22

Po północy zatrzymali się niedaleko Globe w Arizonie na stacji, którą zamykał właśnie pracownik nocnej zmiany. Natura dała mu nieszczęśliwie wąską, lisią twarz, której nie zdołał powiększyć optycznie fryzurą na jeża. Mial dwadzieścia parę lat, lecz zachowywał się jak gburowaty czterdziestolatek z poważnymi zaburzeniami hormonalnymi. Z plakietki na jego koszuli wynikało, że ma na imię SKIPPER.

Być może Skipper włączyłby pompy i napełnił bak forda, gdyby Dylan pokazał mu kartę kredytową, ale żaden bukmacher w Las Vegas nie byłby aż tak naiwny, aby przyjmować zakłady o taki wynik. Kiedy jednak usłyszał o gotówce, oczy zaświeciły mu się na myśl o łatwym zarobku i zaraz zmienił zachowanie, z gbura stając się tylko ponurym zrzędą.

Skipper włączył pompy, lecz nie zapalił świateł na zewnątrz i napełniał bak po ciemku. Tymczasem Dylan i Jilly ścierali

z przedniej i tylnej szyby ślady po owadach i pył, nie spodziewali się, że Skipper zaoferuje im pomoc – z równym prawdopodobieństwem mógłby zacząć recytować sonety Szekspira z doskonałym akcentem z siedemnastowiecznej Anglii.

Dylan przyłapał go na tym, jak wlepia w Jilly jawnie pożądliwy wzrok i poczuł gniew, który oblał mu twarz falą gorąca. Po chwili zastanowił się zdziwiony, od kiedy jest o nią zazdrosny – i dlaczego właściwie miałby powody lub prawo do zazdrości.

Znali się zaledwie od pięciu godzin. Fakt, że przeżyli je w ogromnym napięciu, stawiając czoło wielkim niebezpieczeństwom, w wyniku czego lepiej poznali nawzajem swoje charaktery, niż mogliby w czasie długiej znajomości w normalnych okolicznościach. Mimo to wiedział o Jilly najważniejsze – że w potrzebie można na niej polegać i nie cofnie się przed zagrożeniem. Nieźle wiedzieć o kimś takie rzeczy, ale trudno złożyć z nich cały portret.

A może wcale nietrudno?

Skończywszy czyścić przednią szybę, zirytowany lubieżnymi spojrzeniami Skippera, Dylan zastanawiał się, czy wystarczy mu ta jedna cecha Jilly, którą znał: dziewczyna zasługiwała na jego zaufanie. Być może cała reszta, ważna w każdym związku, opierała się właśnie na zaufaniu – na wierze w odwagę, prawość i dobroć drugiej osoby.

Uznał, że chyba wariuje. Psychotropowa szpryca musiała wpłynąć na jego mózg w jeszcze inny sposób. Oto rozmyślał o ułożeniu sobie życia z kobietą, która uważała go za postać z komiksu Disneya, szczebioczącą słodziutko jak Chip i Dale.

Nie byli parą. Nie byli nawet przyjaciółmi. Nie sposób nawiązać przyjaźni w ciągu kilku godzin. Byli co najwyżej towarzyszami niedoli, rozbitkami z tego samego statku, którzy chcą się utrzymać na powierzchni i nie dać się pożreć rekinom.

W stosunku do Jillian Jackson nie mogło więc być mowy o zazdrości. Dylan był po prostu wobec niej opiekuńczy, tak jak wobec Shepa, tak jakby troszczył się o siostrę, gdyby ją miał. Tak, o siostrę.

Zanim Skipper zainkasował pieniądze za benzynę, jego gburowatość zdążyła przejść metamorfozę, zmieniając się w lekkie rozdrażnienie. Nawet nie udając, że zamierza dodać gotówkę do kasy stacji, wepchnął pieniądze do portfela, spoglądając na niego ze złośliwą satysfakcją.

Benzyna kosztowała trzydzieści jeden dolarów; Dylan zapłacił dwiema dwudziestodolarówkami, dziękując za resztę. Nie

mial ochoty przyjmować drobnych, na których Skipper zostawiłby swój ślad.

Starał się też nie dotykać dystrybutora ani niczego innego, na czym pracownik stacji mógł zostawić odciski psychiczne. Nie chciał zgłębiać tajników duszy Skippera i poznawać nienawiści drobnego złodziejaszka.

Dylan nadal był optymistą, gdy myślał o całej ludzkości. Wciąż lubił ludzi, ale mial ich dosyć jak na jeden dzień.

Gdy jechali z Globe na północ przez Góry Apaczów, mijając od wschodu Rezerwat Indian San Carlos, Jilly zaczęła sobie uświadamiać, że coś się zmieniło między nią a Dylanem O'Connerem. Odnosił się do niej trochę inaczej niż przedtem. Częściej niż dotąd odwracał wzrok od drogi, przyglądając się jej w swoim mniemaniu ukradkiem, więc Jilly udawała, że tego nie widzi. Zaczęła między nimi przepływać jakaś nowa energia, lecz Jilly nie potrafiła jej określić.

