19

Ilekroć otwierały się drzwi i wchodził kolejny gość, Dylan tężał. Niemożliwe, żeby tamci tak szybko ich namierzyli. A jednak…

Kelnerka przyniosła piwo, a Jilly, pokrzepiwszy się sporym łykiem zimnej sierra nevady, powiedziała:

– No więc, zaszyjemy się gdzieś w Skamieniałym Lesie i… jak mówiłeś? Ze pomyślimy?

– Pomyślimy – potwierdził Dylan.

– Niby o czym, z wyjątkiem rozwiązania zagadki, jak przeżyć?

– Może wykombinujemy, jak namierzyć Frankensteina. – Zapomniałeś, że nie żyje?

– Chodzi mi o to, kim byt, zanim go zabili.

– Nie znamy nawet nazwiska z wyjątkiem tego, które sami mu nadaliśmy.

– Ale wszystko wskazuje na to, że był naukowcem. Prowadził badania medyczne. Opracowywał środki psychotropowe, szpryce czy jak to nazwiemy, mamy więc słowo kluczowe. Naukowcy piszą referaty, artykuły do czasopism, prowadzą wykłady. Zostawiają trop.

– Sypią za sobą ziarenka intelektualne.

– Właśnie. Jeśli się postaram, może sobie przypomnę, co jeszcze mówił ten łajdak w pokoju motelowym, znajdę jeszcze jakieś słowa kluczowe. Znając słowa kluczowe, będziemy mogli zajrzeć do Internetu i wyszukać badaczy pracujących nad usprawnianiem funkcjonowania mózgu i podobnymi sprawami. – Nie jestem specem od techniki – rzekła Jilly. – A ty?

– Też nie. Ale takie poszukiwania nie wymagają wiedzy technicznej, tylko cierpliwości. Nawet w tych nudnych czasopismach naukowych drukują czasem zdjęcia swoich współpracowników i jeżeli Frankenstein był jednym z najlepszych w swojej dziedzinie, a wszystko wskazuje na to, że tak, to na pewno poświęcili mu trochę miejsca w gazetach. Gdy znajdziemy zdjęcie, będziemy znali nazwisko. Poczytamy o nim i dowiemy się, czym się zajmował.

– Chyba że jego badania były ściśle tajne jak Projekt Manhattan albo receptura karmelowo-czekoladowych ciastek Oreo.

– Znowu zaczynasz.

– Jeśli nawet znajdziemy o nim szczegółowe informacje – powiedziała – co z nimi zrobimy?

– Może istnieje jakiś sposób, żeby cofnąć to, co nam zrobił. Jakieś antidotum.

– Antidotum. Co – mamy wrzucić do wielkiego kotła żabie języki, skrzydła nietoperzy i oczy jaszczurek, i ugotować z brokułami?

– Oto i nasza Negatywnie Nastawiona Jackson, krynica pesymizmu. Wiesz, ci goście z DC Comics powinni stworzyć nowego bohatera, wzorując się na tobie. Dzisiaj są w modzie ponurzy i skłonni do depresji bohaterowie.

– Ty za to jesteś cały z komiksu Disneya. Szczebioczesz słodziutko jak Chip i Dale.

Zgarbiony nad jedzeniem Shep, ubrany w koszulkę z wizerunkiem kojota, parsknął zduszonym śmiechem albo dlatego, że spodobał mu się żart o Disneyu, albo dlatego, że rozbawił go pozostały na talerzu klops.

Shepherd nie zawsze był tak nieobecny, jakby się mogło wydawać.

– Chodzi mi o to – ciągnął Dylan – że jego praca mogła wywołać kontrowersje. Możliwe, że inni naukowcy byli przeciwni jego badaniom. Któryś z nich zrozumie, co nam zrobił-i może zechce nam pomóc.

– Tak – odrzekła Jilly. – I kiedy trzeba będzie zdobyć pieniądze na sfinansowanie badań, zawsze możemy dostać parę miliardów od twojego wujka Sknerusa McKwacza.

– Masz lepszy pomysł?

