7

Dylan odciął się od krzesła i odwiedził łazienkę – siku chciało mu się aż strach, dylu ciach-ciach – a po powrocie stwierdził, że Shep wstał od biurka i odwrócił się plecami do niedokończonej świątyni sinto. Zwykle gdy był pochłonięty układanką, nie można go było od niej odciągnąć obietnicami ani nagrodami, ani siłą, dopóki nie wstawił we właściwe miejsce ostatniego kawałka. Teraz jednak stał w nogach łóżka, wpatrując się z uwagą w przestrzeń, jak gdyby dostrzegł tam jakiś fizyczny kształt, i szepnął, nie do Dylana i prawdopodobnie nie do siebie, ale do zjawy, którą widział tylko on:

– Przy blasku księżyca.

W okresach przytomności Shepherd zazwyczaj emanował osobliwością jak świeca blaskiem. Dylan przyzwyczaił się do życia w aurze dziwactw brata. Był prawnym opiekunem Shepa od ponad dekady, od przedwczesnej śmierci matki, która nastąpiła, gdy Shep miał dziesięć lat, dwa dni przed dziewiętnastymi urodzinami Dylana. Po tak długim czasie żadne słowa ani działania Shepa raczej nie mogły go już zaskoczyć. Dawniej czasem uważał, że osobliwe zachowanie Shepa bywa straszne, lecz przez wiele lat młodszy brat nie zrobił niczego, co mogłoby wzbudzić w Dylanie dreszcz przerażenia – aż do tej chwili.

– Przy blasku księżyca.

Shep wyglądał tak samo sztywno i pokracznie jak zawsze, ale jego postawa zdradzała niezwykłe wzburzenie. Czoło, zwykle gładkie i spokojne jak u Buddy, zmarszczyło się. Na twarzy malował się wyraz surowości, jakiej Dylan nigdy u niego nie widział. Shep przyglądał się widmu, którego nikt poza nim nie mógł zobaczyć, zagryzając wargę z gniewem i zaniepokojeniem. Dłonie zacisnął w pięści, jak gdyby miał ochotę wymierzyć komuś cios, choć nigdy przedtem Shepherd O'Conner w złości nie podniósł na nikogo ręki.

– Shep, co się dzieje?

Jeśli wierzyć szalonemu lekarzowi ze strzykawką, musieli stąd szybko wiać. Ucieczka wymagała jednak współdziałania Shepa, który sprawiał wrażenie, jakby znalazł się na krawędzi wybuchu i jeśli się nie uspokoi, trudno sobie będzie z nim poradzić. Brat był niższy od Dylana, ale miał pięć stóp dziesięć cali wzrostu i ważył sto sześćdziesiąt funtów, nie można więc było go prostu złapać za pasek i wynieść z pokoju motelowego jak walizki. Gdyby postanowił, że nie ma ochoty iść, złapałby się mocno słupka łóżka albo zaklinował w drzwiach, zapierając się rękami i nogami w futrynie.

– Shep? Hej, Shep, słyszysz mnie?

Chłopak zupełnie nie zwracał uwagi na Dylana, tak samo jak podczas pracy nad układanką. Interakcja z innymi istotami ludzkimi nie przychodziła mu tak łatwo jak przeciętnej osobie, a nawet nie tak łatwo jak mieszkającemu w jaskini pustelnikowi. Czasem nawiązywał kontakt, najczęściej tak intensywny, że człowiek czuł się nieswojo; większą część życia spędzał jednak we własnym, zupełnie nieznanym Dylanowi świecie, który równie dobrze mógłby się obracać wokół jakiejś nienazwanej gwiazdy w innej części Drogi Mlecznej, daleko od swojskiej Ziemi.

Shep opuścił głowę, oderwał wzrok od niewidzialnej twarzy niewidzialnej postaci i choć mógł widzieć tylko skrawek pustego dywanu, otworzył oczy szerzej, a usta zaczęły mu drgać, jakby miał się zaraz rozpłakać. Przez twarz przemknęła mu cała seria emocji, jak gwałtownie zrywane kolejne zasłony, od grymasu gniewu, przez żałosną bezradność po czarną rozpacz. Rozluźnił palce, wściekle zaciśnięte w pięści, i stanął z opuszczonymi bezwładnie rękami.

Gdy Dylan ujrzał łzy brata, podszedł do niego, delikatnie kładąc mu dłoń na ramieniu.

– Popatrz na mnie, braciszku. Powiedz mi, co się dzieje. Popatrz na mnie, zobacz mnie, skup się, Shep. Skup się. Czasami, nawet bez ponagleń, Shep umiał prawie normalnie, choć niezdarnie, komunikować się z Dylanem i innymi. Najczęściej jednak trzeba go było naprowadzać, wytrwale i cierpliwie zachęcając, by nawiązał i utrzymał kontakt.