W końcu uznała, że jest zbyt zmęczona i zestresowana, aby wierzyć własnym zmysłom. Po tylu wydarzeniach, jakie rozegrały się w ciągu jednego wieczoru, nawet śmiertelnicy znacznie słabsi od Jillian Jackson, Amazonki Poludniowego Zachodu, mogliby popaść w zupełny obłęd, więc przypuszczała, że nie musi się przejmować oznakami lekkiej paranoi.

W drodze z Safford do Globe Dylan zrelacjonował jej przebieg spotkania z Lucasem Crockerem. Opowiedział także historię Bena Tannera i jego wnuczki, która dowodziła, że zamiast

wciągać go w głąb niemoralnego świata psychopatów w rodzaju Crockera albo Kenny'ego Nożownika, jego szósty zmysł może znaleźć znacznie wdzięczniejsze zastosowanie.

Kiedy zostawili za sobą światła Globe, a Shep wciąż tkwił po uszy w lekturze „Wielkich nadziei", Jilly zdała Dylanowi relację o niepokojącym zdarzeniu, do jakiego doszło w damskiej toalecie w restauracji.

Myła ręce, a gdy spojrzała w lustro nad umywalką, zobaczyła odbicie łazienki wierne w każdym szczególe z wyjątkiem jednego. Tam gdzie powinny być kabiny, zobaczyła trzy konfesjonały z ciemnego drewna; wyrzeźbione na drzwiach krzyże zdobiły złote liście.

– Odwróciłam się, żeby przyjrzeć się dokładniej, ale okazało się, że to zwykle kabiny. Kiedy jednak znowu popatrzyłam w lustro… ciągle odbijały się w nim konfesjonały.

Opłukując dłonie, niezdolna oderwać oczu od lustra, zobaczyła, jak wolno otwierają się drzwi jednego z konfesjonałów. Wyłonił się z niego ksiądz, ale nie z uśmiechem i modlitewnikiem w ręku, tylko bezwładny, martwy i zalany krwią.

– Wyskoczyłam z łazienki jak oparzona – powiedziała, drżąc na wspomnienie tego wydarzenia. – Ale nie potrafię nad tym zapanować, Dylan. Te wizje wracają cały czas i coś znaczą. – Wizje? – odrzekł. – Nie miraże?

– Oszukiwałam sama siebie – przyznała. Wsunęła palec pod gazę opatrunku zasłaniającego ślad po ukłuciu igły na ramieniu i delikatnie dotknęła lekko opuchniętej ranki. – Ale już się w to nie bawię. To na pewno są wizje. Przeczucia.

Do pierwszego miasta na trasie, Seneki, mieli trzydzieści mil. Dwadzieścia osiem mil za Senecą leżało Carrizo. Na mapie obydwa były tylko kropkami przy drodze. Dylan zapuszczał się coraz głębiej w obszary Poludniowego Zachodu znane razem i osobno jako Wielka Samotnia.

– U mnie z kolei jest tak – powiedział – że kojarzę ludzi i miejsca z rzeczami, które wydarzyły się w przeszłości albo właśnie się dzieją. Ale ty uważasz, że widzisz wydarzenia z przyszłości.

– Tak. Jakieś zdarzenie gdzieś w kościele. Które chyba wkrótce się rozegra. Morderstwo. Masowe morderstwo. I zdaje się… że będziemy tam, gdy do tego dojdzie.

– Widzisz nas tam? W swoich wizjach?

– Nie. Ale dlaczego ciągle zjawiałyby się te same obrazy – ptaki, kościół i tak dalej? Nie przeczuwam wypadków kolejowych w Japonii, katastrof lotniczych w Ameryce Południowej ani huraganu na Tahiti. Widzę coś ze swojej przyszłości, z naszej przyszłości,

– Wobec tego nie powinniśmy się zbliżać do żadnego kościoła – rzekł Dylan.

– Wydaje mi się… że kościół sam do nas przyjdzie. Nie sądzę, żeby udało nam się tego uniknąć.

Księżyc szybko zaszedł i noc rozświetlały już tylko gwiazdy, a Wielka Samotnia wydawała się coraz większa i coraz bardziej samotna.


***

Dylan nie prowadził już forda, jakby samochód był pozbawionym skrzydeł odrzutowcem, ale i tak jechali z dość dużą prędkością. Odległość, którą zwykle pokonywało się w ponad trzy godziny, przebyli w ciągu dwóch i pól.

Jak na pięciotysięczne miasto, Holbrook szczyciło się niezwykle dużą liczbą moteli. Tylko tu mogli znaleźć najdogodniejszy nocleg turyści odwiedzający Park Narodowy Skamieniałego Lasu czy zwabieni atrakcjami czekającymi na nich w pobliskich rezerwatach Indian Hopi i Nawaho.

Żaden z moteli nie oferował pięciogwiazdkowych luksusów, lecz Dylan wcale nie szukał wygód. Chciał tylko odpocząć w spokojnym miejscu, gdzie karaluchy będą się zachowywać w miarę dyskretnie.

Wybrał motel położony najdalej od stacji benzynowych, sklepów i lokali, w których rano zwykle robi się głośno. Zaspanemu recepcjoniście od razu wyłożył gotówkę, nie pokazując karty kredytowej.