Przyglądała mu się, popijając piwo. Jeden łyk, drugi. – Tak myślałem – powiedział.

Później, gdy kelnerka przyniosła rachunek, Jilly nalegała, że zapłaci za dwa piwa, które zamówiła.

Z jej zachowania Dylan wysnuł wniosek, że płacenie za siebie to dla niej kwestia honoru. Co więcej, podejrzewał, że Jilly odmówiłaby przyjęcia nawet pięciu centów do parkometru równie kategorycznie jak dziesięciu dolarów plus napiwek.

Położywszy banknot dziesięciodolarowy na stole, przeliczyła zawartość portfela. Liczenie nie wymagało ani czasu, ani znajomości wyższej matematyki.

– Będę musiała znaleźć bankomat i wyciągnąć trochę pieniędzy.

– Nie ma mowy – odrzekł. – Ci, którzy wysadzili twój samochód – jeżeli mają jakiekolwiek powiązania z organami ścigania, a pewnie mają, bez trudu wytropią kartę. I to szybko.

– To znaczy, że nie mogę też korzystać z kart kredytowych? W każdym razie przez jakiś czas.

To mam duży kłopot – mruknęła, wpatrując się ponuro w otwarty portfel.

– Wcale nie taki duży w porównaniu z resztą naszych kłopotów.

– Kłopoty z pieniędzmi – oświadczyła z powagą – nigdy nie są małe.

Z tego zdania Dylan odczytał całe rozdziały jej autobiografii – te dotyczące dzieciństwa.

Chociaż nie sądził, że ścigający ich ludzie mogą skojarzyć jego i Shepa z Jilly, postanowił nie korzystać też ze swoich plastikowych pieniędzy. Gdyby restauracja wprowadziła jego kartę do czytnika swojego terminalu, transakcję zarejestrowałoby centrum rozliczeniowe. Każdy legalny organ ochrony prawa lub utalentowany, pracujący za brudne pieniądze haker, monitorujący system z polecenia sądu bądź potajemnie – mógłby za pomocą specjalnego programu namierzyć wybraną osobę natychmiast po dokonaniu zakupu za pomocą karty kredytowej.

Płacąc gotówką, Dylan zdziwił się, że nie wyczuwa żadnej tajemniczej energii na pieniądzach, które musiały przejść przez mnóstwo rąk, zanim kilka dni temu trafiły do niego w banku.

Oznaczało to zapewne, że w przeciwieństwie do odcisków palców ślady psychiczne z czasem znikają.

Powiedział kelnerce, żeby zatrzymała resztę i zabrał Shepa do ubikacji, tymczasem Jilly skierowała kroki do damskiej toalety.

– Siku – powiedział Shep, gdy tylko znaleźli się w łazience i zobaczył, gdzie jest. Położył książkę na półce nad umywalkami. – Siku.

– Wybierz sobie kabinę – rzekł Dylan. – Chyba wszystkie są wolne.

– Siku – powiedział Shep, gdy z opuszczoną głową, patrząc spod ściągniętych brwi i powłócząc nogami, wszedł do pierwszej kabiny. Zamykając drzwi na zasuwkę, powtórzył: – Siku.

Przy jednej z umywalek mył ręce zażywny siedemdziesięciokilkuletni mężczyzna z siwym wąsem i bokobrodami. W powietrzu unosił się pomarańczowy zapach mydła.

Dylan zbliżył się do pisuaru. Shep nie mógł skorzystać z pisuaru, ponieważ bał się, że ktoś się do niego odezwie, gdy będzie niedysponowany.

– Siku – wołał Shep zza drzwi kabiny. – Siku.

W każdej publicznej toalecie Shepherd czuł się nieswojo i musiał utrzymywać stały kontakt głosowy z bratem, by mieć pewność, że nie został porzucony.

– Siku – odezwał się znowu z coraz większym zdenerwowaniem. – Dylan, siku. Dylan, Dylan. Siku!

– Siku – odrzekł Dylan.

