41

Bandyci zaczęli zbliżać się do siebie od przeciwleglych końców domu, strzelali w górę pociskami dużego kalibru, które wbijaly się w sufit korytarza na piętrze. Kule pru ly dyktę podlogi strychu, wyrzucając w górę odlamki drewna, ustanowily strefę śmierci szerokości sześciu stóp i dlugości calego piętra i wpuścily z dolu wąskie smugi bladego światla. Niektóre pociski bombardowaly krokwie, inne przebijaly dach, wycinając z błękitu nieba gwiazdy w ciemnym sklepieniu sufitu strychu.

Jilly zrozumiala, dlaczego Dylan chcial, żeby usiedli w rogu, przywierając plecami do zewnętrznej ściany. Wzdluż obrzeża konstrukcja między nimi a piętrem byla zapewne gęstsza i mogla zatrzymać przynajmniej niektóre z pocisków wnikających w podlogę strychu.

Siedziala z wyprostowanymi nogami, więc szybko podciągnęla je pod brodę, aby stanowić jak najmniejszy cel, choć i tak za duży.

Dranie na dole cały czas zmieniali magazynki, przeladowując na zmianę, mogli więc prowadzić szturm nieprzerwanie. Grzechot i huk ostrzalu paraliżowaly umysł, powstrzymując wszystkie uczucia z wyjątkiem przerażenia i blokując wszystkie myśli z wyjątkiem myśli o śmierci.

Napastnikom nie brakowało amunicji. Nie bylo miejsca na chwilę wahania i zastanowienia się nad lekkomyślnością i niemoralnością morderstwa popelnianego z zimną krwią. Operację prowadzono systematycznie i bezwzględnie.

W slabym świetle wpadającym przez oslonięty otwór pod okapem Jilly zobaczyla, że twarz Shepherda ożyla w następujących po sobie tikach i skurczach, ale oczy ukryte pod powieka mi nie drgaly jak zwykle. Grzmot wystrzalów niepokoil go, lecz silniejsza od strachu, który znów mógłby kazać mu szukać schronienia w głębi wlasnego umyslu, byla jakaś frapująca myśl i na niej zdawal się skupiać całą uwagę.

Ogień umilkl.

W domu slychać bylo stukot i skrzypienie świadczące o dokonanych zniszczeniach.

Wykorzystując chwilę ciszy, która na pewno miala się okazać krótką przerwą, Dylan odważyl się zmobilizować Shepherda groźbą:

– Krwawo-oślizle rzeczy, Shep. Niedlugo będą krwawo-oślizle rzeczy.

Bandyci przeszli z korytarza do pokojów po obu stronach domu i ponownie otworzyli ogień.

Mordercy nie dotarli jeszcze do pokoju znajdującego się bezpośrednio pod rogiem strychu, w którym przycupnęli Jilly, Dylan i Shep. Ale zawitają tam za minutę. Może wcześniej.

Choć wściekla kanonada koncentrowala się w dwóch oddalonych od siebie miejscach, cala podloga strychu wibrowala od uderzeń dziesiątek wielkich pocisków.

Drewno skrzypialo i jęczalo, metal kul dzwonil o gwoździe i rury w ścianach.

Z krokwi wzbijaly się obloki kurzu.

Kości ptaka leżące na podlodze drżaly, jak gdyby wrócil w nie duch zdolny ożywić stworzenie.

Jedno z piórek, uwolnione, wzbilo się spiralnie w opadającym kurzu.

Jilly chciała wrzasnąć, ale nie miala odwagi, nie potrafiła: gardlo ścisnęlo się jak pięść, tamując oddech.

Szybkostrzelne karabiny grzechotaly tuż pod nimi, a przed ich oczami przez stertę pudel przedzierala się chmara kul, mnąc, wykrzywiając i drąc karton na strzępy.

Shepherd otworzyl szeroko oczy, zerwal się z podlogi, stanąt wyprostowany i przylgnąl plecami do ściany.

Wypuszczając raptownie powietrze, Jilly skoczyła na równe nogi, Dylan również. Zdawało się, że dom rozpadnie się wokół nich, zostanie rozerwany na kawałki przez cyklon hałasu, jeśli wcześniej nie zmieni go w kupę gruzu huraganowy napór oło-wiu i pocisków w stalowych plaszczach.

Dwie stopy przed nimi kule wściekle rozrywały od dołu dyktę podłogi.