Recepcjonista zażądał prawa jazdy. Dylan nie miał ochoty dawać mu dokumentu, ale odmowa mogłaby wzbudzić podejrzenia. Podał już numer rejestracyjny z Arizony, ale nie ten widniejący na ukradzionych tablicach. Na szczęście zaspany recepcjonista nie wyglądał na zaintrygowanego widoczną sprzecznością między prawem jazdy z Kalifornii a numerami z Arizony.

Jilly nie chciała brać dwóch sąsiadujących ze sobą pokojów. Po wszystkim, co się stało, czułaby się osamotniona, nawet gdyby zostawili otwarte drzwi między pokojami.

Wzięli pojedynczy pokój z dwoma podwójnymi łóżkami. Dylan i Shep mieli zająć jedno, a Jilly drugie.

Na widok wystroju utrzymanego jak zwykle w jaskrawych kontrastowych wzorach i barwach, który miał ukryć plamy i ślady zniszczenia, Dylanowi zrobiło się odrobinę słabo, jakby dostał choroby lokomocyjnej. Słaniał się ze zmęczenia, piekły go oczy i potwornie bolała głowa.

Dziesięć po trzeciej przenieśli do pokoju najpotrzebniejsze bagaże. Shep chciał wziąć też książkę Dickensa, a Dylan zauważył, że chociaż chłopak wydawał się zatopiony w lekturze przez całą drogę, powieść wciąż jest otwarta na tej samej stronie, którą czytał w restauracji w Safford.

Jilly pierwsza skorzystała z łazienki. Umyła zęby i wyszła, gotowa położyć się spać, choć wciąż była ubrana.

– Dziś nie będzie piżamy. Wolę być przygotowana na szybką ewakuację.

– Słusznie – uznał Dylan.

Shep wyjątkowo spokojnie zareagował na chaos dzisiejszego wieczoru i zaburzenie codziennej rutyny, więc Dylan nie chciał go więcej męczyć, zmuszając do rezygnacji ze zwykłej bielizny

nocnej. Wystarczyłoby posunąć się o krok za daleko i Shep mógłby przerwać stoickie milczenie, wpadając w wielogodzinny hipersłowotok, przez który żadne z nich nie zmrużyłoby oka.

Poza tym Shep do snu ubierał się mniej więcej w to samo, co nosił w dzień. Jego garderoba dzienna składała się z kolekcji identycznych czarnych koszulek z kojotem i kolekcji takich samych niebieskich dżinsów. Na noc ubierał się w czystą koszulkę z kojotem i czarne spodnie od piżamy.

Siedem lat temu wpadł w histerię z powodu decyzji, jakie trzeba było podejmować codziennie rano podczas ubierania, i zbuntował się przeciw urozmaiconej garderobie. Odtąd nosił tylko dżinsy i koszulki z kojotem.

Jego fascynacja rysunkową postacią kojota była niezrozumiała. Gdy Shep był w nastroju do oglądania zwariowanych kreskówek, potrafił godzinami śledzić na wideo „Strusia Pędziwiatra". Czasami śmiał się radośnie; kiedy indziej obserwował akcję z wyjątkową powagą, jakby oglądał najbardziej ponure z dzieł szwedzkiej kinematografii; innym razem wpatrywał się w ekran z bezbrzeżnym smutkiem, a po policzkach płynęły mu strugi łez.

Shepherd O'Conner stanowił zagadkę spowitą w tajemnicę, lecz Dylan nie zawsze był pewien, czy istnieje jakieś rozwiązanie zagadki i czy za tajemnicą coś się kryje. Wielkie kamienne głowy na Wyspie Wielkanocnej, jedna z największych zagadek naszej planety Ziemi, wpatrywały się w niewiadomym celu w morze, ale w środku i na zewnątrz były z kamienia.

Shep dwa razy umył zęby i dwa razy oczyścił je nitką, dwa razy umył ręce przed skorzystaniem z toalety i dwa razy po, a później wrócił do sypialni. Usiadł na skraju łóżka i zdjął pantofle.

– Ciągle masz skarpetki – zauważył Dylan.

Shepherd zawsze spał boso. Kiedy jednak Dylan ukląkł, żeby zdjąć mu skarpety, szybko położył się i naciągnął kołdrę pod brodę.

Odstępstwa od codziennej rutyny zawsze miały zewnętrzne przyczyny i zawsze wytrącały Shepa z równowagi; jednak nigdy nie czynił ich z własnej woli.

Dylan zaniepokoił się.

– Dobrze się czujesz, dziecko?

Shepherd zamknął oczy. Znak, że nie będzie rozmowy na temat skarpet.

Może było mu zimno w stopy. Wbudowany w okno klimatyzator nie chłodził pokoju równomiernie, lecz kierował lodowate podmuchy nad podłogę.

Może bał się zarazków. Zarazków na dywanie, zarazków na pościeli, ale tylko zarazków, które mogą zagrażać jego stopom. Może gdyby wykopać jedną z kamiennych głów na Wyspie Wielkanocnej, ukazałaby się reszta gigantycznej statuy zakończona stopami w kamiennych skarpetach, których obecność byłoby równie trudno wyjaśnić jak nowe upodobanie Shepa do wzbogacenia nocnego stroju.

