Dla osoby dotkniętej nieznacznym uszkodzeniem mózgu, w wyniku którego cierpi na krótkotrwałe i niekontrolowane napady obsesji, najlepszą rozrywką jest szybkie układanie łamigłówki.
Fatalny stan umysłu Shepherda zwykle dawał mu zdumiewający atut, ilekroć skupiał całą uwagę na układance obrazkowej. W tej chwili rekonstruował skomplikowany obrazek bogatej w ornamenty świątyni sinto otoczonej drzewami wiśniowymi.
Mimo że zaraz po przyjeździe do motelu zaczął układać zestaw składający się z dwóch i pół tysiąca elementów, zdążył już ułożyć mniej więcej jedną trzecią. Po wyznaczeniu czterech brzegów obrazka Shep metodycznie kierował się ku środkowi.
Chłopiec – Dylan wciąż uważał swojego brata za chłopca, chociaż Shep miał już dwadzieścia lat-siedział przy biurku oświetlonym cylindryczną mosiężną lampą. Lewą rękę trzymał na wpół uniesioną i bez przerwy machał dłonią, jak gdyby pozdrawiał swoje odbicie w lustrze wiszącym nad biurkiem; w istocie jednak patrzył tylko na układany obrazek i pozostałe kawałki w otwartym pudełku. Najprawdopodobniej w ogóle nie zdawał sobie sprawy, że macha ręką, i na pewno nie mógł nad tym panować.
Tiki, napadowe kołysanie i inne dziwaczne, monotonne ruchy stanowiły objawy choroby Shepa. Czasami potrafił trwać bez ruchu jak statua z brązu albo marmuru, zapominając nawet mrugać oczami, ale najczęściej całymi godzinami przebierał palcami albo kręcił nimi młynka, albo podrygiwał nogami czy przytupywał.
Natomiast Dylan był przywiązany do krzesła i nie mógł niczym machać ani kołysać, ani kręcić młynka. Kostki nóg krępowały mu grube zwoje calowej taśmy izolacyjnej, którą okręcono wokół nóg krzesła; nadgarstki i przedramiona przywiązano mu taśmą do oparć. Prawą rękę miał zwróconą wewnętrzna stroną dłoni do dołu, a lewą odwrotnie – ku górze.
W usta wepchnięto mu jakąś szmatę, kiedy był nieprzytomny. Wargi też miał zaklejone taśmą.
Dylan był przytomny od dwóch czy trzech minut, ale nie udało mu się połączyć żadnego z elementów strasznej układanki, przed którą go postawiono. Nie miał pojęcia, kto go napadł ani dlaczego.
Dwukrotnie próbował odwrócić się na krześle, by spojrzeć w stronę łóżek i łazienki, które miał za sobą, lecz nieznany wróg wymierzył mu dwa ciosy w głowę, powstrzymując jego ciekawość. Uderzenia nie były silne, ale wymierzone we wrażliwe miejsce, gdzie wcześniej został trafiony o wiele mocniej, toteż znowu omal nie zemdlał.
Gdyby Dylan zaczął wołać na pomoc, jego zduszony krzyk nie wydostałby się poza pokój, ale usłyszałby go Shep siedzący w odległości mniejszej niż dziesięć stóp. Niestety, brat nie zareagowałby ani na przeraźliwy krzyk, ani na szept. Nawet w swoje najlepsze dni rzadko reagował na Dylana czy kogokolwiek innego, a gdy jego uwagę pochłaniała układanka, świat wydawał mu się mniej rzeczywisty niż dwuwymiarowa scena na pokawałkowanym obrazku.
Prawą ręką- tą spokojną – Shep wybrał tekturowy element o kształcie ameby, spojrzał na niego i odłożył na bok. Po chwili chwycił ze stosu inny fragment i momentalnie umieścił we właściwym miejscu, potem drugi i trzeci – wszystko w ciągu pół minuty. Wydawało się, jakby sądził, że poza nim w pokoju nie ma nikogo.
Dylan czuł, jak serce tłucze mu o żebra, jak gdyby testując wytrzymałość konstrukcji klatki piersiowej. Przy każdym uderzeniu w obolałej czaszce pulsował ból w okropnym synkopowanym rytmie, a knebel w ustach drgał jak żywe stworzenie, co chwila wzbudzając odruch wymiotny.
Dylan bał się, choć tacy duzi chłopcy nie powinni się aż tak bać, nie wstydził się strachu i czuł się dobrze w roli dużego przerażonego chłopca; był pewien jednego: dwadzieścia dziewięć lat to za wcześnie na śmierć. Gdyby miał dziewięćdziesiąt dziewięć lat, twierdziłby zapewne, że wiek średni zaczyna się dopiero po setce.
