W swój niepowtarzalny zielony i milczący sposób Fred podziękował Jillian za roślinne pożywienie, jakie mu podała, i starannie odmierzoną miarkę napoju, którym schłodziła mu liście, gasząc jego pragnienie.
Rozłożył gałęzie w przytłumionym świetle lampki na biurku, wygodnie usadowiony w swojej pięknej donicy. Jego obecność wprowadzała element elegancji do pokoju motelowego urządzonego w jaskrawych, kontrastowych kolorach, które można zinterpretować jako głośny protest wściekłego projektanta wnętrz przeciw harmonii barw natury. Rano Jilly zamierzała wstawić Freda do łazienki, gdy będzie brała prysznic; ubóstwiał parę.
– Zamierzam bardziej cię wykorzystać w programie-poinformowała go. – Wykombinowałam parę nowych kawałków, które możemy zagrać razem.
Podczas występu zwykle wnosiła Freda na scenę na ostatnie osiem minut, stawiała na wysokim stołku i przedstawiała publiczności jako swoją ostatnią sympatię, jedynego chłopaka, który ani nie przynosił jej wstydu wśród ludzi, ani nie próbował dawać jej do zrozumienia, że jakiś szczegół jej anatomii pozostawia wiele do życzenia. Siedząc na stołku obok niego, mówiła o współczesnej miłości, a Fred odgrywał ideał uczciwego mężczyzny. Nadał terminowi „pokerowa twarz" nowe znaczenie i publiczność go uwielbiała.
– Nie przejmuj się -powiedziała Jilly. – Nie wstawię cię do żadnych kretyńskich doniczek i w żaden sposób nie naruszę twojej godności.
Żaden sukulent, kaktus czy rozchodnik nie potrafił równie przekonująco jak Fred promieniować zaufaniem.
Ponieważ nakarmiła i napoiła swego partnera scenicznego i zrobiła wszystko, żeby czuł się zadbany, zarzuciła na ramię torebkę, chwyciła puste plastikowe wiaderko i wyszła z pokoju, by przynieść lód i wrzucić parę ćwierćdolarówek do najbliższego automatu z napojami. Ostatnio była uzależniona od piwa korzennego. Chociaż wolała napoje dietetyczne, to kiedy nie mogła ich nigdzie znaleźć, piła zwykłe: dwie, czasem trzy butelki co wieczór. Jeśli nie miała innego wyboru i była skazana na gatunek z pełną zawartością cukru, następnego dnia jadła na śniadanie tylko suchą grzankę, by zrekompensować wieczorną rozpustę.
Utrapieniem kobiet w rodziny Jilly był gruby tyłek, co nie dotyczyło mężczyzn, za których wychodziły. Jej matka, siostry matki i wszystkie kuzynki w wieku kilkunastu, a nawet dwudziestu kilku lat, miały szczupłe i ponętne tyłeczki, lecz nie upłynęło wiele czasu, a każda z nich wyglądała, jakby wepchnęła sobie do spodni dwie dynie. Rzadko nabierały ciała w udach albo na brzuchu, ale zawsze w okolicach trzech mięśni pośladkowych: gluteus maximus, medius i minimus, które przekształcały się w część anatomii zwaną żartobliwie przez jej matkę gluteus muchomega. Klątwa rodzinna przechodziła z pokolenia na pokolenie, ale nie w linii Jacksonów, tylko Armstrongów – rodzinie matki – w której mężczyźni dziedziczyli łysinę i podobne poczucie humoru.
Wielkiego tyłka Armstrongów po trzydziestce nie miała tylko czterdziestoośmioletnia dziś ciotka Gloria, która czasem przypisywała swą wiecznie szczupłą sylwetkę temu, że trzy razy w roku odprawiała nowennę do Najświętszej Panienki. Modliła się, odkąd w wieku dziewięciu lat zdała sobie sprawę, że w przyszłości może jej grozić nagły rozrost tyłka; kiedy indziej natomiast sądziła, że to być może dzięki okresowym flirtom z bulimią może siedzieć na rowerze i zsiadać z siodełka bez pomocy proktologa.
Jilly też była wierząca, ale nigdy nie odprawiała nowenny w nadziei, że wymodli litościwe zwolnienie z gluteus muchomega. Nie poruszała tej kwestii nie dlatego, że wątpiła, czy taka modlitwa odniesie skutek, po prostu nie potrafiła mówić o swoim tyłku w duchowej rozmowie z Matką Boską.