Dylanowi za bardzo dokuczał ból głowy i wyczerpanie, aby miał się przejmować tym, co psychotropowa szpryca wyczynia w jego mózgu, nie mówiąc już o skarpetach Shepherda. Poszedł

do łazienki i wykrzywił się do poszarzałej ze zmęczenia twarzy, która spoglądała na niego z lustra. '


***

Jilly leżała w łóżku, wpatrując się w sufit.

Shep leżał w łóżku, wpatrując się w wewnętrzną stronę swoich powiek.

Szum i dudnienie klimatyzatora, z początku irytujące, przeszły w spokojny, usypiający pomruk, który rano skutecznie mógł zagłuszyć trzask zamykanych drzwi samochodów i głosy innych gości, wstających o świcie.

Przez klimatyzator na pewno nie usłyszeliby też charakterystycznego warkotu silnika podrasowanego chevroleta suburbana ani odgłosów podchodzących cicho morderców przygotowujących się do ataku.

Jilly przez chwilę próbowała wzbudzić w sobie strach na myśl o ich bezbronności, lecz tak naprawdę na razie czuła się tu bezpiecznie. W każdym razie fizycznie.

Nie martwiła się o własne bezpieczeństwo, nie zaprzątała sobie głowy bezpośrednim zagrożeniem, ale nie potrafiła się powstrzymać od zniechęcenia graniczącego z rozpaczą. Dylan wierzył, że mają szansę odkryć tożsamość Frankensteina i ustalić charakter tajemniczego zastrzyku, ale ona nie podzielała jego przekonania.

Po raz pierwszy od wielu lat utraciła kontrolę nad własnym życiem. Musiała nad nim panować, bo inaczej czuła się tak jak przez większą część swojego dzieciństwa: słaba, bezradna, zdana na łaskę bezlitosnych sił. Nie cierpiała tej bezbronności. Akceptacja roli ofiary była w jej oczach grzechem śmiertelnym, a jednak wszystko wskazywało na to, że nie ma innego wyboru.

W jej mózgu działał jakiś czarodziejski eliksir psychotropowy – działał na jej mózg, usiłując go zmienić, co przepełniało ją

grozą, kiedy to sobie uświadamiała. Nigdy nie brała narkotyków, nigdy się nie upijała, ponieważ ceniła swój umysł i nie chciała tracić szarych komórek. W ciągu tych lat, gdy nie miała niczego, zawsze pozostawała jej inteligencja, dowcip, bogata wyobraźnia. Umysł Jilly stanowił groźną broń przeciw światu i schronienie, w którym chowała się przed okrucieństwem i nieszczęściami. Gdyby kiedykolwiek miała się dorobić gluteus muchomega, który nękał kobiety w jej rodzinie, gdyby tyłek urósł jej do tego stopnia, że wszędzie musieliby ją wozić w ciężarówce z platformą, zawsze pozostanie jej umysł i satysfakcja z życia wewnętrznego. Teraz jednak jej mózg drążył robak, robak zmian, i Jilly nie wiedziała, ile z niej zostanie albo kim w ogóle będzie, gdy ów zakończy dzieło.

Mimo że przedtem cieszyła się, gdy razem z Dylanem poradzili sobie z parą morderców, Kennym i Becky, nie potrafiła przywołać tamtego poczucia siły, które ją przez chwilę uskrzydliło. Martwiła się wizjami, które przynosiły zapowiedź przemocy, i nie umiała się przekonać, że dar jasnowidzenia znów może jej pomóc ocalić innych – albo że z czasem pozwoli jej panować nad własnym przeznaczeniem o wiele lepiej niż dotychczas.

Negatywnie Nastawiona Jackson. Nigdy nie wierzyła za bardzo w innych ludzi, ale od dość dawna niezachwianie wierzyła w siebie. Dylan miał w tej sprawie rację. Ale wiara w siebie zaczęła ją właśnie opuszczać.

– Tu, tam – szepnął ze swojego łóżka Shepherd. – O co chodzi, skarbie?

– Tu, tam.

Jilly uniosła się na łokciu.

Shep leżał na wznak z zamkniętymi oczami. Czoło miał zmarszczone z zaniepokojenia.

– Shepherd, nic ci nie jest? – Shep się boi – wyszeptał. – Nie bój się.

– Shep się boi.

– Nic nam tu na razie nie grozi – uspokajała go. – Nikt nie może ci zrobić krzywdy.

Poruszył ustami, jak gdyby mówił, ale nie wydał żadnego dźwięku.

Shepherd nie był tak wysoki jak brat, lecz wyższy od Jilly, jak dorosły mężczyzna, jednak gdy leżał w pościeli, wydawał się drobny. Z rozczochranymi włosami i ustami ściągniętymi w grymasie strachu wyglądał dziecinnie.

Jilly ogarnęło współczucie, gdy uświadomiła sobie, że Shepherd przeżył dwadzieścia lat, w zasadzie nie kontrolując własnego życia. Co gorsza, jego potrzeba rutyny, ograniczenia dotyczące stroju, jakie sam sobie narzucił, skomplikowane zasady jedzenia – wszystko to świadczyło o rozpaczliwej potrzebie poczucia władzy, tam gdzie to możliwe.