Śmierć nigdy go specjalnie nie kusiła. Nie rozumiał fanatyków subkultury gotyckiej i ich niezmiennego sentymentu do ożywionych zmarłych; wampiry jakoś go nie pociągały. Nie porywał go też do tańca gangsta-rap ze swą gloryfikacją morderstwa i celebrowaniem okrucieństwa wobec kobiet. Nie lubił filmów, których głównym tematem były wypruwanie flaków i odcinanie głów; w najlepszym razie nie dało się przy nich jeść popcornu. Dylan przypuszczał, że zawsze pozostanie w tyle za modą. Było mu przeznaczone pozostać staroświeckim jak biedermeier. Jednak perspektywa wiecznej staroświecczyzny wydawała mu się o wiele bardziej zachęcająca niż perspektywa rychłej śmierci.
Mimo przerażenia, w sercu wciąż tliła mu się nadzieja. Przede wszystkim, gdyby nieznany napastnik zamierzał go zabić, ciało Dylana z pewnością osiągnęłoby już temperaturę pokojową. Siedział skrępowany i zakneblowany, ponieważ przestępca miał wobec niego inne plany.
Na myśl przychodziły tortury. Dylan nigdy nie słyszał, by kogoś zamęczono na śmierć w którymś z moteli należącym do krajowej sieci, przynajmniej nie zdarzało się to regularnie. Psychopatyczni zabójcy raczej czuliby się niezręcznie, uprawiając swój proceder w miejscu, w którym w tym samym czasie mogło odbywać się zebranie klubu Rotarian. W ciągu lat spędzonych w podróży Dylan narzekał tylko na kiepsko utrzymane pokoje, pomyłkowe poranne telefony z niezamówionym budzeniem i marne jedzenie w restauracji. Ale gdy już pomyślał o torturach, nie umiał znaleźć sposobu, jak o nich zapomnieć.
Pocieszał się również myślą, że panujący nad sytuacją napastnik oszczędził Shepherda, którego nie uderzył ani nie skrępował. Świadczyło to, że złoczyńca, kimkolwiek był, dostrzegł obojętność Shepa wobec świata i zorientował się, że upośledzony chłopiec nie stanowi zagrożenia.
Prawdziwy socjopata pozbyłby się jednak Shepherda, albo dla zabawy, albo żeby poprawić swój wizerunek zabójcy. Obłąkani mordercy prawdopodobnie żywili przekonanie, jak większość współczesnych Amerykanów, że potwierdzanie poczucia własnej wartości jest niezbędnym warunkiem zdrowia psychicznego.
Kładąc kolejny bezkształtny kawałek tektury na swoim miejscu, przyciskając go kciukiem prawej dłoni i kwitując rytualnym skinieniem głowy, Shepherd pracował nad układanką w zawrotnym tempie, z prędkością sześciu, siedmiu elementów na minutę.
Dylan zaczął widzieć wyraźniej, a odruchy wymiotne ustały. Zazwyczaj takie objawy przyjmowało się z radością, ale Dylan nie odczuje żadnej radości, dopóki się nie dowie, kto go zaatakował i w jakim celu.
Łomot serca jak huk kotłów i szum krwi w uszach przypominający nieco dźwięk delikatnie muskanych czyneli skutecznie zagłuszały wszelkie odgłosy, jakie mógł wydawać intruz. Być może jadł ich kolację kupioną w barze – albo przygotowywał do odpalenia piłę łańcuchową.
Dylan siedział pod pewnym kątem w stosunku do lustra wiszącego nad biurkiem, widział więc tylko odbicie niewielkiego fragmentu pokoju za sobą. Obserwując brata oddanego bez reszty układance, dostrzegł z brzegu lustra jakiś ruch, lecz zanim zdążył skupić na nim wzrok, widmo zniknęło z pola widzenia.
Kiedy napastnik w końcu ukazał się Dylanowi, wyglądał nie groźniej niż pięćdziesięciokilkuletni dyrektor chóru, któremu największą radość sprawia słuchanie świetnie zestrojonych głosów wyśpiewujących radosne hymny. Opadające ramiona. Wydatny brzuch. Przerzedzone siwe włosy. Małe, delikatnie wyrzeźbione uszy. Dobroduszna, różowa twarz o nieco obwisłych policzkach przypominała bochen chleba. Jasnoniebieskie oczy były załzawione, jak gdyby ze współczucia, i zdawała się w nich odbijać dusza zbyt poczciwa, by mogła zrodzić jakąkolwiek wrogą myśl.
