33

Dylan pamiętał tę układankę, która miała tak szczególne znaczenie, że mógłby ją w miarę dokładnie namalować z pamięci. Teraz poznał też źródło ciemnożółtego

światła: aptekarską lampę, która zwykle stała na biurku w gabinecie. Lampa miała szklany abażur koloru ochry.

Gdy autyzm Shepherda objawiał się nadwrażliwością na ostre światło, chłopiec nie mógł pracować nad układanką w przytłumionym dzięki ściemniaczowi blasku górnej lampy. Nikt inny prawie nie słyszał cichego brzęczenia rezystora ograniczającego przepływ prądu, ale dla Shepa odgłos ten brzmiał przeraźliwie jak pisk wysokoobrotowej piły do kości, rozsadzając mu czaszkę. Dlatego korzystał z lampki na biurko z przyciemnionym abażurem, do której wkręcono żarówkę o mniejszej mocy.

Od dziesięciu lat Shepherd nie bawił się układanką w jadalni, ponieważ wolał korzystać ze stołu kuchennego. Łamigłówka przedstawiająca kosz ze szczeniakami była ostatnią, jaką skończył w tym pokoju.

– Shep jest dzielny – powiedział: dwudziestoletni Shep, lecz młodszy Shepherd przy stole nie uniósł wzroku.

Żadne z wydarzeń, jakie rozegrały się dotychczas, nie przejęło Dylana tak potwornym lękiem. W przeciwieństwie do przygód, które do tej pory przeżył, tym razem doskonale wiedział, co się stanie w ciągu najbliższych kilku minut. Czuł, jakby w stronę dobrze znanej grozy pchała go potężna fala, a on był wobec niej zupełnie bezsilny, jak człowiek w małej łódce zbliżający się nieuchronnie do Niagary.

– Dylan!

To był glos Jilly. Kiedy się do niej odwrócił, wskazała na podłogę.

W jadalni leżał perski dywan. Wzory wokół ich stóp przysłaniały migoczące czarne plamy, jak gdyby ich buty stały w kałużach atramentu. Powierzchnia czerni cały czas marszczyła się delikatnie. Kiedy Dylan poruszył jedną stopą, kałuża przesunęła się razem z nią, a część dywanu, która wyglądała na zalaną atramentem, ukazała się ponownie, nieskazitelnie czysta.

Niedaleko Dylana stało krzesło i kiedy go dotknął, zobaczył, jak pod jego ręką na obiciu rozlewa się kolejna atramentowa plama, większa od dłoni, ale odpowiadająca jej kształtem. Przesunął rękę w lewo i prawo, a czarny kleks przesuwał się razem z nią, nie pozostawiając żadnych śladów na tkaninie.

Dylan czuł dotyk krzesła, lecz gdy spróbował je chwycić, obicie nawet się nie wgniotło. Usiłował gwałtownym ruchem odsunąć je od stołu – i ręka przeszła przez krzesło, jak gdyby było tylko iluzją.

Albo jakby on był pozbawionym cielesności duchem. Widząc szok i rosnącą dezorientację Jilly, położył jej dłoń na ramieniu, aby pokazać, że atramentowe zjawisko nie zachodzi między nimi, lecz tylko wówczas gdy próbują zmienić coś w otoczeniu.

– Chłopiec przy stole – powiedział do niej – to Shepherd, kiedy miał dziesięć lat.

Chyba sama się tego domyśliła, bo wiadomość wcale jej nie zdziwiła.

– To nie jest… żadna wizja, którą mamy razem z Shepem. – Nie.

Jak gdyby zaczęła kojarzyć wszystkie fakty, zanim Dylan odkrył przed nią tożsamość chłopca z układanką, powiedziała tonem stwierdzenia:

– Złożyliśmy się nie tylko do Kalifornii, ale do jakiejś przeszłości.

– Wcale nie jakiejś. – Serce w nim truchlało, lecz nie z powodu niebezpieczeństwa, był bowiem niemal pewien, że ze strony przeszłości nie grozi im żadna krzywda, tak jak oni nie mieli wpływu na nic wokół siebie; ogarnął go tylko niewypowiedziany żal i pogrążył się w znajomej otchłani smutku. – To nie jest jakaś przeszłość, ale jeden konkretny wieczór. Okropny wieczór.