Shep nadal milczał. Przestał poruszać ustami. Z jego twarzy nie zniknął wyraz lęku, lecz złagodniał, jak gdyby strach dojrzał, zmieniając się w chroniczną obawę.

Kładąc głowę z powrotem na poduszce, Jilly poczuła wdzięczność, że nie urodziła się w takiej pułapce bez wyjścia jak Shepherd, ale niepokoiła się, że kiedy robak dokona w niej zmian, być może będzie przypominać Shepa.

Po chwili z łazienki wyszedł Dylan. Wcześniej zdjął buty, które postawił obok dzielonego z bratem łóżka.

– Nic ci nie jest? – spytała Jilly.

– Nic. Jestem tylko… wykończony.

– Boże, też jestem wypluta.

Położył się w ubraniu, przygotowany na ewentualny alarm, i utkwił wzrok w suficie, nie gasząc nocnej lampki. Po chwili milczenia powiedział:

– Przepraszam.

Jilly odwróciła się, by na niego spojrzeć. – Za co?

– Może od początku, od naszego spotkania w motelu, wszystko zrobiłem źle.

– Na przykład?

– Może powinniśmy iść na policję, zaryzykować. Miałaś rację, kiedy mówiłaś, że nie możemy wiecznie uciekać. Mam obowiązek myśleć za Shepa, ale nie mam prawa ciągnąć cię z nami.

– Godny zaufania O'Conner – rzekła – krynica odpowiedzialności. Melancholijny jak Batman. Szybko, dzwoń do DC Comics.

– Mówię poważnie. – Wiem. Urocze.

Nie odrywając oczu od sufitu, uśmiechnął się.

– Powiedziałem ci dzisiaj dużo rzeczy, których nie powinienem mówić.

– Zostałeś sprowokowany. Wkurzyłam cię. Poza tym ja mówiłam gorsze rzeczy. Posłuchaj… po prostu nie cierpię być od kogoś zależna. Zwłaszcza od mężczyzn. Rozumiesz więc, że taka sytuacja podziałała na mnie jak płachta na byka.

– Dlaczego „zwłaszcza od mężczyzn"? Odwróciła się od niego i popatrzyła w sufit.

– Powiedzmy, że odchodzi od ciebie ojciec, kiedy masz trzy lata.

Po krótkim milczeniu zachęcił ją: – Powiedzmy.

– Tak. Powiedzmy, że twoja cudowna matka jest aniołem, bohaterką, która zawsze ma dla ciebie czas i nigdy nie może się jej stać nic złego. Ale on tuż przed odejściem bije ją tak, że matka traci oko i do końca życia musi chodzić o dwóch laskach.

Mimo zmęczenia i senności Dylan nie ponaglał jej, pozwalając, by ciągnęła opowieść we własnym tempie.

– Zostawia cię w nędzy, na zasiłku, wystawionego na pogardę ludzi z opieki społecznej. To już źle. Ale potem kilka razy w roku przyjeżdża z wizytą na jeden albo dwa dni.

– A policja?

– Mama bała się dzwonić, kiedy się zjawiał. Drań powiedział, że jeśli wyda go policji, to wyjdzie za kaucją, wróci i wybije jej drugie oko. I jedno mnie. Byłby do tego zdolny.

– Skoro odszedł, to po co w ogóle wracał?

– Żebyśmy się ciągle bały. Żeby ciągle mieć nad nami władzę. Chciał dostawać część jej zasiłku. I zawsze dostawał, bo często jadłyśmy darmowe obiady w kuchni kościoła. Większość ubrań też miałyśmy za darmo z kościelnego sklepiku z używanymi rzeczami. Tak więc tatuś zawsze miał swoją część.

Przypomniała sobie ojca stojącego w drzwiach mieszkania i uśmiechającego się do niej groźnym uśmiechem. I jego głos: „Przyszedłem po ubezpieczenie za oko, maleńka. Macie dodatek do ubezpieczenia za oko?".

– Wystarczy – powiedziała. – To nie ma być wieczór litości. Chciałam tylko, żebyś zrozumiał, że nie chodzi o ciebie. Po prostu… nie umiem być zależna od kogokolwiek.

– Wcale nie musiałaś mi tłumaczyć.

– Ale próbowałam. – W pamięci ciągle majaczyła twarz ojca i wiedziała, że mimo zmęczenia nie zaśnie, dopóki nie uwolni się od tej zjawy. – Ty musiałeś mieć wspaniałego tatę.

– Dlaczego tak sądzisz? – zdumiał się.

– Widzę, jak świetnie radzisz sobie z Shepem.

– Mój ojciec był inwestorem pomagającym przedsiębiorcom zakładać nowe spółki nowoczesnych technologii. Pracował po osiemdziesiąt godzin tygodniowo. Być może był wspaniałym facetem, ale spędzałem z nim za mało czasu, żeby się o tym prze

konać. Wpadł w poważne kłopoty finansowe. Dwa dni przed Bożym Narodzeniem, tuż przed zachodem słońca, pojechał na parking przy plaży ze wspaniałym widokiem na Pacyfik. Było zimno. Nikt nie pływał, nie surfował na desce. Nałożył wąż na rurę wydechową, drugi koniec wsunął przez okno do samochodu. Potem usiadł za kierownicą i wziął sporą dawkę nembutalu. Ojciec był bardzo skrupulatny. Zawsze mial plan awaryjny. Zgasł podczas jednego z najbardziej malowniczych zachodów słońca w roku. Shep i ja oglądaliśmy zachód ze wzgórza za naszym domem, wiele mil od tamtej plaży. Oczywiście nie widzieliśmy, że on też go ogląda, umierając.