Coś ukłuło Jilly w czolo i gdy uniosła prawą rękę, zanim zdążyła przycisnąć dłoń do rany, poczuła na niej takie samo parzące dotknięcie. Krzyknęła z bólu i zaskoczenia.

Mimo mroku i przysłaniającej wszystko chmury kurzu, zobaczyla pierwsze kropelki krwi, które strząsnęła z palców. Rozprysly się ciemną plamą na kartonach, tworząc wzór, który niewątpliwie przepowiadal jej przyszfiość.

Ze zranionego czofia po skroni splynęla fiukiem gruba kropla krwi, trafiając do kącika oka.

Jeden, trzy, pięć i jeszcze więcej pocisków przeszyfio z trzaskiem podlogę bliżej niż pierwsza seria.

Shepherd chwycil Jilly za rękę.

Nie widziała, żeby zacisnąl palce i przekręcil, ale strych wokófi nich zlożył się i zniknąfi, a w jego miejsce pojawiła się jasność.

Niskie krokwie rozciągnęly się w wysokie jasne niebo. Podloga strychu wysunęfia się spod ich stóp, które spoczęfiy wśród wysokiej do kolan złotej trawy.

Zaskoczone koniki polne rozpierzchly się na boki, wydając suche i trzeszczące cykanie przywodzące na myśl coś od dawna martwego.

Jilly stafia z Shepem i Dylanem na zalanym sfiońcem wzgórzu. Daleko na zachodzie rozciągafio się morze, pofiyskując jak zielona, roziskrzona zlotymi plamkami smocza fiuska.

Wciąż slyszała nieustanny terkot strzałów, ale przytfiumiony odlegfiością i ścianami domu O'Connerów, który po raz pierwszy zobaczyla z zewnątrz. Stąd budynek nie wydawal się jakoś szczególnie zniszczony.

– Shep, to nie najlepszy pomysl, jesteśmy za blisko – zaniepokoił się Dylan.

Shepherd puścifi dłoń Jilly i stafi jak porażony, wpatrując się w krew kapiącą z kciuka i dwóch palców jej prawej ręki.

W miękką część dloni wbila się drzazga dfiugości dwóch cali i szerokości mniej więcej ćwierci cala.

Zwykle na widok krwi Jilly nie miękly kolana, więc być może nogi drżaly jej nie z powodu krwi, ale na myśl, że rana mogla – i powinna – wyglądać o wiele gorzej.

Podtrzymując ją pod ramię, Dylan obejrzal jej czolo.

– To tylko draśnięcie. Prawdopodobnie trafila cię druga drzazga, ale się nie wbiła. Więcej krwi niż szkody.

U stóp wzgórza, za fiąką, na podwórku otaczającym dom, stalo na warcie trzech uzbrojonych mężczyzn, pilnowali, aby ich zdobycz jakimś cudem nie wymknęla się mordercom przeszukującym podziurawione kulami pokoje. Zaden z nich nie patrzyl w stronę wzgórza, ale szczęście mogło za chwilę opuścić troje ludzi, który stali na jego szczycie.

Korzystając z tego, że uwagę Jilly zaprzątal inny widok, Dylan chwycil drzazgę tkwiącą w jej dloni i mocnym szarpnięciem wyciągnąl. Jilly syknęla z bólu.

– Oczyścimy to później – rzekl.

– Kiedy później? – spytafia. – Jeśli nie powiesz Shepowi, dokąd ma nas zlożyć, pewnie zabierze nas na wycieczkę do miejsca, którego nie mielibyśmy odwagi odwiedzić, na przyklad do motelu w Holbrook, gdzie zalożę się, że na nas czekają – albo z powrotem do domu.

– No to gdzie jest bezpiecznie? – zastanawiafi się Dylan, przez chwilę czując pustkę w gfiowie.

Może krew na dłoni i twarzy przypomniala jej wizję na pustyni, gdy natarla na nią fala bialych skrzydel i doświadczyla jeszcze gorszych rzeczy. W okrutną rzeczywistość dramatycznego dnia nagle wdarly się majaki – zapowiedź nieuchronnego zła, jakie mialo nastąpić.

Przez pszeniczny zapach suchej trawy przebila slodka i ostra woń kadzidla.

Przytlumione odglosy strzalów z domu raptownie przycichly, potem zupelnie ustaly, a na wzgórzu rozlegl się srebrzysty śmiech dzieci.