Wyglądał jak antyteza łotrostwa, ale mimo że łagodnie się uśmiechał, trzymał w rękach dość długą gumową rurkę. Przypominającą węża. Długości dwóch, może trzech stóp. Żadnego nieożywionego przedmiotu – łyżki czy naostrzonego jak brzytwa sprężynowca – nie można nazwać złym; lecz o ile nożem sprężynowym można po prostu obrać jabłko, o tyle trudno było w tej chwili grozy wyobrazić sobie równie niewinne przeznaczenie gumowej rurki o przekroju pół cala.
Bujna wyobraźnia artysty podsuwała Dylanowi absurdalne, ale bardzo plastyczne obrazy przymusowego karmienia przez nos oraz badania okrężnicy przez zupełnie inny otwór ciała.
Lęk nie opuścił Dylana, który zorientował się, że rurka jest opaską uciskową. Zrozumiał za to, dlaczego ma lewą dłoń zwróconą wewnętrzną stroną ku górze.
Gdy zaprotestował przez przesiąknięty śliną knebel i taśmę izolacyjną, zdołał wydobyć z siebie głos, jaki mógłby wydać człowiek pogrzebany żywcem, wzywający pomocy przez wieko trumny i sześć stóp ubitej ziemi.
– Spokojnie, synu, spokojnie. – Intruz nie mówił twardym głosem opryszka, ale cichym i współczującym, jak wiejski lekarz, który ze wszystkich sił pragnie ulżyć pacjentowi w cierpieniu. – Nic ci nie będzie.
Ubrany też był jak wiejski lekarz, prawdziwy relikt ubiegłego wieku wzięty prosto z ilustracji Normana Rockwella na pierwszej stronie „Saturday Evening Post". Wypolerowane do połysku skórzane buty Iśniły jak lustro, beżowe spodnie w kant podtrzymywały szelki. Był bez płaszcza, miał podwinięte rękawy koszuli, rozpięty kołnierzyk oraz poluzowany krawat i brakowało mu tylko stetoskopu, by wyglądać zupełnie jak lekarz z wioski, odrobinę wymięty po wielu domowych wizytach, o którym wszyscy mieszkańcy mówią życzliwie „pan doktór".
Dylan miał na sobie koszulę z krótkim rękawem, mężczyzna więc bez problemu założył mu opaskę uciskową. Szybko zawiązał gumową rurkę na bicepsie i na przedramieniu Dylana ukazała się mocno nabrzmiała żyła.
Lekko opukując uwydatnione naczynie, „Pan Doktór" mruknął:
– Ślicznie, ślicznie.
Mając w ustach knebel i będąc zmuszonym do oddychania przez nos, Dylan wyraźnie słyszał dowód swego narastającego strachu – coraz szybszy rytm rzężących wdechów i wydechów. Lekarz przemył skórę wacikiem nasączonym alkoholem.
Wszystkie elementy składające się na tę chwilę – Shep machający do nikogo i błyskawicznie rozprawiający się z układanką, uśmiechnięty intruz przygotowujący pacjenta do zastrzyku, paskudny smak knebla, ostra woń alkoholu i bolesny ucisk taśmy izolacyjnej – całkowicie absorbowały pięć zmysłów, nie sposób więc było brać pod uwagę możliwości, że to tylko sen. Mimo to kilka razy Dylan zamykał oczy i szczypał się w duchu… po czym spoglądał na pokój i dysząc z jeszcze większym przerażeniem, stwierdzał, że ten koszmar dzieje się naprawdę.
Strzykawka do iniekcji podskórnych na pewno nie mogła być tak ogromna jak ta. Instrument, jaki trzymał Doktór, nadawał się bardziej dla słoni czy nosorożców niż dla ludzi. Dylan przypuszczał, że rozmiary strzykawki wyolbrzymił jeszcze strach.
Trzymając kciuk prawej dłoni na tłoku, zaciskając zgięte palce na kołnierzu, Doktór wyciskał ze strzykawki powietrze, dopóki z igły nie trysnęła łukiem odrobina złocistego płynu i mieniąc się w blasku lampy, opadła na dywan.
Wydając zduszony krzyk protestu, Dylan szarpnął więzy, aż krzesło zakołysało się na boki.
– Tak czy inaczej – rzekł przyjaźnie lekarz – jestem zdecydowany ci to zaaplikować.
Dylan niezłomnie potrząsnął głową.