Bardziej z myślą o Jilly niż po to, by się utwierdzić we własnym przekonaniu, Dylan podszedł do stołu i machnął ręką, chcąc strącić układankę na podłogę. Nie drgnął ani jeden kawałek obrazka.

Dziesięcioletni Shepherd, odgrodzony od reszty świata izolacją autyzmu i zupełnie pochłonięty układanką, mógłby nie zareagować na ich głosy, nawet gdyby je słyszał. Ale wzdrygnąłby się lub przynajmniej zaskoczony zamrugał na widok czyjejś ręki usiłującej zniszczyć jego pracę. Jednak w ogóle nie zareagował.

– Jesteśmy w zasadzie niewidzialni – rzekł Dylan. – My widzimy, ale nas nikt nie widzi. Słyszymy, ale nikt nas nie słyszy. Czujemy zapach ciasta. Czujemy podmuch ciepłego powietrza

z otworu ogrzewania i możemy nim oddychać, czujemy powierzchnię przedmiotów, ale nie mamy na nic wpływu.

– Chcesz przez to powiedzieć, że Shep tak chce?

Shepherd wciąż patrzył na młodszego siebie, jak dodaje łapki chromym szczeniakom, a ślepym – oczy.

– Zważywszy na to, co się stało tego wieczoru – odparł Dylan – to ostatnia rzecz, jakiej Shep mógłby chcieć. To nie on ustala zasady. Tak chyba chce Natura.

Widocznie Shepherd potrafił złożyć ich do przeszłości, lecz mogli ją tylko oglądać, jak gdyby zwiedzali muzeum.

– Przeszłość to przeszłość. Nie można jej odwrócić – rzekł Dylan, choć gorąco pragnął, by było inaczej.

– Wczoraj wieczorem – przypomniała mu Jilly – Shepherd nagle zaczął recytować synonimy odchodów – ale długo po tym, jak kazałam ci przestać przeklinać, bo mówiłeś jak mój stary.

– Nie powiedziałaś, że mówię jak twój stary.

– Właśnie dlatego przeszkadza mi wulgarny język. Stary umiał odzywać się tylko po chamsku. W każdym razie mówiłeś, że Shep ma inne poczucie czasu niż my.

– Shep ma poczucie prawie wszystkiego inne niż my.

– Mówiłeś, że dla niego przeszłość, teraźniejszość i przyszłość nie są tak wyraźnie oddzielone jak dla nas.

– I proszę bardzo: dziewiętnasty lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku, ponad dziesięć lat temu, zanim wszystko się zawaliło.

Z przyległego salonu przez otwarte drzwi dobiegły ich kłótliwe głosy, lecz niezbyt głośne.

Dylan i Jilly spojrzeli na drzwi, za którymi paliło się światło dużo jaśniejsze od blasku aptecznej lampki w jadalni. Młodszy Shep dalej uzupełniał obrazek ze szczeniakami, podczas gdy starszy Shep przyglądał mu się z niepokojem na twarzy.

W wojnie, jaką toczyły między sobą serce i umysł, strach Dylana walczył z przemożną ciekawością. Gdyby porcja koszmaru nie zdołała zaspokoić ciekawości, wówczas ciekawość mogłaby zwyciężyć. Albo gdyby Dylan mógł mieć wpływ na zakończenie tego wieczoru z przeszłości, potrafiłby przełamać to niemal paraliżujące oczekiwanie na zło. Skoro jednak nie mógł niczego zmienić – bo nie mógł – nie chciał być biernym świadkiem tego, czego nie widział dziesięć lat temu.

Głosy w salonie stały się głośniejsze, bardziej nabrzmiałe złością.

– Bracie, złóż nas stąd – zaczął namawiać starszego Shepherda Dylan. – Złóż nas do domu, ale do naszych czasów. Rozumiesz mnie, Shep? Złóż nas z przeszłości, szybko.

Młodszy Shepherd był głuchy na głos Dylana, Jilly i starszego siebie. Mimo że starszy Shep słyszał każde słowo brata, zareagował tak, jakby też należał do minionego czasu i był głuchy jak pień na głosy przybyszów z przyszłości. Sądząc po skupieniu, z jakim obserwował młodszego siebie, nie chciał jeszcze donikąd się składać i żadna siła nie zmusiłaby go do wykorzystania czarodziejskiej mocy.