Dylan poznal po jakimś znaku, co się z nią dzieje, i domyślił się, że porwala ją fala jasnowidzenia.

– Co jest, co widzisz? – zapytal.

Odwracając się w stronę radosnych i melodyjnych glosików, nie zobaczyła jednak żadnych dzieci, lecz marmurową chrzcielnicę, taką, w której trzyma się wodę święconą w kościołach katolickich – porzuconą tu, na szczycie porośniętego trawą wzgórza, przekrzywioną jak plyta nagrobna na starym cmentarzu.

Uwagę Jilly przykuł jakiś ruch za plecami Shepa i gdy oderwała wzrok od chrzcielnicy, ujrzała małą, jasnowłosą i niebieskooką dziewczynkę w wieku pięciu, sześciu lat, ubraną w białą koronkową sukienkę, z białymi wstążkami we włosach, która z poważną i zdecydowaną miną trzymała w rękach bukiecik kwiatów. Niewidzialne dzieci śmiały się, a dziewczynka odwróciła się, jakby ich szukała, i gdy była obrócona plecami do Jilly, przestała istnieć…

– Jilly?

…lecz zamiast niej zaistniała, stojąc dokładnie w tym samym miejscu co dziewczynka, pięćdziesięciokilkuletnia kobieta ubrana w bladożółtą suknię, żółte rękawiczki i kapelusz ozdobiony kwiatami. Oczy uciekły jej w głąb czaszki i widać było tylko białka, a w ciele miała trzy paskudne rany postrzałowe, jedną między piersiami. Choć kobieta nie żyła, szła w stronę Jilly, w blasku słońca wydawała się prawdziwsza od wszystkich zjaw, jakie ukazywały się w księżycowej poświacie, i wyciągała do niej rękę, jak gdyby prosząc o pomoc.

Jilly stała jak wmurowana, jakby trzymały ją sięgające głęboko korzenie, uchyliła się od dotyku widma, osłaniając się krwawiącą ręką, ale gdy palce martwej kobiety dotknęły jej dłoni – i poczuła chłodny nacisk – zjawa zniknęła.

– To się stanie dzisiaj – powiedziała żałośnie Jilly. – Niedługo.

– Stanie się? Co? – zapytał Dylan.

W oddali krzyknął jeden z mężczyzn, drugi odpowiedział mu wrzaskiem.

– Zobaczyli nas – powiedział Dylan.

W wielkiej ptaszarni nieba fruwał tylko jeden okaz – jastrząb, który wysoko w górze zataczał koła – a z trawy wokół nich nie poderwały się żadne ptaki, choć Jilly wyraźnie słyszała skrzydła, najpierw cichy trzepot, potem narastający szum.

– Idą na nas – ostrzegł Dylan, nie mówiąc o ptakach, lecz o mordercach.

– Skrzydła – powiedziała Jilly, gdy furkot niewidzialnych gołębi z każdą sekundą przybierał na sile. – Skrzydła.

– Skrzydła – powtórzył Shepherd, dotykając jej zakrwawionej dłoni, którą usiłowała odtrącić martwą kobietę i wciąż trzymała wyciągniętą przed siebie.

Głuchemu łup-łup-łup broni maszynowej, które w tym momencie było rzeczywistością, odpowiedział bardziej metodyczny huk karabinów o dużym zasięgu, który usłyszała tylko Jilly -

strzały padły w innym miejscu i czasie, który miał dopiero nadejść, lecz zbliżał się bardzo szybko.

– Jilly – rzekł Shepherd, a ona wzdrygnęła się, słysząc swoje imię.

Popatrzyła w jego zielone oczy, w których nie było cienia sennego roztargnienia, które nie unikały jej spojrzenia jak dotychczas, ale spoglądały bystro i z głęboką obawą.

– Kościół – powiedział Shepherd. – Kościół – przytaknęła.

– Shep! – popędzał go Dylan, gdy kule zaczęły wyrywać grudki ziemi i młócić trawę na zboczu wzgórza niecałe dwadzieścia stóp pod nimi.

Shepherd O'Conner przeniósł „tu" „tam", złożył słońce, złotą trawę, świszczące kule i rozłożył chłodną przestrzeń o wysokim sklepieniu z oknami, których witraże wyglądały jak ukończone gigantyczne układanki.

Загрузка...