Rozmowa z Shepem często zależała od kontaktu wzrokowego, ale chłopak rzadko pozwalał na taki stopień bliskości. Unikał otwartości być może nie tylko z powodu poważnego zaburzenia psychicznego i nie dlatego, że był patologicznie nieśmiały. Popuszczając wodze fantazji, Dylan był kiedyś skłonny uwierzyć, że Shep zaczął uciekać od świata już we wczesnym dzieciństwie, bo odkrył, że potrafi wyczytać sekrety duszy z oczu człowieka… i nie umie znieść tego, co widzi.

– Przy blasku księżyca – powtórzył Shep, tym razem wbijając wzrok w podłogę. Szept przeszedł w ciche mruczenie, a jego głos rwał się jakby zduszony smutkiem.

Shep rzadko mówił, a kiedy już to się zdarzało, nigdy nie wyrzucał z siebie steku bzdur, nawet jeśli czasem zdawało się, że to kompletne bzdury. W każdej wypowiedzi krył się motyw i znaczenie, które należało odkryć, lecz chłopak bywał bardzo enigmatyczny i komunikat nie zawsze można było zrozumieć, między innymi dlatego, że Dylanowi brakowało cierpliwości i mądrości, by rozwiązać zagadkę jego słów. Teraz jednak jego rozgorączkowanie zdradzało, że chce przekazać coś wyjątkowo ważnego, przynajmniej dla siebie.

– Popatrz na mnie, Shep. Musimy porozmawiać. Shepherd, możemy porozmawiać?

Shep pokręcił głową, wyrażając być może niedowierzanie na widok tego, co zobaczył na podłodze pokoju i co doprowadziło go do łez, a być może w odpowiedzi na pytanie brata.

Dylan ujął Shepa za podbródek i delikatnie uniósł mu głowę. – Co się dzieje?

Być może Shep zrozumiał, o co chodzi bratu, ale nawet patrząc mu prosto w oczy, Dylan ujrzał tylko nieprzeniknioną tajemnicę trudniejszą do rozszyfrowania niż hieroglify egipskie.

Gdy jego ciemne oczy trochę obeschły, chłopak powiedział: – Księżyc, oko nocy, lampa lunarna, zielony krąg, niebiańska latarnia, galeon widmo, świetlisty wędrowiec…

To znajome zachowanie, wynikające zapewne z prawdziwej obsesji na punkcie synonimów, a może będące kolejną techniką unikania normalnej rozmowy, mimo upływu lat wciąż jeszcze czasami drażniło Dylana. Teraz, gdy w jego żyłach krążyło niezidentyfikowane złociste serum, a z wiatrem pustyni gnali do nich okrutni mordercy, rozdrażnienie szybko przerodziło się w irytację i złość.

– …srebrzysty glob, lampa jesiennej pełni, najwyższy władca prawdziwej melancholii.

Trzymając dłoń pod brodą brata i łagodnie starając się skupić na sobie jego uwagę, Dylan rzekł:

– A to ostatnie – to Szekspir? Nie cytuj mi Szekspira, Shep. Lepiej zareaguj. Co się dzieje? Pospiesz się i pomóż mi. O co chodzi z tym księżycem? Dlaczego się denerwujesz? Co mogę zrobić, żebyś się lepiej poczuł?

Wyczerpawszy zasób synonimów i metafor księżyca, Shep skupił się na słowie „światło", klepiąc z uporem, który świadczył, że w jego słowach kryje się więcej znaczenia, niż się wydaje:

– Światło, iluminacja, blask, promień, jasność, świetlistość, błysk, lśnienie, najstarsza córa Boga…

– Shep, przestań – powiedział: stanowczo Dylan, unikając jednak surowego tonu. – Nie przemawiaj do mnie, ale ze mną rozmawiaj.

Shep wcale nie próbował odwrócić się od brata. Zamknął tylko oczy, grzebiąc resztki nadziei, że kontakt wzrokowy doprowadzi w końcu do sensownej rozmowy.

– …promienność, ogień, pożar, łuna, płomień… – Pomóż mi – błagał Dylan. – Spakuj układankę. -…połysk, odbłysk, poblask…

Dylan spojrzał na stopy Shepa w samych skarpetkach. – Włóż buty, dziecko.

– …jarzenie się, żarzenie się, poświata…

– Spakuj układankę, włóż buty. – Cierpliwe powtarzanie czasem skłaniało Shepa do działania. – Układanka, buty. Układanka, buty.

– …przebłysk, odblask, migot, migotanie – ciągnął Shep, poruszając gałkami ocznymi pod powiekami, jakby głęboko spał i śnił.

Jedna walizka stała obok łóżka, druga leżała otwarta na komodzie. Dylan zamknął otwartą torbę, podniósł obie i podszedł do drzwi.

– Shep. Układanka, buty. Układanka, buty. Stojąc tam, gdzie zostawił go brat, Shep recytował: – Iskra, iskrzenie, płomyk…

Aby rozdrażnienie nie przerodziło się w wybuch wściekłości, Dylan otworzył drzwi i wystawił na zewnątrz walizki. Powietrze wieczoru wciąż przypominało buchający z pieca żar, wysuszony jak spalona skórka grzanki.