– Kiedy to się stało?

– Miałem piętnaście lat, Shep pięć. Prawie piętnaście lat temu.

– Przykre – powiedziała.

– Tak. Ale nie zamieniłbym się z tobą. – Jak się więc nauczyłeś?

– Czego?

– Tak dobrze opiekować się Shepem. Zgasił lampę. W ciemności rzekł:

– Od mamy. Też umarła młodo. Była wspaniała, taka czuła dla Shepa. Ale czasem można się też nauczyć czegoś dobrego na złym przykładzie.

– Chyba tak.

– Nie żadne chyba. Spójrz na siebie.

– Na mnie? Jestem do kitu – powiedziała. – Pokaż mi kogoś, kto nie jest. Zastanawiając się nad taką osobą, w końcu zasnęła.

Gdy ocknęła się po raz pierwszy z pozbawionego majaków błogiego snu, usłyszała ciche chrapanie Dylana.

W pokoju było zimno. Klimatyzator już się wyłączył.

Nie obudziło jej jednak chrapanie Dylana, lecz chyba głos Shepa. Szepczący trzy słowa:

– Shep się boi.

Sądząc z kierunku, z jakiego dobiegał głos, Shep chyba ciągle leżał w łóżku.

– Shep się boi.

– Shep jest dzielny – odpowiedziała mu szeptem. – Shep się boi.

– Shep jest dzielny.

Shepherd zamilkł, a Jilly po jakimś czasie ponownie zapadła w sen.

Kiedy obudziła się drugi raz, znów usłyszała ciche chrapanie Dylana, ale przez zaciągnięte zasłony przebijały promienie słońca, lecz nie słabego blasku poranka, tylko ostrego światła przedpołudnia.

Jilly dostrzegła także inne światło padające zza niedomkniętych drzwi łazienki. Krwistoczerwoną poświatę.

W pierwszej chwili pomyślała, że to pożar. Jednak gdy wyskakiwała z łóżka i miała już to słowo na końcu języka, zorientowała się, że to nie jest blask skaczących płomieni, ale coś zupełnie innego.

2 3 Wyrwany ze snu Dylan usiadł, potem wstał i wsunął buty, ciągle nieprzytomny, jak dobrze wyćwiczony strażak, który na dźwięk alarmu potrafi przez sen nałożyć rynsztunek, a budzi się dopiero, gdy zjeżdża po rurze.

Według zegara na nocnym stoliku było dwanaście po dziewiątej, a według Jilly mieli kłopoty – choć nic nie powiedziała, widać to było po jej minie i szeroko otwartych oczach, z których wyzierał lęk.

Dylan pierwszy zauważył, że Shepa nie ma w łóżku ani w ogóle w pokoju.

Potem dostrzegł ognisty blask za na wpół przymkniętymi drzwiami łazienki. Ognisty, lecz nie był to blask pożaru. Piekielna czerwień jak z koszmaru, szkarłat i ochra nałożone na anilinową czerń. Pomarańczowoczerwona i brunatnoczerwona poświata kłująca w oczy jak światło w nocnej scenie filmowanej w podczerwieni. Złowieszczy czerwony blask oczu wygłodniałego węża wyruszającego na nocne polowanie. Światło miało wszystkie te cechy, a jednak żadna z nich nie mogła go w pełni opisać, bo było nie do opisania i przerosłoby talent Dylana, gdyby kiedykolwiek próbował oddać je na płótnie.

W łazience nie było okien. To nie mogło być po prostu słońce poranka przenikające przez kolorową zasłonę. Lampa jarzeniowa nad umywalką również nie mogła stanowić źródła tak niesamowitego lśnienia.

Dziwne, że na sam widok światła Dylan poczuł ucisk w żołądku i napięcie mięśni, a serce zaczęło mu walić jak oszalałe. Miał przed oczami jasność, jakiej nie spotyka się w naturze, niepodobną też do niczego, co stworzył człowiek, więc zbudziły się wszystkie zabobony drzemiące w zakamarkach jego duszy.

Zbliżając się do łazienki, stwierdził, że czuje dotyk blasku, ale inaczej niż w lecie czuje żar słońca, kiedy wychodzi spod cienistego drzewa. Światło zdawało się pełznąć po jego skórze, jak gdyby uwijały się na niej setki mrówek, z początku na twarzy, gdy stanął w jasnej plamie, a potem na prawej ręce, gdy przyłożył ją do drzwi.

Jilly stała obok niego i choć pozostawała poza kręgiem światła, na jej twarzy odbijała się czerwona poświata. Zerknąwszy na nią przelotnie, Dylan od razu się zorientował, że ona także poczuła niezwykły dotyk. Drgnęła i z lekkim grymasem odrazy otarła twarz dłonią, jak gdyby przywarły do niej strzępy lepkiej pajęczyny.