Gdy prowadzona podniesionymi głosami rozmowa w salonie przybrała na sile, ręce dziesięcioletniego Shepa opadły nagle na stół, a każda trzymała element układanki. Chłopiec spojrzał w stronę otwartych drzwi.

– Och, nie – rzekł Dylan, gdy ze zgrozą uświadomił sobie, co się dzieje. – Nie bracie, nie, nie.

– Co? – odezwała się Jilly. – Co jest?

Młodszy Shep odłożył kawałki układanki na stół i podniósł się z krzesła.

– Biedny dzieciak. Widział to – powiedział z rozpaczą Dylan. – Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że widział.

– Co widział?

Dwunastego lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku dziesięcioletni Shepherd O'Conner wyszedł zza stołu i powłócząc nogami, zbliżył się do drzwi salonu.

Dwudziestoletni Shepherd postąpił naprzód i wyciągnął rękę, próbując zatrzymać młodszego siebie. Dłoń przeszła przez Shepherda z lutego sprzed lat, jakby był duchem, bez najmniejszego efektu.

Wpatrując się w swoje ręce, starszy Shep powiedział drżącym ze strachu głosem:

– Shep jest dzielny. Shep jest dzielny.

Nie mówił chyba jednak z podziwem o dziesięcioletnim Shepherdzie O'Connerze, lecz dodawał sobie sił, by stawić czoło koszmarowi, który miał nastąpić.

– Złóż nas stąd – nalegał Dylan.

Shepherd spojrzał mu prosto w oczy i mimo że stał przed bratem, a nie kimś obcym, taka chwila bliskości zawsze wiele go kosztowała. Dziś, w tych okolicznościach, cena była wyjątkowo wysoka. W jego oczach widniała bezbronność i delikatność, przeciw którym nie miał zwykłej ludzkiej broni: ego, poczucia własnej wartości, psychologicznego instynktu samozachowawczego.

– Chodźcie. Chodźcie zobaczyć. – Nie.

– Chodźcie zobaczyć. Musicie zobaczyć. Młodszy Shepherd wyszedł z jadalni do salonu. Odwracając wzrok od Dylana, starszy Shepherd powtórzył z uporem:

– Shep jest dzielny, dzielny. – Po czym ruszył za samym sobą-mężczyzna-dziecko śladem dziecka. Gdy kierując się do salonu, zszedł z perskiego dywanu na parkiet z jasnego klonu, każdy krok znaczył atramentowymi kałużami.

Dylan i Jilly poszli za nim do salonu z dwunastego lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku. Młodszy Shepherd zatrzymał się dwa kroki za progiem, lecz starszy Shepherd minął go, by spojrzeć z bliska na rozgrywającą się w pokoju doniosłą scenę.

Widok matki, Blair, która jeszcze żyła i wydawała się teraz cudownie zmartwychwstała, wstrząsnął nim bardziej, niż Dylan mógłby przypuszczać. Czuł, jakby serce ścisnął mu drut kolczasty, raniąc je do głębi przy każdym uderzeniu.

Blair O'Conner miała czterdzieści cztery lata. Tak niewiele. Pamiętał jej łagodność, dobroć, cierpliwość i dorównującą urodzie mądrość.

Teraz jednak ukazywała bardziej wybuchową stronę swojej natury: gniew rozjaśniał zielone oczy i nadawał rysom ostrość. Mówiąc, chodziła tam i z powrotem, a każdy ruch i moment zatrzymania przywodziły na myśl panterę broniącą młodych.

Nigdy nie wpadała w gniew bez przyczyny, a Dylan nigdy nie widział jej aż tak rozgniewanej.

Mężczyzna, który podrażnił jej poczucie dobra i zła, doprowadzając ją do gniewu, stał pod oknem, odwrócony tyłem do niej i do wszystkich z tego i tamtego czasu.

Nie widząc duchów z przyszłości ani nawet dziesięcioletniego Shepa, który przyglądał się z drzwi jadalni, Blair powiedziała:

– Mówiłam panu, że one nie istnieją. A nawet gdyby istniały, nigdy bym ich panu nie dała.

– A gdyby jednak istniały, komu by je pani dała? – zapytał mężczyzna pod oknem, odwracając się do niej.

Chociaż w roku 1992 był nieco szczuplejszy niż w 2002 i miał więcej włosów niż dziesięć lat później, poznali go od razu. W salonie stał Lincoln Proctor vel Frankenstein.

Загрузка...