gryf; jej palce zacisnęły się na tkaninie jak szpony.

Jej ładna twarz pociemniała od niepokoju, a czarnobrązowe oczy, przedtem jasne i bystre jak u czujnego orła, zamglił lęk. – Dokąd jechałeś? – zapytała ostro.

– Tutaj – odrzekł, wskazując oszalowany dom.

– Pytam o to, co było po drodze. Wyglądałeś na zupełnie nieprzytomnego. Zapomniałeś nawet, że siedzę obok.

– Nie zapomniałem – zaprzeczył. – Nie mam czasu. Zostań z Shepem.

Jej szponiasta dłoń próbowała go zatrzymać. – Co się dzieje?

– Niech mnie szlag, jeżeli wiem.

Być może nie oderwał palców Jilly od swojej koszuli z niezwykłą dla siebie brutalnością i być może jej nie odepchnął. Nie był pewien, w jaki sposób uwolnił się od uścisku, w każdym razie wysiadł z forda. Zostawiając otwarte drzwi, wyminął przód samochodu i ruszył w kierunku domu.

Na parterze panowała ciemność, ale zza firanek połowy okien na piętrze sączyło się światło. Ktoś był w domu. Dylan zastanawiał się, czy wiedzą o nim, czy na niego czekają – czy może jego pojawienie się na progu zupełnie ich zaskoczy. Może wyczuli instynktownie, że coś się zbliża, podobnie jak on czuł, że niewytłumaczalna siła przyciąga go do nieznanego miejsca.

Usłyszał jakiś odgłos, który zdawał się dobiegać z prawej, z boku domu.

W połowie drogi do werandy skręcił z chodnika z ułożonych w jodełkę cegieł. Przeciął trawnik i znalazł się na podjeździe. Przy ścianie domu dobudowano wiatę, która leciwego buicka kryła teraz przed gasnącym blaskiem księżyca, a w dzień przed żarem pustynnego słońca.

Rozgrzany metal stygł, tykając miarowo. Samochód przyjechał tu całkiem niedawno.

Zza wiaty, z tyłu domu, dobiegł metaliczny dźwięk, jak brzęk kluczy na kółku.

Mimo że nagląca potrzeba ruchu nie zmniejszyła się ani trochę, Dylan stał nieruchomo obok auta. Czekał, nasłuchując. Niepewny, co ma dalej robić.

To miejsce było mu zupełnie obce. Czuł się jak złodziej, choć, o ile wiedział, nie przyjechał tu, aby cokolwiek kraść.

Z drugiej strony jednak kluczowe było wyrażenie „o ile wiem". Pod wpływem zaaplikowanej szprycy mógł się okazać zdolny do najokropniejszych czynów, o jakie nigdy by się nie podejrzewał. Kradzież mogłaby stanowić najmniej znaczącą ze zbrodni, przed którymi nie umiałby się cofnąć.

Na myśl przyszedł mu „Doktor Jekyll i pan Hyde" – drzemiąca w człowieku bestia, która wyrywa się na wolność.

Bał się od chwili, gdy uległ impulsowi pchającemu go na zachód, ale strach mieszał się z poczuciem przymusu i dezorientacją, tracąc na sile. Dylan zastanawiał się, czy krążąca w jego żyłach substancja może być chemicznym odpowiednikiem demona, który dosiadł jego duszy i dźga ostrogami serce. Wzdrygnął się i lodowaty dotyk strachu zmroził mu nerwy, a na rękach i karku poczuł gęsią skórkę przerażenia.

Znów usłyszał niedaleki brzęk kluczy. Skrzypnęły zawiasy, pewnie u drzwi.

Z tyłu domu w oknach na parterze widać było światło za firankami w kwiatki.

Po chwili wahania już wiedział, co robić: dotknął klamki buicka w drzwiach od strony kierowcy. Ujrzał wirujące kaskady iskier, jak gdyby tuż za jego oczami zaczął latać rój nierealnych świetlików.

Usłyszał w głowie elektryczny trzask, taki sam jak wcześniej w samochodzie, gdy dotknął znaczka z uśmiechniętą narysowaną żabą. Dostał ataku, który go przestraszył, ale na szczęście nie były to gwałtowne konwulsje. Język zaczął uderzać o podniebienie i Dylan znów usłyszał tamten osobliwy, półmechaniczny dźwięk.

– Hannn-na-na-na-na-na-na!

Tym razem trwał w tym dziwnym stanie krócej i gdy tylko spróbował stłumić nieartykułowany bełkot, od razu umilkł, inaczej niż poprzednim razem.

Gdy wybrzmiało ostatnie „na", znowu ruszył. Jak najciszej przemknął pod wiatą i skręcił za róg domu.

Ganek z tyłu był płytszy niż weranda od frontu i miał prostsze słupki. Prowadziły do niego betonowe schodki.

W momencie gdy jego dłoń spoczęła na klamce, w głowie znów rozszalały się świetliki, lecz było ich mniej niż przedtem. Towarzyszące im elektryczne trzaski również brzmiały mniej wybuchowo. Zaciskając zęby i przyciskając mocno język do podniebienia, zdołał nie wydać tym razem żadnego dźwięku.

Drzwi nie były zamknięte na klucz. Klamka ustąpiła pod naciskiem dłoni i drzwi uchyliły się, kiedy je popchnął.

Dylan O'Conner przestąpił próg, którego nie powinien przestępować, wszedł nieproszony, wystraszony własną zuchwałością, ale niezdolny opanować przemożnego impulsu.

W kuchni była pulchna, siwowłosa kobieta w prążkowanym uniformie. Wyglądała na znużoną i przygnębioną, zupełnie nie przypominała wesołej i tryskającej energią żony Świętego Mikołaja, którą była zaledwie kilka godzin temu, przyjmując jego zamówienie i przypinając mu do koszuli znaczek z żabą.

Na blacie obok kuchenki stała duża biała torba z kolacją na wynos, którą kupiła za niższą cenę w swoim barze. Wonna mieszanka tłuszczu, cebuli, sera i pieczonego na węglu mięsa zdążyła wypełnić pomieszczenie smakowitym melanżem zapachów.

Stała obok stołu, a jej poszarzała twarz, która przedtem miała zdrowy, różowy kolor, wyrażała coś między strapieniem a rozpaczą. Wpatrywała się w przedmioty ułożone na blacie stołu, w martwą naturę niepodobną do żadnej z tych, które malowali dawni mistrzowie: dwie puste puszki po budweiserze, z których jedna stała, a druga leżała, obie częściowo zgniecione; rozsypaną garść tabletek i kapsułek, białych, różowych i kilku wielkich zielonych; popielniczkę, w której spoczywały dwa pety – niedopałki skrętów z marihuany.

Kobieta nie słyszała, jak Dylan wchodzi, nie dostrzegła kątem oka ruchu drzwi i przez chwilę nie miała pojęcia o jego obecności. Kiedy się zorientowała, że ma gościa, przeniosła spojrzenie ze stołu na jego twarz, lecz była zbyt sparaliżowana malowniczym widokiem na stole, by mogła się zdumieć lub przestraszyć.

Zobaczył ją żywą, martwą, żywą, martwą, a pulsujący w jego żyłach strach zgęstniał w obłędne przerażenie.

Загрузка...