„Siku" działało podobnie jak dźwięk wysyłany przez sonar okrętu podwodnego, a odpowiedź Dylana przypominała sygnał echolokacyjny odbity od dobrze znanego i przyjaznego statku w groźnych głębinach męskiej ubikacji.

– Siku – powiedział Shep.

– Siku – odrzekł Dylan.

W lustrzanej ścianie nad pisuarami Dylan obserwował reakcję emeryta na ich słowny sonar.

– Siku, Dylan.

– Siku, Shepherd.

Zdziwiony Pan z Bokobrodami spoglądał w konsternacji to na zamkniętą kabinę, to na Dylana, jak gdyby działo się tu coś nie tylko zagadkowego, ale i perwersyjnego.

– Siku.

– Siku.

Gdy Pan z Bokobrodami zorientował się, że Dylan na niego patrzy, kiedy ich spojrzenia spotkały się w lustrze, emeryt szybko odwrócił wzrok. Zakręcił kran, nie spłukując z dłoni pachnącej pomarańczami piany.

– Siku, Dylan.

– Siku, Shepherd.

Z palcami ociekającymi mydlem i rozbryzgując opalizujące tęczowo bańki, które opadały wolno na podłogę, emeryt podszedł do automatu na ścianie i wyciągnął z niego kilka papierowych ręczników.

W końcu w kabinie rozległ się odgłos silnego strumienia.

– Dobre siku – powiedział Shep.

– Dobre siku.

Nie zawracając sobie głowy wycieraniem namydlonych rąk, mężczyzna wypadł z toalety z naręczem papierowych ręczników. Dylan podszedł do innej umywalki, z której nie korzystał emeryt – gdy nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Zmienił zamiar i sięgnął do automatu z ręcznikami.

– Siku, siku, siku – powtarzał zadowolony Shep z ulgą w glosie.

– Siku, siku, siku – powtórzył jak echo Dylan, wracając z ręcznikiem do umywalki emeryta.

Przykrywając papierowym ręcznikiem dłoń, dotknął kranu, który przed chwilą zakręcił Pan z Bokobrodami. Nic. Żadnego wibrowania. Żadnego elektrycznego trzasku.

Dotknął baterii gołą ręką. Poczuł silne wibracje i prąd. Jeszcze raz przez papier. Znów nic.

A więc koniecznym warunkiem był bezpośredni kontakt skóry. Może niekoniecznie dłoni. Może wystarczyłoby posłużyć się łokciem. Albo stopami. Przyszło mu do głowy wiele niedorzecznych i komicznych możliwości.

– Siku. Siku.

Dylan energicznie wytarł kran ręcznikiem, usuwając mydliny i wodę pozostawione na uchwycie przez emeryta.

Potem znów dotknął kranu gołą ręką. Psychiczny ślad starszego pana nie stracił ani trochę swojej siły.

– Siku. – Siku.

Wszystko wskazywało na to, że niewidzialnej energii nie dało się zetrzeć tak łatwo jak odcisków palców, ale sama stopniowo ulatniała się jak parujący rozpuszczalnik.

Dylan umył ręce przy innej umywalce. Osuszał dłonie przy automacie z ręcznikami, gdy z czwartej kabiny wyszedł Shepherd i podszedł do umywalki, przy której przed momentem stał jego brat.

– Siku – powiedział Shepherd. – Przecież już mnie widzisz.

– Siku – powtórzył z uporem Shep, odkręcając wodę.

– Stoję tu.

– Siku.

Nie dając się wciągnąć w zabawę w sonar, gdy widzieli się nawzajem, Dylan wrzucił zmięte ręczniki do kubła i czekał. W głowie zaczął mu wirować różnobarwny kłąb dziwacznych myśli jak gigantyczny ładunek kolorowego prania w automatycznej suszarce. Wśród nich była taka, że Shep wszedł do pierwszej kabiny, a wyszedł z czwartej.

– Siku.

Dylan podszedł do czwartej kabiny. Drzwi były uchylone, więc pchnął je ramieniem.