Dylan nie był znawcą nauki, interesował się jedynie tymi aspektami biologii i botaniki, które pomagały mu precyzyjniej oddać naturę w swoich obrazach, nie można go też było nazwać nawet fizykiem kawiarnianym. Wiedział jednak, że śmiertelne promieniowanie, nawet to powstałe po wybuchu bomby jądrowej, nigdy nie pobudza zmysłu dotyku, tak jak mniej śmiertelne promienie rentgenowskie aplikowane podczas prześwietlenia w gabinecie dentystycznym nie wywołują najlżejszego mrowienia w szczęce; ci, którzy przeżyli wybuch w Hiroszimie, a potem zmarli na chorobę popromienną, nigdy nie czuli miliardów cząstek subatomowych bombardujących ich ciało.

Chociaż nie przypuszczał, by wywołane przez światło kłucie mogło stanowić niebezpieczeństwo, wciąż się wahał. Mógłby zamknąć drzwi i odwrócić się, nie zaspokajając ciekawości, gdyby po drugiej stronie nie było Shepa, który być może potrzebował pomocy.

Wymówił imię brata, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Nic dziwnego. Mimo że czasem Shep bywał bardziej rozmowny od kamienia, najczęściej reagował równie żywo jak granit. Dylan zawołał jeszcze raz i gdy odpowiedziało mu milczenie, otworzył drzwi.

Spodziewał się zobaczyć kabinę prysznicową. I toaletę. Umywalkę, lustro, wieszak na ręczniki.

Ale nadnercza wstrzyknęły do jego krwi kolejną dawkę adrenaliny, a żołądek skręcił się w bardzo nieprzyjemny supeł, gdy w ścianie obok umywalki ujrzał drzwi, których wcześniej tam nie było Za tym wejściem znajdowało się źródło dziwnego czerwonego światła.

Z wahaniem przestąpił próg i wszedł do łazienki.

Słowo „drzwi" nie określało najlepiej owego tajemniczego otworu. Nie był prostokątny, lecz okrągły jak właz w przegrodzie między dwoma przedziałami okrętu podwodnego. „Właz" też nie był trafnym słowem, ponieważ dziura w ścianie nie miała ościeżnicy.

Otwór średnicy sześciu stóp wydawał się pozbawiony głębi, jak gdyby namalowano go na ścianie. Bez nadproża, bez ościeżnicy, bez progu. Jednak za nim rozciągała się zdecydowanie trójwymiarowa przestrzeń: lśniący czerwono tunel, który kończył się tarczą niebieskiego światła.

Dylan widział arcydzieła trompe l'oeil których twórcy, posługując się wyłącznie farbą i własnym talentem, stworzyli iluzję głębi i przestrzeni zupełnie mylącą ludzkie oko. To jednak nie było po prostu zręczne malowidło.

Przede wszystkim ciemnoczerwony blask bijący od ścian tunelu promieniował do wnętrza łazienki. Dziwne światło połyskiwało na winylowej podłodze, odbijało się od lustra – i pełzło po jego odsłoniętej skórze.

Poza tym ściany tunelu nieustannie się obracały, jak gdyby był to korytarz w wesołym miasteczku, beczka śmiechu, w której goście sprawdzali, czy potrafią utrzymać równowagę. Malowidło trompe l'oeil mogło stworzyć iluzję głębi, faktury i rzeczywistości – lecz nie mogło dać iluzji ruchu.

Jilly weszła do łazienki i stanęła obok Dylana.

Powstrzymał ją, kładąc jej dłoń na ramieniu.

Razem przyglądali się w zdumieniu tunelowi, który mial co najmniej trzydzieści stóp długości.

Oczywiście, że to było niemożliwe. Do pokoju przylegał inny pokój motelowy; wspólna instalacja hydrauliczna zmniejszała koszty budowy. Gdyby w ścianie wykuto dziurę, zobaczyliby tylko identyczną łazienkę. Ale nie tunel, na pewno nie tunel. Tunelu nie było w czym wydrążyć; łazienki nie wybudowano na zboczu wielkiej góry.

Mimo to mieli przed oczyma tunel. Dylan zamknął oczy. I otworzył Tunel. Sześć stóp średnicy. Lśnił i wirował.

Witajcie w beczce śmiechu. Proszę kupić bilet i sprawdzić, czy umieją państwo utrzymać równowagę.

Zresztą ktoś już wszedł do beczki. Na tle lazurowej tarczy rysowała się sylwetka mężczyzny stojącego na końcu korytarza. Dylan nie miał wątpliwości, że to Shep. Shepherd stał na końcu tunelu odwrócony do nich plecami i wpatrywał się w błękit.

Jeśli więc Dylan poczuł, jak podłoga się pod nim porusza, i mial wrażenie, że może wpaść przez dziurę do szybu głębokiego jak wieczność, nie był to efekt działania tunelu, tylko psychologiczna reakcja na świadomość, że rzeczywistość, jaką znal, okazała się mniej stała, niż przypuszczał.

Oddychając z trudem i wyrzucając z siebie pospiesznie słowa, Jilly gorączkowo szukała wyjaśnienia:

– Do diabła z tym, do diabła z tym wszystkim, nie obudziłam się, na pewno jeszcze się nie obudziłam.

– Obudziłaś się.