Gdy miała trzynaście lat, przez dwa dni praktykowała bulimię, uznała jednak, że codzienne dobrowolne wymioty są znacznie gorsze od perspektywy obaw o zbyt wąskie drzwi i noszenia przez dwie trzecie życia elastycznych spodni narciarskich. Teraz całą nadzieję pokładała w suchej grzance na śniadanie i magicznych postępach chirurgii plastycznej.
Automaty z lodem i napojami stały we wnęce osłoniętego przejścia, przy którym znajdował się jej pokój, nie dalej niż pięćdziesiąt stóp od jej drzwi. Od strony pustyni wiał lekki wietrzyk, nie przynosząc ani odrobiny chłodu w ten gorący wieczór – tak suchy, że Jilly miała wrażenie, jakby za moment jej spieczone wargi miały pęknąć z głośnym trzaskiem; podmuch zdawał się
wirować w korytarzyku, sycząc cicho, jak gdyby też szukał czegoś, czym mógłby zwilżyć spragnione usta.
Po drodze Jilly natknęła się na odrobinę wymiętego mężczyznę o sympatycznym wyglądzie, który najprawdopodobniej wracał z oazy automatów, zaopatrzywszy się tam w puszkę coli i trzy torebki fistaszków. Oczy miał bladoniebieskie jak niebo nad Sonorą albo pustynią Mojave w sierpniu, gdy w intensywnie białym blasku nawet niebiosa nie zachowują swej barwy, ale nie pochodził z tych stron, ponieważ jego okrągła twarz nie była chorobliwie opalona, lecz różowa, a widocznych w niej bruzd nie wyryło słońce Południowego Zachodu, tylko nadwaga i brzemię lat.
Mimo że nie spojrzał wprost na Jilly i uśmiechał się z roztargnieniem kogoś zagubionego w dżungli zawiłych, choć przyjemnych myśli, zbliżając się do niej, powiedział:
– Gdybym umarł za godzinę, na pewno żałowałbym, że na koniec nie najadłem się fistaszków. Uwielbiam fistaszki.
Była to deklaracja co najmniej osobliwa, ale Jilly mimo młodego wieku miała dość doświadczenia, by wiedzieć, że we współczesnej Ameryce nie należy odpowiadać obcym, którzy nieproszeni informują o swoich lękach przed umieraniem i ulubionych przekąskach na łożu śmierci. Możesz mieć do czynienia ze znękaną duszą, która zbłądziła na manowce pod wpływem stresów nowoczesności. Prawdopodobniejsze było jednak spotkanie z psychopatą, który miał ochotę zrobić sobie rurkę do koki z twojej kości udowej, a z twojej skóry ozdobny pokrowiec na swoją ulubioną siekierę do odcinania głów. Pewnie dlatego, że facet wyglądał nieszkodliwie, albo dlatego, że sama Jilly czuła się odrobinę stuknięta po długich rozmowach tylko z gruboszem jajowatym, odparła:
– Ja wolę piwo korzenne. Kiedy przyjdzie moja pora, chcę przepłynąć Styks czystego piwa korzennego.
Nie reagując na jej słowa, minął ją spokojnie, zdumiewająco lekkim krokiem, zważywszy na jego gabaryty, ślizgał się niemal jak łyżwiarz ruchem, który harmonizował z jego na wpół obłąkanym uśmiechem.
Patrzyła, jak się oddala, dopóki nie zyskała pewności, że to po prostu kolejna znużona istota zbyt długo przemierzająca wyludnione przestrzenie pustyń Południowego Zachodu – być może zmęczony komiwojażer, któremu przydzielono ogromny obszar, wystawiając na próbę jego wytrwałość – oszołomiony i zniechęcony odległością między kolejnymi miastami i tonącymi w słońcu autostradami, które zdawały się nie mieć końca.