– Synu, od tej szprycy nie umrzesz, ale jak się będziesz szamotać, coś ci się może stać.
Szprycy. Buntował się przeciw perspektywie wstrzyknięcia leku, narkotyku-albo toksycznej substancji chemicznej, trucizny czy osocza krwi zakażonego paskudną chorobą – a teraz jeszcze energiczniej protestował przeciw temu, by do jego żyły trafiła jakaś nieokreślona szpryca. Tak nonszalanckie słowo sugerowało niestaranność, łajdactwo naznaczone niedbalstwem, jak gdyby ten okaz banalności zła o obwisłych policzkach, okrągłych ramionach i wystającym brzuchu, mimo że zadał sobie tyle trudu, nie mial nawet ochoty zapamiętać nazwy substancji, którą zamierzał podać ofierze. Szpryca! Słowo mogło też oznaczać, że złota ciecz w strzykawce to coś bardziej egzotycznego niż zwykły lek, trucizna czy zainfekowane osocze, coś tajemniczego i jedynego w swoim rodzaju, co trudno nazwać. Jeżeli wiesz tylko tyle, że uśmiechnięty, stuknięty lekarz o różowej twarzy uraczył cię sporą szprycą, to żaden z troskliwych i zupełnie normalnych lekarzy w szpitalnej izbie przyjęć nie będzie mial pojęcia, jakie podać antidotum ani jaki przepisać antybiotyk, ponieważ ich apteka nie będzie dysponowała żadnym specyfikiem na ciężki przypadek „szprycy".
Obserwując Dylana szarpiącego się bezskutecznie w pętach, stuknięty dealer szpryc pokręcił z dezaprobatą głową.
– Jak się będziesz szamotał, mogę uszkodzić żyłę… albo przypadkowo wstrzyknąć ci bańkę powietrza i zrobi się zator. A zator cię zabije albo w najlepszym razie zrobi z ciebie roślinę. – Wskazał siedzącego przy biurku Shepa. – Gorszą od niego.
Bywały tak złe dni, że pod ich koniec Dylan czul takie znużenie i rozczarowanie, iż niekiedy zazdrościł bratu niewiedzy na temat trosk tego świata; Shep nie miał jednak żadnych obowiązków, a Dylan mnóstwo – sam Shep był jednym z ważniejszych – więc stan nieświadomości, z wyboru czy w wyniku zatoru, absolutnie nie wchodził w grę.
Dylan przestał się opierać, skupiając spojrzenie na błyszczącej igle. Na twarz wystąpił mu kwaśny pot. Ciężko wypuszczając i gwałtownie wciągając powietrze, parskał jak zdyszany koń. Znów zaczął pulsować ból w czaszce, zwłaszcza w miejscu uderzenia, a także przez całą szerokość czoła. Opór był męczący, bezcelowy i po prostu głupi. Skoro nie mógł uniknąć zastrzyku, lepiej będzie zaufać złemu szamanowi, który twierdził, że substancja w strzykawce nie jest śmiercionośna, znieść to, co musiało nastąpić, zachować czujność, by w odpowiedniej chwili wykorzystać nadarzającą się okazję (o ile rzeczywiście zachowa przytomność), i dopiero później szukać pomocy.
– Tak lepiej, synu. Najrozsądniej mieć to jak najszybciej za sobą. Zaboli mniej niż przy szczepieniu przeciw grypie. Możesz mi zaufać.
Możesz mi zaufać.
Zabrnęli tak daleko w surrealizm, że Dylan niemal spodziewał się zobaczyć, jak meble w pokoju miękną, przybierając kształty niczym z obrazów Salvadora Dalego.
Nieznajomy, z tym samym sennym uśmiechem, fachowym ruchem wbił igłę w żyłę, rozluźniając równocześnie węzeł na gumowej rurce i dotrzymując obietnicy, że zastrzyk będzie bezbolesny.
Naciskający tłok czubek kciuka poczerwieniał. Formułując najbardziej nieprawdopodobne zdanie, jakie Dylan słyszał, Doktór powiedział:
– Wstrzykuję ci dzieło mojego życia.
Ciemna końcówka tłoka w przezroczystym cylindrze strzykawki drgnęła i wolno zaczęła się przesuwać, wtłaczając złocisty płyn do igły.