– Pewnie też mi się śnisz.

– To nie jest sen – powiedział drżącym głosem.

– Ach, tak, to nie sen- właśnie to byś powiedział, gdybyś mi się śnił.

Położył jej dłoń na ramieniu nie dlatego, że się bał, że Jilly skoczy w głąb tunelu, po prostu obawiał się, że otwór wciągnie ją wbrew jej woli. Wirujące ściany przypominały wir, który połknie każdego, kto odważy się zanadto zbliżyć do jego rozwartej paszczy. Jednak z każdą sekundą coraz mniej lękał się siły cyklonu, z jaką tunel mógłby ich pochłonąć.

– Co się dzieje? – zapytała Jilly. – Co to jest, do cholery, co to jest?

Z otchłani za ścianą nie dobiegał żaden dźwięk. Obracająca się powierzchnia tunelu wyglądała, jakby miała głośno zgrzytać lub dudnić, albo przynajmniej bulgotać jak kipiąca magma, a jednak wirowała w absolutnej ciszy.

Z otworu nie dolatywał najlżejszy powiew, ani gorąca, ani chłodu. Ani żaden zapach. Tylko światło.

Dylan zbliżył się do portalu.

– Nie – przestraszyła się Jilly.

Stojąc tuż przed otworem, najpierw spróbował zbadać granicę ściany łazienki i wejścia do tunelu, ale krawędź okazała się… nieostra… niewyraźna plama, w której nie potrafił dostrzec

żadnego konkretnego szczegółu, choćby nie wiadomo jak wytężał wzrok. Denerwował się, ze co chwilę odwraca wzrok od linii połączenia, jakby jakaś prymitywna strona jego duszy wierzyła, że jeśli spojrzy prosto, może zobaczyć tajne królestwo przerażających istot ukryte przed tym światem, istot, które sterują całym wszechświatem, i że ten widok z pewnością przyprawi go o natychmiastowe szaleństwo.

Gdy miał trzynaście, czternaście lat, z dreszczykiem grozy czytał makabryczne opowieści H. P. Lovecrafta. Teraz nie mógł się pozbyć nieprzyjemnego wrażenia, że u Lovecrafta było więcej prawdy niż fikcji.

Porzucając próby zbadania granicy między łazienką a tunelem, starał się skupić wzrok na jednym punkcie wirujących ścian, aby określić naturę i twardość materiału. Przy bliższych oględzinach okazało się, że korytarz jest uformowany ze świetlistej mgiełki, a może patrzył w tunel czystej energii; być może tak wygląda lej tornada z bożej perspektywy.

Niepewnie położył prawą dłoń na ścianie obok tajemniczej bramy. Malowana płyta gipsowa była ciepła i przyjemnie normalna.

Przesuwając rękę po ścianie w lewo, w kierunku otworu, miał nadzieję poczuć granicę między motelem a tunelem i zrozumieć, na czym polega to połączenie. Kiedy jednak dłoń ześliznęła się z gipsu, wpadając w otwarte wejście, nie wyczuł żadnych szczegółów struktury, nic poza zimnem – a także czerwonym światłem, które jeszcze gwałtowniej zaczęło pełzać po skórze uniesionej dłoni.

– Nie, nie rób tego! – ostrzegła Jilly.

– Czego?

– Nie wchodź tam.

– Przecież nie wchodzę.

– Wyglądasz, jakbyś chciał wejść.

– Po co miałbym tam wchodzić?

– Za Shepem.

– Nie mam mowy, żebym tam wszedł.

– Za Shepem skoczyłbyś w przepaść.

– Nie skoczyłbym w przepaść – zapewnił ją zniecierpliwiony.

– Skoczyłbyś – upierała się. – Miałbyś nadzieję, że złapiesz go w locie i wylądujecie w stogu siana. Skoczyłbyś, na pewno. Chciał tylko sprawdzić rzeczywistość tego, co widział, potwierdzić, że to naprawdę trójwymiarowe zjawisko, brama, a nie okno, prawdziwe wejście do innego świata, a nie tylko jego widok. Potem chciał się cofnąć i przemyśleć sytuację, spróbować ułożyć logiczny plan działania do kompletnie nielogicznego rozwoju wypadków.

Przyciskając mocno rękę do płaszczyzny, gdzie powinna znajdować się ściana, nie napotkał żadnego oporu, pod obrazem tunelu nie było gipsu. Sięgnął z łazienki w głąb tego innego złowrogiego świata, czując lodowaty chłód i dotyk światła, jakby wokół palców nie biegały mu już setki mrówek, lecz tysiące żuków o twardych skorupach gotowych oderwać mu mięso od kości.

Gdyby dopuścił do głosu instynkt, natychmiast cofnąłby rękę, uważał jednak, że musi dogłębniej zbadać tę niewiarygodną

sytuację. Sięgnął dalej, wsuwając w bramę dłoń aż po nadgarstek i choć skrzywił się od przenikliwego zimna i okropnego owadziego dotyku światła, sięgał jeszcze dalej, wsadzając rękę po łokieć, a potem stało się oczywiście to, przed czym ostrzegłby go instynkt, gdyby Dylan posłuchał jego głosu – tunel go wciągnął.

Загрузка...