Kabiny były oddzielone od siebie przepierzeniami, które kończyły się dwanaście albo czternaście cali nad podłogą. Shepherd mógł się przeczołgać z pierwszej do czwartej kabiny pod przepierzeniami. Możliwe, choć wysoce nieprawdopodobne.

– Siku – powtórzył Shep, lecz z mniejszym entuzjazmem, niechętnie dochodząc do wniosku, że brat nie będzie już uczestniczył w wymianie sygnałów.

Do czystości Shep podchodził z taką samą skrupulatnością, jak do geometrycznego porządku swoich posiłków i miał ustaloną procedurę działań po wyjściu z toalety, od której nigdy nie odstępował: energicznie szorował ręce mydłem, dokładnie spłukiwał, a potem jeszcze raz szorował i spłukiwał. Istotnie, kiedy Dylan spojrzał na niego, Shep przystępował właśnie do drugiego szorowania.

Chłopaka szczególnie niepokoiły warunki higieniczne w toaletach publicznych. Nawet najlepiej utrzymanym sanitariatom przyglądał się z paranoidalną podejrzliwością, pewien, że na powierzchniach kłębią się wszystkie znane choroby i takie, których jeszcze nie odkryto. Po lekturze Encyklopedii Medycyny Amerykańskiego Stowarzyszenia Medycznego Shep potrafił wyrecytować listę niemal wszystkich znanych chorób i infekcji, jeśli tylko ktoś był na tyle lekkomyślny, aby go o to poprosić… Mógłby spełnić prośbę, gdyby akurat był skłonny kontaktować się ze światem zewnętrznym, a ten, kto go poprosił, miałby kilka godzin do dyspozycji, bo gdyby Shep zaczął nie dałoby się już mu przerwać.

Po drugim spłukaniu dłonie Shepa były czerwone od mocnego szorowania i gorącej wody, od której strumienia wcześniej aż syknął. Ale wytrzymał. Pamiętając o przebiegłych i śmiertelnie niebezpiecznych mikroorganizmach przyczajonych na chromowanym uchwycie, Shepherd zamknął kran łokciem.

Dylan nie wyobrażał sobie sytuacji, w której Shep położył-by się na brzuchu na podłodze toalety i jak wąż przepełzłby pod rzędem przepierzeń dzielących kabiny. Właściwie było to tak samo prawdopodobne jak wizyta szatana w sklepie sportowym, gdzie diabeł wybrałby się po łyżwy.

Poza tym czarna koszulka Shepa wyglądała nieskazitelnie. Na pewno nie wycierał nią podłogi.

Trzymając ręce uniesione wysoko jak chirurg czekający, aż pielęgniarka nałoży mu lateksowe rękawiczki, Shep podszedł do automatu z ręcznikami. Czekał, aby brat przekręcił gałkę dozownika, której sam za nic nie dotknąłby czystymi rękami.

– Nie wszedłeś czasem do pierwszej kabiny?-zapytał Dylan. Z głową jak zwykle nieśmiało opuszczoną, ale także odrobinę przechyloną na bok, żeby widzieć automat z ręcznikami, Shepherd spojrzał ze zmarszczonymi brwiami na uchwyt i powiedział:

– Zarazki.

– Shep, kiedy tu weszliśmy, nie poszedłeś prosto do pierwszej kabiny?

– Zarazki.

– Shep?

– Zarazki.

– Przestań, bracie. Posłuchaj mnie.

– Zarazki.

– Daj spokój, Shep. Możesz mnie posłuchać?

– Zarazki.

Dylan wyciągnął kilka ręczników, oderwał od perforowanej rolki i podal bratu.

– A potem wyszedłeś z czwartej kabiny, zgadza się? Patrząc spode łba na swoje ręce i wycierając je zawzięcie, zamiast je po prostu osuszyć, Shep powiedział:

– Tu.

– Co powiedziałeś?

– Tu.

– Jesteśmy tu, o co chodzi, braciszku?

– Tu – powtórzył z wysiłkiem Shep, jak gdyby wkładał w to słowo sporo emocji.