Wiedziała, jak mógł się czuć. Jeden z jej popisowych numerów, znak rozpoznawczy jako komika, polegał na graniu prawdziwej dziewczyny z Południowego Zachodu, z krainy piasku i kaktusów, która codziennie je na śniadanie miskę papryczek jalapeno, włóczy się z facetami o imionach Tex i Dusty po barach, gdzie grają country, jest dojrzałą w słońcu kobietą, ale nie da sobie w kaszę dmuchać i potrafi złapać grzechotnika, który by śmiał na nią syknąć, i strzelić z niego jak z bicza, aż mózg wyjdzie mu oczami. Rezerwowała sobie terminy w klubach w całym kraju, ale sporo czasu spędziła w Teksasie, Nowym Meksyku, Arizonie i Nevadzie, nie tracąc kontaktu z kulturą, która ją ukształtowała, doskonaląc swój numer przed tupiącą publicznością, która okrzykami aprobaty reagowała na każdą trafną obserwację, ale umiała też wyciem wygonić ją ze sceny, jeśli próbowała oszukiwać, że ketchup to salsa, albo uciekała się do estradowej sztuczności. Część życia autentycznej dziewczyny z krainy piasku stanowiły podróże z występu na występ i choć Jilly uwielbiała te skaliste pustkowia i widoki rozległych połaci srebrnych bylic, rozumiała, jak bezkres pustyni może wpływać na człowieka, który potem z uśmiechem szmacianej lalki opowiada wyimaginowanemu przyjacielowi o śmierci i fistaszkach.
W automatach we wnęce korytarza można było kupić trzy gatunki dietetycznej coli, dwa dietetycznego napoju cytrynowego i pomarańczowego, lecz jeśli chodzi o piwo korzenne, miała następujący wybór: abstynencja lub nafaszerowany cukrem pełnowartościowy preparat do powiększania tyłka. Wrzuciła ćwierćdolarówki do maszyny z rezygnacją starej hazardzistki wpychającej ostatnie monety do jednorękiego bandyty, a gdy trzy puszki jedna po drugiej lądowały z brzękiem na tacy, zmówiła półgłosem „Zdrowaś Mario", nie dołączając do modlitwy prośby związanej z własną fizjologią, ale składając w Niebie maleńki dowód dobrej woli.
Taszcząc trzy puszki napoju i plastikowe wiaderko pełne po brzegi kostek lodu, pokonała niewielką odległość dzielącą ją od pokoju. Wychodząc, zostawiła uchylone drzwi, aby gdy będzie wracać z zajętymi rękami, miała je jak otworzyć.
Przy pierwszym piwie będzie musiała zadzwonić do mamy w Los Angeles i pogadać z nią od serca o rodzinnym przekleństwie grubego tyłka, o nowym materiale na program, o tym, kto ostatnio został zastrzelony w dzielnicy, czy sadzonka Freda dobrze się rozwija pod troskliwą opieką mamy i czy Fred Klon będzie równie śliczny jak Fred Pierwszy…
Kiedy pchała ramieniem drzwi, pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się jej w oczy, był oczywiście Fred, niczym oaza spokoju zen w chaosie kolorów przypominającym wystrój garderoby klowna. Ale zaraz potem spostrzegła stojącą na biurku w cieniu Freda puszkę coli pokrytą kroplami wilgoci oraz trzy torebki fistaszków.
Ułamek sekundy później ujrzała otwarty czarny neseser, który leżał na łóżku. Wcześniej widziała go u uśmiechniętego komiwojażera. Pewnie torba z próbkami.
Nieustraszone Amazonki z Południowego Zachodu poskramiające węże muszą z psychiczną i fizyczną czujnością reagować na amory knajpianych kowbojów, i tych nabuzowanych lone starem, i tych niewytłumaczalnie trzeźwych. Jilly potrafiła obronić się przed najbardziej natrętnym casanową z taką samą energią, z jaką tańczyła swinga, a jej kolekcja nagród z konkursów swinga zajmowała całą gablotę.
Mimo to, chociaż zrozumiała niebezpieczeństwo w ciągu niecałych dwóch sekund po przekroczeniu progu pokoju, nie udało się jej zapobiec atakowi komiwojażera. Zaszedł ją od tyłu, zacisnął ramię na szyi i przyłożył do twarzy jakąś szmatę. Miękka tkanina śmierdziała chloroformem albo eterem, albo może podtlenkiem azotu. Jilly nie była koneserem środków znieczulających, nie rozpoznała więc gatunku ani rocznika.
Nie oddychaj – rozkazała sobie w myśli i wiedziała, że powinna nadepnąć mu na stopę, wbić łokieć w brzuch, ale zgubił ją moment zaskoczenia, kiedy nabrała powietrza w chwili, gdy szmata zakryła jej usta i nos. Próbowała poruszyć prawą stopą, lecz ta zadygotała, jak gdyby obluzowała się w kostce. Jilly nie potrafiła sobie przypomnieć, gdzie ma łokcie i jak działają. Zamiast wstrzymać oddech, jeszcze raz wciągnęła powietrze, by odzyskać jasność umysłu i tym razem jej płuca wypełniły się najczarniejszą ciemnością, jakby była tonącym pływakiem pogrążającym się coraz głębiej i głębiej…