Na niemal pusty parking padał żółty blask latarni, jak suchy deszcz, wsiąkając natychmiast w czarny asfalt niczym promienie światła wsysane przez czarną dziurę. Szerokie cienie o ostro zarysowanych krawędziach przywodziły na myśl gilotynę, wzmagając nastrój oczekiwania na egzekucję, ale Dylan nie zauważył, by teren motelu roił się od oddziałów zabójców zbrojnych w pistolety.

Jego biały ford expedition stał zaparkowany niedaleko. W przymocowanym do dachu wodoszczelnym bagażniku Dylan trzymał swoje malarskie akcesoria, a także gotowe obrazy, które wystawił na sprzedaż na niedawnym festiwalu sztuki w Tucson (gdzie sprzedał pięć) i zamierzał wystawić także w Santa Fe na podobnych imprezach.

Otwierając tylną klapę i szybko ładując walizki do samochodu, rozejrzał się w prawo i w lewo, obejrzał się też za siebie w obawie przed ponownym atakiem, jak gdyby się spodziewał, że stuknięci lekarze z ogromnymi strzykawkami wypełnionymi szprycą poruszają się w stadach jak kojoty w pustynnych kanionach, wilki w dziewiczych lasach i adwokaci wietrzący okazję, by wystąpić o odszkodowanie dla ofiary.

Kiedy wrócił do pokoju, zastał Shepa dokładnie w tym samym miejscu, gdzie go zostawił: chłopak wciąż był w skarpetkach, miał zamknięte oczy i demonstrował imponujące słownictwo:

– …fluorescencja, fosforescencja, bioluminescencja… Dylan przypadł do biurka, rozsypał ułożoną część obrazka i powrzucał kawałki świątyni sinto i drzew wiśniowych do pudełka. Wolałby zostawić układankę, żeby było szybciej, ale przypuszczał, że Shep nie zgodziłby się bez niej wyjechać. Shepherd na pewno usłyszał i rozpoznał charakterystyczny odgłos wsypywania do kartonu elementów obrazka. Zazwyczaj ruszyłby od razu, by bronić swej niedokończonej pracy, lecz nie tym razem. Z zamkniętymi oczami kontynuował monotonne wyliczanie wielu nazw i form światła:

– …błyskawica, wyładowanie, skacząca iskra, grom, piorun rozłupujący drzewa…

Nakładając wieczko na pudełko, Dylan odwrócił się od biurka i obrzucił przelotnym spojrzeniem buty brata. Rockporty, takie same jak Dylana, ale mniejsze o kilka numerów. Za dużo zachodu, żeby posadzić chłopca na skraju łóżka, wsunąć mu stopy w buty i zawiązać sznurowadła. Dylan porwał je z podłogi i postawił na pudełku z układanką.

– …płomień świecy, blask lampy, ogień pochodni… Dylana zaczęło piec i swędzieć miejsce po zastrzyku. Powstrzymał się, by zedrzeć plaster z rysunkiem psa i podrapać rankę po ukłuciu, ponieważ obawiał się, że kolorowy opatrunek kryje okropny dowód, iż substancja w strzykawce była gorsza niż narkotyk, gorsza niż zwykły środek toksyczny, gorsza niż wszystkie znane choroby. Pod maleńkim trójkątem gazy mógł się czaić coraz większy drgający pomarańczowy grzyb albo czarna wysypka, albo pierwszy znak, że jego skóra zaczyna się przekształcać w zielone łuski, a on z człowieka zmienia się w gada. Udręczony obrazami prosto z „Archiwum X" nie miał odwagi sprawdzić przyczyny swędzenia.

– …blask ognia, światło gazowe, fosforyzowanie, fatamorgana…

Dźwigając układankę i obuwie brata, Dylan wbiegł do łazienki, mijając Shepa. Nie zdążył rozpakować szczoteczek do zębów ani przyborów do golenia, ale na półce obok umywalki postawił plastikową fiolkę z przepisanym lekiem przeciwhistaminowym. W tym momencie najmniej przejmował się alergią; mimo to, nawet gdyby miał zostać pożarty żywcem przez złośliwy pomarańczowy grzyb, zmieniając się równocześnie w gada ściganego przez okrutnych morderców, wolał uniknąć komplikacji w postaci kataru i bólu zatok.

– …chemoluminescencja, krystaloluminescencja, przeciwblask…

Wracając z łazienki, Dylan powiedział z nadzieją w głosie: – Shep, chodźmy. Ruszaj się, idziemy.

– …promieniowanie fioletowe, promieniowanie ultrafioletowe…

– Mówię poważnie, Shep.

– …promieniowanie podczerwone… – Shep, wpakujemy się w kłopoty. -…promieniowanie aktyniczne…

– Nie zmuszaj mnie, żebym był niemiły – błagał Dylan. -…dzień, świt…

– Proszę cię, nie zmuszaj mnie, żebym był niemiły. -…światło słoneczne, promień słońca…

Загрузка...