– Czego chcesz, braciszku? Shep zadrżał.

– Tu.

– Co tu? – spytał Dylan, domagając się wyjaśnienia, choć wiedział: że raczej go nie uzyska.

– Tam – powiedział: Shep.

– Tam?

– Tam – przytaknął Shep, kiwając głową cały czas jednak wpatrując się we własne ręce i ciągle drżąc.

– Gdzie – tam?

– Tu. – W jego glosie dal się słyszeć ton zniecierpliwienia. – O czym w ogóle mówimy, bracie?

– Tu.

– Tu – powtórzył Dylan.

– Tam – rzekł Shep, a to, co z początku brzmiało jak zniecierpliwienie, zmieniło się w nutę niepokoju.

Próbując go zrozumieć, Dylan powiedział: – Tu, tam.

– Tu, t-t-tam – powtórzył Shep, wzdrygając się. – Shep, co się dzieje? Shep, boisz się?

– Boisz – potwierdził Shep. – Tak. Boi się. Tak. – Czego się boisz, bracie?

– Shep się boi. – Czego?

– Shep się boi – powiedział: dygocząc jeszcze mocniej. – Shep się boi.

Dylan położył ręce na ramionach brata.

– Spokojnie, tylko spokojnie. Wszystko w porządku, Shep. Nie ma się czego bać. Jestem przy tobie, braciszku.

– Shep się boi. – Odwrócona twarz chłopca zbladła, przybierając barwę duchów, które mógł zobaczyć.

– Masz czyste ręce, bez żadnych zarazków, jesteśmy tu tylko my dwaj i nie ma się czego bać. Słyszysz?

Shep nie odpowiedział, tylko dalej dygotał.

Uciekając się do śpiewnego tonu, którym najczęściej udawało mu się uspokoić brata, gdy ten bywał bardzo wzburzony, Dylan powiedział:

– Masz bardzo czyste ręce, bez paskudnych zarazków, bardzo czyste ręce. Teraz musimy iść, musimy ruszać w drogę. Dobrze? Pojeździmy. Dobrze? Lubisz jeździć, znowu będziemy jeździć do miejsc, w których nigdy nie byłeś, dobrze? Znowu będziemy razem jechać jak Willie Nelson, ty i ja. Będziemy jechać

Po drugim spłukaniu dłonie Shepa były czerwone od mocnego szorowania i gorącej wody, od której strumienia wcześniej aż syknął. Ale wytrzymał. Pamiętając o przebiegłych i śmiertelnie niebezpiecznych mikroorganizmach przyczajonych na chromowanym uchwycie, Shepherd zamknął kran łokciem.

Dylan nie wyobrażał sobie sytuacji, w której Shep położyłby się na brzuchu na podłodze toalety i jak wąż przepełzłby pod rzędem przepierzeń dzielących kabiny. Właściwie było to tak samo prawdopodobne jak wizyta szatana w sklepie sportowym, gdzie diabeł wybrałby się po łyżwy.

Poza tym czarna koszulka Shepa wyglądała nieskazitelnie, Na pewno nie wycierał nią podłogi.

Trzymając ręce uniesione wysoko jak chirurg czekający, aż pielęgniarka nałoży mu lateksowe rękawiczki, Shep podszedł do automatu z ręcznikami. Czekał, aby brat przekręcił gałkę dozownika, której sam za nic nie dotknąłby czystymi rękami.

– Nie wszedłeś czasem do pierwszej kabiny? – zapytał Dylan. Z głową jak zwykle nieśmiało opuszczoną, ale także odrobinę przechyloną na bok, żeby widzieć automat z ręcznikami, Shepherd spojrzał ze zmarszczonymi brwiami na uchwyt i powiedział:

– Zarazki.

– Shep, kiedy tu weszliśmy, nie poszedłeś prosto do pierwszej kabiny?

– Zarazki. – Shep? – Zarazki.

– Przestań, bracie. Posłuchaj mnie. – Zarazki.

– Daj spokój, Shep. Możesz mnie posłuchać`? – Zarazki.