– Pewnie się zastanawiasz, co ta szpryca z tobą zrobi. Przestań nazywać to SZPRYCĄ! – zażądałby Dylan, gdyby jego ust nie zapychał kawał szmaty niewiadomego pochodzenia. – Właściwie nie sposób dokładnie określić skutków. Chociaż igła być może była normalnej wielkości, to spoglądając na rozmiary strzykawki, Dylan zorientował się, że wyobraźnia wcale nie splatała mu figla. Strzykawka była ogromna. Przerażająco olbrzymia. Czarne cyferki skali na plastikowej rurce wskazywały pojemność osiemnastu centymetrów sześciennych, co było dawką przepisywaną zapewne przez weterynarza pacjentom z zoo, którzy ważyli co najmniej sześćset funtów. – Ma działanie psychotropowe.
Słowo zabrzmiało groźnie i egzotycznie, lecz Dylan podejrzewał, że jeśli zdoła zebrać myśli, zrozumie, co to znaczy. Bolały go jednak rozciągnięte szczęki, spod mokrej szmaty w ustach wyciekł kwaśny strumień śliny, grożąc mu zakrztuszeniem, piekły go zaklejone taśmą wargi, a gdy obserwował tajemniczą ciecz sączącą się do jego ręki, ogarnął go jeszcze większy strach. Denerwowało go uporczywe machanie Shepa, mimo że dostrzegał brata tylko kątem oka. W takich warunkach trudno było zebrać myśli. Słowo „psychotropowy" tłukło mu się w głowie jak gładka i lśniąca stalowa kula, odbijająca się od zderzaków i metalowych szyn w błyskającym światłami bilardzie elektrycznym.
– Na każdego działa inaczej. – W głosie Doktora dały się słyszeć nutki niesfornej ciekawości naukowca, nieprzyjemne jak okruchy szkła w szklance miodu. Chociaż nieznajomy wyglądem przypominał trochę troskliwego lekarza wiejskiego, wobec pacjenta zachowywał się jak Victor von Frankenstein. – Efekt jest zawsze interesujący, często zaskakujący, czasem nawet pozytywny.
Interesujący, zaskakujący, czasem nawet pozytywny: chyba nie było to dzieło życia porównywalne z dokonaniami Jonasa Salka. Doktorowi bliżej było raczej do tradycji obłąkanych, megalomańskich nazistowskich naukowców.
Ostatni centymetr sześcienny płynu zniknął ze zbiornika strzykawki i przez igłę trafił do ciała Dylana.
Spodziewał się, że poczuje pieczenie w żyle, okropne chemiczne ciepło rozprzestrzeniające się błyskawicznie po układzie krążenia, ale nic takiego się nie stało. Nie wstrząsnął też nim żaden lodowaty dreszcz. Spodziewał się, że dozna sugestywnych halucynacji, że oszaleje, czując, jak na miękkiej powierzchni mózgu roją się pająki, że usłyszy w głowie głosy duchów, dostanie napadu drgawek albo gwałtownych skurczów mięśni, albo nie wytrzyma mu zwieracz, opanują go mdłości czy zawroty głowy, zaczną mu rosnąć włosy na dłoniach, pokój zawiruje mu przed oczami – ale zastrzyk nie dał żadnych widocznych efektów, poza być może skokiem temperatury jego rozgorączkowanej wyobraźni.
Doktór wyjął igłę.
W miejscu ukłucia wykwitła jedna maleńka drobinka krwi. – Jeden z dwóch powinien wystarczyć, żeby spłacić dług – mruknął Doktór, nie do Dylana, ale do siebie, wygłaszając uwagę, która zdawała się nie mieć sensu. Potem cofnął się, znikając Dylanowi z oczu.
Karmazynowa kropelka drżała w zgięciu łokcia Dylana, jak gdyby pulsując współczująco wraz z rytmem łomoczącego serca, które kiedyś tłoczyło ją do najdalszego naczynia włosowatego i od którego została na zawsze oddzielona. Dylan żałował, że nie może wchłonąć jej z powrotem, wciągnąć przez nakłucie w skórze, ponieważ obawiał się, że w mającej nastąpić ciężkiej walce o życie będzie potrzebował każdej kropli zdrowej krwi, jeśli w ogóle ma szansę pokonać zagrożenie, które zostało mu wstrzyknięte.
– Ale spłata długu to nie perfumy – rzekł Doktór, pojawiając się znowu i trzymając plaster, z którego zdzierał opakowanie. – Nie zlikwiduje smrodu zdrady, prawda? Zresztą czy coś go może zlikwidować?
Choć znów zwracał się do Dylana, wydawało się, że mówi zagadkami. Poważne słowa wymagały powagi, a w jego głosie wciąż pobrzmiewał lekki ton i na twarzy igrał żartobliwy, lunatyczny uśmiech, to pojawiając się, to blednąc, jak blask skaczącego płomyka świecy w kapryśnym wietrzyku.