Dylan wyciągnął kilka ręczników, oderwał od perforowanej rolki i podał bratu.

– A potem wyszedłeś z czwartej kabiny, zgadza się? Patrząc spode łba na swoje ręce i wycierając je zawzięcie, zamiast je po prostu osuszyć, Shep powiedział:

– Tu.

– Co powiedziałeś? – Tu.

– Jesteśmy tu, o co chodzi, braciszku?

– Tu – powtórzył z wysiłkiem Shep, jak gdyby wkładał w to słowo sporo emocji.

– Czego chcesz, braciszku? Shep zadrżał.

– Tu.

– Co tu? – spytał Dylan, domagając się wyjaśnienia, choć wiedział, że raczej go nie uzyska.

– Tam – powiedział Shep. – Tam?

– Tam – przytaknął Shep, kiwając głową, cały czas jednak wpatrując się we własne ręce i ciągle drżąc.

– Gdzie – tam?

– Tu. – W jego głosie dał się słyszeć ton zniecierpliwienia. – O czym w ogóle mówimy, bracie?

– Tu.

– Tu – powtórzył Dylan.

– Tam – rzekł Shep, a to, co z początku brzmiało jak zniecierpliwienie, zmieniło się w nutę niepokoju.

Próbując go zrozumieć, Dylan powiedział: – Tu, tam.

– Tu, t-t-tam – powtórzył Shep, wzdrygając się. – Shep, co się dzieje? Shep, boisz się?

– Boisz – potwierdził Shep. – Tak. Boi się. Tak. – Czego się boisz, bracie?

– Shep się boi. – Czego?

– Shep się boi – powiedział, dygocząc jeszcze mocniej. – Shep się boi.

Dylan położył ręce na ramionach brata.

– Spokojnie, tylko spokojnie. Wszystko w porządku, Shep. Nie ma się czego bać. Jestem przy tobie, braciszku.

– Shep się boi. – Odwrócona twarz chłopca zbladła, przybierając barwę duchów, które mógł zobaczyć.

– Masz czyste ręce, bez żadnych zarazków, jesteśmy tu tylko my dwaj i nie ma się czego bać. Słyszysz?

Shep nie odpowiedział, tylko dalej dygotał.

Uciekając się do śpiewnego tonu, którym najczęściej udawało mu się uspokoić brata, gdy ten bywał bardzo wzburzony, Dylan powiedział:

– Masz bardzo czyste ręce, bez paskudnych zarazków, bardzo czyste ręce. Teraz musimy iść, musimy ruszać w drogę. Dobrze? Pojeździmy. Dobrze? Lubisz jeździć, znowu będziemy jeździć do miejsc, w których nigdy nie byłeś, dobrze? Znowu będziemy razem jechać jak Willie Nelson, ty i ja. Będziemy jechać

jak zawsze, przypomnisz sobie ten sam dawny rytm, rytm drogi. Będziesz mógł czytać książkę, czytać i jechać, czytać i jechać. W porządku?

– W porządku – rzekł Shep. – Czytać i jechać.

– Czytać i jechać – powtórzył jak echo Shep. Z jego głosu zniknęło napięcie i niepokój, choć nadal drżał. – Czytać i jechać. Gdy Dylan zdołał w końcu uspokoić brata, Shep wciąż wycierał ręce z taką energią, że podarł ręczniki na strzępy. Na podłodze pod jego stopami walały się poszarpane i zmięte kawałki wilgotnego papieru.

Dylan ściskał ręce Shepa, dopóki nie przestały się trząść. Potem delikatnie otworzył jego zaciśnięte palce i wyjął z nich żałosne resztki ręczników. Zwinął strzępki w kulę i wrzucił do kubła na śmieci.

Ujmując Shepa za podbródek, lekko uniósł jego głowę.

W chwili gdy ich spojrzenia skrzyżowały się, Shep zamknął oczy.

– Już dobrze? – spytał Dylan. – Czytać i jechać.

– Kocham cię, Shep. – Czytać i jechać.

Na blade jak śnieg policzki chłopca powoli wracały kolory. Ściągnięta z niepokoju twarz rozluźniała się jak połać śniegu zadeptana przez wrony wygładza się pod wpływem wiatru.

Mimo że na zewnątrz Shep wydawał się już zupełnie spokojny, w środku wciąż był roztrzęsiony. Zaciśnięte oczy drgały pod bladymi powiekami, oglądając świat, który widział tylko on.

– Czytać i jechać – powtórzył Shep, jakby te trzy słowa stały się mantrą przynoszącą mu spokój.

Dylan przyjrzał się rzędowi kabin. Drzwi czwartej były otwarte, tak jak je zostawił po sprawdzeniu przepierzeń. Drzwi dwóch środkowych były uchylone, a pierwszej pozostały zamknięte na głucho.

– Czytać i jechać-rzekł Shep.

– Czytać i jechać – zapewnił go Dylan. – Wezmę twoją książkę.

Zostawiając brata pod automatem z ręcznikami, Dylan poszedł zabrać „Wielkie nadzieje" z półki nad umywalkami. Shep stał w tym samym miejscu i ciągle zadzierał głowę, choć Dylan nie unosił mu już podbródka. Oczy miał zamknięte, ale wciąż się poruszały.

Z książką w dłoni Dylan zbliżył się do pierwszej kabiny. Spróbował otworzyć drzwi. Zamknięte.

– Tu, tam – wyszeptał Shep. Stojąc z zamkniętymi oczami, opuszczonymi rękami i dłońmi zwróconymi wewnętrzną stroną do przodu, Shepherd wydawał się zupełnie nieobecny, jak gdyby był medium w transie, którego ciało w połowie należało do tego świata, a w połowie do innego. Wyglądał, jakby miał zacząć lewitować i gdyby rzeczywiście uniósł się w powietrze, nie byłoby w tym nic dziwnego. Choć nadal mówił własnym głosem, wydawało się, że przemawia w imieniu wezwanej z zaświatów istoty.

– Tu, tam.

Dylan wiedział, że w pierwszej kabinie nie ma nikogo. Mimo to przyklęknął i zajrzał pod drzwi, potwierdzając swoje przypuszczenie.

– Tu, tam.

Wstał i jeszcze raz spróbował otworzyć kabinę. Drzwi nie zacięły się, ale były zamknięte. Oczywiście, od wewnątrz. Może zepsuta zasuwka. Obluzowała się i opadła, gdy w kabinie nikogo nie było.

A może Shepherd tylko podszedł do pierwszych drzwi i nie mogąc ich otworzyć, od razu skierował się do czwartej kabiny, a Dylan tego nie zauważył.

– Tu, tam.

Nie poczuł chłodu na skórze, ale w szpiku kości, skąd lodowaty strach zaczął promieniować na całe jego ciało. Nie był to tylko lęk; towarzyszyło mu nie do końca nieprzyjemne uczucie napięcia i oczekiwania na tajemnicze zdarzenie, którego nadejście odgadywał podobnie jak krążący pod czarnymi chmurami nawałnik spodziewa się ogromnej burzy, zanim niebo przetnie pierwsza błyskawica i rozlegnie się pierwszy grzmot.

Dylan zerknął w lustro nad umywalkami, przygotowany, że ujrzy zupełnie inne pomieszczenie. Jednak okazało się, że poniosła go wyobraźnia, ponieważ zobaczył tylko odbicie kabin i pisuarów w zwykłej toalecie. Jedynymi postaciami w tym wnętrzu byli on i Shep, choć Dylan sam nie wiedział, kogo jeszcze mógłby tu zobaczyć.

Rzucając ostatnie spojrzenie na zamkniętą kabinę, Dylan wrócił do brata i położył mu dłoń na ramieniu.

Czując jego dotyk, Shepherd otworzył oczy, opuścił głowę i zwiesił ramiona, przyjmując z powrotem swą normalną postawę, w jakiej szedł przez życie.

– Czytać i jechać – powiedział. – Jedziemy – odrzekł Dylan.

Загрузка...