– Wyrzuty sumienia gryzą mnie od tak dawna, że wyżarły mi serce. Czuję się pusty.
Funkcjonując nadzwyczaj dobrze jak na osobnika bez serca, pusty człowiek oderwał paski ochronne plastra i nakleił opatrunek na miejsce ukłucia.
– Chcę czuć skruchę za to, co zrobiłem. Bez skruchy nie ma mowy o prawdziwym spokoju. Rozumiesz?
Choć Dylan nie rozumiał ani słowa z tego, co mówił szaleniec, skinął głową, obawiając się, że brak zgody może wywołać napad szału, w którym zamiast igłą może zostać zaatakowany toporem.
Doktór wciąż mówił cicho, ale wszystkie żartobliwe nutki zniknęły, ustępując miejsca cierpieniu, mimo że osobliwy uśmiech pozostał.
– Chcę czuć skruchę, odrzucić tę straszną rzecz, którą zrobiłem, i chcę móc szczerze powiedzieć, że nie zrobiłbym tego drugi raz, gdybym miał przeżyć od nowa całe życie. Ale wyrzuty sumienia to wszystko, na co mnie stać. Gdybym dostał drugą szansę, zrobiłbym to jeszcze raz i przeżył następne piętnaście lat przygnieciony brzemieniem winy.
Kropelka krwi przesiąkła przez gazę, robiąc ciemną plamę widoczną przez perforowaną warstwę plastra. Był to opatrunek dla dzieci ozdobiony rysunkiem psa, który brykał i szczerzył zęby w uśmiechu, ale widok obrazka nie pocieszył Dylana ani nie odwrócił jego uwagi od kuku.
– Duma nie pozwala mi na skruchę. W tym cały kłopot. Och, dobrze znam swoje wady, ale to nie znaczy, że mogę się ich pozbyć. Na to już za późno. Za późno.
Wrzucił opakowanie po plastrze do małego kosza stojącego obok biurka, po czym sięgnął do kieszeni i wydobył nóż. Choć w innej sytuacji Dylan nie użyłby słowa „broń" w stosunku do zwykłego scyzoryka, w tym momencie żadne mniej groźne słowo nie byłoby na miejscu. Żeby poderżnąć gardło i przeciąć tętnicę szyjną, nie trzeba mieć wcale sztyletu ani maczety. Wystarczy scyzoryk.
Doktór zmienił temat, porzucając wynurzenia o dawnych grzechach i skupiając się na pilniejszych sprawach.
– Chcą mnie zabić i zniszczyć moje dzieło.
Paznokciem kciuka wyciągnął krótkie ostrze scyzoryka.
W końcu uśmiech utonął w jego przepastnej ziemistej twarzy, a na powierzchnię wychynął wyraz troski.
– Już teraz otaczają mnie coraz ciaśniejszym pierścieniem. Dylan miał nadzieję, że ciasnemu pierścieniowi będzie towarzyszyć porządna dawka torazyny, kaftan bezpieczeństwa i doświadczeni ludzie w białych fartuchach.
Światło lampy odbijało się od stalowego ostrza scyzoryka. – Dla mnie już nie ma ratunku, ale za nic nie pozwolę, żeby zniszczyli dzieło mojego życia. Kradzież to inna sprawa. Z tym mógłbym się pogodzić. Przecież sam to zrobiłem. Ale oni chcą wymazać wszystko, co osiągnąłem. Jak gdybym nigdy nie istniał.
Krzywiąc się, Doktór zacisnął palce na rękojeści scyzoryka i wbił ostrze w oparcie krzesła, kilka milimetrów od lewej ręki swojego jeńca.
Ten ruch nie wywarł korzystnego wpływu na Dylana, który podskoczył ze strachu tak gwałtownie, że poderwały się trzy nogi krzesła, a przez ułamek sekundy być może nawet lewitował.
– Zjawią się tu za pół godziny, może wcześniej – ostrzegł Doktór. – Będę próbował ucieczki, ale nie ma sensu się oszukiwać. Dranie pewnie mnie dopadną. I kiedy znajdą choć jedną pustą strzykawkę, zablokują całe miasto i zbadają wszystkich, jednego po drugim, dopóki się nie dowiedzą, kto dostał szprycę. Czyli dopóki nie znajdą ciebie. Bo szprycę masz ty.
Pochylił się, zbliżając twarz do twarzy Dylana. Jego oddech pachniał piwem i fistaszkami.
– Lepiej weź sobie do serca to, co mówię, synu. Jeśli zostaniesz w strefie kwarantanny, znajdą cię na pewno, a kiedy już cię znajdą- zabiją. Taki sprytny gość jak ty powinien wykombinować, jak użyć tego scyzoryka i uwolnić się w dziesięć minut, dzięki czemu będziesz miał szansę się uratować, a ja zdołam uciec, zanim mnie dogonisz.
Doktór miał między zębami czerwone skórki i resztki białego miąższu orzeszków, ale o wiele trudniej niż ślady po ostatniej przekąsce można było znaleźć oznaki jego szaleństwa. Jego oczy barwy spranego dżinsu wyrażały wyłącznie bezbrzeżny smutek.
Wyprostował się, spojrzał na scyzoryk wbity w oparcie krzesła i westchnął.
– To naprawdę nie są źli ludzie. Na ich miejscu też bym cię zabił. W całej tej sprawie jest tylko jeden zły człowiek, i to ja nim jestem. Nie mam złudzeń co do siebie.
Odsunął się od krzesła, znikając z pola widzenia Dylana. Sądząc po odgłosach, Doktór pakował swój sprzęt szalonego naukowca, wkładał marynarkę i szykował się, by dać nogę.
A więc jedziesz do Santa Fe w Nowym Meksyku na festiwal sztuki, gdzie w minionych latach sprzedałeś tyle obrazów, by pokryć koszty podróży i wpłacić pewną sumkę do banku, i zatrzymałeś się na nocleg w czystym motelu o dobrej opinii, a potem kupiłeś kolację na wynos z zawartością kalorii, po której można zasnąć równie mocno jak po zbyt dużej dawce nembutalu, ponieważ chciałeś tylko spędzić spokojny wieczór, oglądając z narażeniem własnych komórek nerwowych idiotyczne programy telewizyjne w towarzystwie pracującego nad układanką brata, a w nocy jak najmniej cierpieć z powodu wzdęcia wywołanego cheeseburgerem, ale współczesny świat rozpadł się do tego stopnia, że siedzisz teraz przywiązany do krzesła, zakneblowany, z wstrzykniętą Bóg wie jak paskudną chorobą i ścigany przez nieznanych zabójców… A przyjaciele zastanawiają się, dlaczego robi się z ciebie taki zrzęda.
Zza pleców Dylana odezwał się głos Doktora, który widocznie był nie tylko szaleńcem, ale także telepatą:
– Nie jesteś niczym zarażony. Nie w takim sensie, jak to rozumiesz. To nie są bakterie ani żaden wirus. To, co ci dałem… nie przenosi się na innych. Synu, zapewniam cię, gdybym nie był takim tchórzem, sam bym to sobie wstrzyknął.
Zapewnienie z ust eksperta nie poprawiło Dylanowi nastroju. – Wstyd przyznać, że tchórzostwo to jeszcze jedna z moich wad. Naturalnie, jestem geniuszem, ale nie mogę być wzorem do naśladowania.
Jego usprawiedliwienie metodą autokrytyki straciło już jakąkolwiek siłę, której ślad wcześniej mogło nosić.
– Jak wyjaśniłem, szpryca na każdego działa inaczej. Jeżeli nie wymaże ci osobowości ani nie pozbawi cię zdolności linearnego myślenia, ani nie zredukuje ilorazu inteligencji o sześćdziesiąt punktów, to istnieje możliwość, że znacznie poprawi ci życie.
Po namyśle Dylan doszedł do wniosku, że gość nie traktuje pacjenta jak doktor Frankenstein. Traktuje pacjenta jak doktor Szatan.
– Jeżeli poprawi ci życie, spłacę w ten sposób część grzechów, jakie popełniłem. Jasne, w piekle czeka na mnie madejowe łoże, ale sukces w tej sprawie mógłby przynajmniej zrekompensować moje najgorsze zbrodnie.
Zagrzechotał łańcuch na drzwiach i metalicznie szczęknęła zasuwa, gdy Doktór otworzył zamek.
– Dzieło mojego życia zależy od ciebie. Teraz jest tobą. Postaraj się więc przeżyć.
Drzwi otworzyły się i zamknęły.
Wyjściu szaleńca towarzyszyło mniej przemocy niż jego przybyciu.
Siedzący przy biurku Shep nie machał już ręką, oburącz pracował nad układanką. Jak ślepiec czytający książkę napisaną alfabetem Braille'a zdawał się rozpoznawać elementy czułymi opuszkami, spoglądając na każdy nie dłużej niż dwie sekundy, od czasu do czasu nawet nie trudząc się, by popatrzeć, z niesamowitą szybkością albo dokładał do błyskawicznie powiększającego się obrazka kolejny fragment, albo odrzucał na bok, żeby poczekał na swoją kolej.
Łudząc się głupią nadzieją, że dzięki jakiejś cudownej więzi psychicznej łączącej braci Shepherd rozpozna śmiertelne niebezpieczeństwo, Dylan próbował krzyknąć jego imię. Przemokły knebel zadziałał jak filtr, w dużym stopniu pochłaniając jego głos, który wydobył się jako zduszony bełkot w niczym nieprzypominający imienia brata. Mimo to krzyknął jeszcze raz, potem trzeci, czwarty, piąty, licząc na to, że powtarzanie przyciągnie uwagę chłopaka.
Kiedy Shep był w nastroju do komunikowania się z otoczeniem – co zdarzało się rzadziej niż wschód słońca, ale nie tak rzadko jak odwiedziny komety Halleya- potrafił tyle mówić, że zalewał brata potokiem słów i samo słuchanie go było męczące. Znacznie prawdopodobniejsza była sytuacja, że Shep całymi dniami zdawał się nie zauważać obecności Dylana. Tak jak dziś. Tak jak tu i teraz. Pracował z pasją nad układanką, prawie nieświadomy tego, co się dzieje w pokoju motelowym, mieszkał w cieniu świątyni sinto na wpół widocznej na blacie biurka, oddychał świeżą wonią kwitnących drzewek wiśniowych pod chabrowym niebem Japonii, a siedział tylko dziesięć stóp od krzesła Dylana, mimo to odległy o pół świata, za daleko, by słyszeć brata, widzieć jego poczerwieniałą z bezsilności twarz, napięte mięśnie karku, pulsujące skronie i błagalne spojrzenie.
Byli razem, lecz jednak osobno.
Scyzoryk czekał z ostrzem wbitym w drewno oparcia, stanowiąc równie trudne wyzwanie jak magiczny Excalibur zaklinowany w kamiennej pochwie. Niestety, nie można się było spodziewać, że król Artur zmartwychwstanie i przybędzie do Arizony, by pomóc Dylanowi wyciągnąć broń.
W ciele Dylana krążyła nieznana szpryca, jego iloraz inteligencji w każdej chwili mógł stracić sześćdziesiąt punktów, zbliżali się mordercy bez twarzy.
Zegar, który zabierał ze sobą w podróż, był elektroniczny, a więc cichy, mimo to Dylan słyszał tykanie. Zdradziecki milczący zegar: jak gdyby odliczał cenne sekundy dwa razy szybciej.
Przyspieszając w miarę zbliżania się do finału, Shep kończył układankę oburącz, cały czas trzymając po dwa kawałki. Lewa i prawa ręka przemykały jedna nad drugą, trzepotały nad elementami w pudełku, mknęły jak wróble do błękitnego nieba, drzew wiśniowych albo niedokończonych rogów dachu świątyni, a potem z powrotem do pudełka jak gdyby w szale budowania gniazda.
– Ciach dylu-dylu – powiedział Shep. Dylan jęknął.
– Ciach dylu-dylu.
Jak podpowiadało mu doświadczenie, Shep będzie zapewne powtarzał tę bzdurę setki czy nawet tysiące razy co najmniej przez pół godziny i dłużej, dopóki nie zaśnie – bliżej świtu niż północy.
– Ciach dylu-dylu.
W mniej niebezpiecznych sytuacjach – czyli w ciągu ich dotychczasowego życia, przed spotkaniem z szaleńcem uzbrojonym w strzykawkę – Dylan czasami znosił te napady, bawiąc się w wierszyki i wynajdując rymy do wszystkich mniej lub bardziej nonsensownych sylab, jakie obsesyjnie powtarzał brat.
– Ciach dylu-dylu.
Siedzi motyl na badylu – pomyślał Dylan. – Ciach dylu-dylu.
Pije drinka z chlorofilu… – Ciach dylu-dylu. Nagle trach i po motylu.
Przywiązany do krzesła, wypełniony szprycą, ścigany przez zabójców: to nie była pora na rymowanki, tylko na logiczne myślenie. Pora na sprytny plan i skuteczne działanie. Nadeszła chwila, by jakimś cudem dosięgnąć scyzoryka i dokonać nim zdumiewających, fenomenalnie pomysłowych rzeczy, takich, że szczęka opada.
– Ciach dylu-dylu.
Zróbmy bal w motylim stylu.