6

Ciemność nie trwała długo. Przez całe pięć minut błyskawice rozświetlały niebo. Z łatwością sprawdziła godzinę na zegarze – minęła pierwsza w nocy. Nie mogła już tego wszystkiego znieść i postanowiła zadzwonić do Tylera, ale telefon był głuchy. Popatrzyła przez okno w momencie, kiedy ogromna błyskawica rozdarła niebo. Prawie jednocześnie huknął grzmot, który omal jej nie ogłuszył. Wszystko będzie w porządku, uspokajała się w duchu, przecież to tylko burza. Burze w Maine były naturalnym zjawiskiem, podobnie jak ogromne chmary komarów, które od czasu do czasu grubą warstwą pokrywały miasto. Nie było powodu do paniki.

Becky leżała w ciemności, nie spuszczając wzroku z okna sypialni. Mogłaby przysiąc, że wiatr się wzmaga. Czuła, że cały dom się rusza. Wstrząsy były tak gwałtowne, że przez chwilę myślała, iż budynek oderwie się od fundamentów. Rozległ się głośny trzask, który poderwał ją do pozycji siedzącej. To nic takiego, tłumaczyła sobie. Chyba nie przyjechała tutaj po to, żeby zginąć podczas gwałtownej letniej burzy? Przedtem żałowała, że nie mieszka bliżej oceanu, że nie słyszy, jak fale rozbijają się o strome ściany skalne, porośnięte powykręcanymi od zimowych wiatrów sosnami, jak uderzają o wysokie głazy przy małej plaży na końcu Czarnego Gościńca – wąskiej, krętej drogi, prowadzącej do oceanu.

Teraz już tego nie żałowała. Była zadowolona, że nie musi słuchać ryku rozszalałych fal. Patrzyła na przecinające niebo błyskawice – chwilami było jasno jak w dzień. To było wspaniałe, dramatyczne widowisko, ale stopniowo zaczęło ją ogarniać przerażenie.

Wreszcie poczuła, że już dłużej tego nie wytrzyma. Zapaliła trzy świece, włożyła je do kubków po kawie i wzięła do ręki thriller Steve'a Martiniego, który czytała, zanim burza rozszalała się na dobre.

Czyżby się trochę uspokoiło? Przeczytała kilka słów i zorientowała się, że nie pamięta, o co tu w ogóle chodzi. Odłożyła książkę na stolik i wzięła „New York Timesa”, który był sprzedawany tylko w jednym małym sklepiku z papierosami, w bok od Uliczki Jadowitego Sumaka. Nie chciała czytać o próbie zabójstwa, ale oczywiście nie potrafiła się temu oprzeć. Zamachowi na życie gubernatora poświęcono wiele stron. Jej nazwisko często się tam pojawiało.

Nad domem przetaczał się grzmot. Becky czytała: Poszukiwana jest Rebecca Matlock, była sekretarka prasowa gubernatora, która, jak twierdzi FBI, posiada informacje na temat zamachu na jego życie.

A zatem jest teraz byłą sekretarką prasową. No cóż, zniknęła bez słowa, więc chyba nie powinna mieć do nikogo pretensji. Dochodziła druga w nocy.

Nagle rozległo się tak przeraźliwe wycie wiatru, że ścierpła jej skóra. Niebieskawe światło błyskawicy rozświetliło niebo, a huk grzmotu omal nie uniósł domu w powietrze. Spojrzała w okno i zmartwiała z przerażenia. Wysoki świerk zachwiał się tylko raz i runął na ziemię. Dzięki Bogu, nie spadł na dom, ale górne gałęzie walnęły w okno z taką siłą, że zerwała się z łóżka i pobiegła do garderoby. W trwożnym oczekiwaniu kucnęła pod wieszakiem, chowając się za niebieskimi dżinsami i żółtym topem z dzianiny. Na szczęście już nic więcej się nie działo, więc po chwili wróciła z ociąganiem do sypialni. Trzy gałęzie, pochylone nad jasnoniebieskim dywanikiem ze szmatek, wciąż jeszcze drżały. Okno było rozbite, deszcz bił po gałązkach i spływał na podłogę. Stała w miejscu, wpatrując się w konar, który tak nieoczekiwanie znalazł się w jej sypialni, słuchała kolejnych grzmotów i czuła, że ma tego dość. Nie chciała już dłużej być sama.

Ubrała się i zbiegła na dół. Musiała czegoś poszukać, żeby zasłonić okno. Nie znalazła jednak niczego przydatnego, poza kilkoma ścierkami do naczyń, ozdobionymi widokiem latarni morskiej. W końcu poupychała wszystkie poduszki, jakie były, dokoła tkwiącego w oknie konaru, i to trochę pomogło.

Wyszła z domu i zamknęła za sobą drzwi. Wiatr przenikał ją na wskroś, a deszcz przemoczył do gołej skóry, przyklejając włosy do czaszki. Podbiegła do toyoty i zaczęła mocować się z zamkiem. Wreszcie udało się jej otworzyć drzwi i usiąść za kierownicą. Kiedy przekręciła kluczyk w stacyjce, samochód warknął na nią i zaraz zgasł. Postanowiła dać mu chwilę odpoczynku, żeby nie zalać silnika. Znowu przekręciła kluczyk i na szczęście samochód zapalił. Od domu Tylera dzielił ją niecały kilometr. Musiała jechać przed siebie i skręcić w prawo na pierwszym skrzyżowaniu, w ulicę Tajnych Agentów.

Kiedy huknął grzmot, obejrzała się i popatrzyła na stary dom Jacoba Marleya. Wyglądał jak zalane deszczem angielskie zamczysko, po którym, od niepamiętnych czasów, błąkają się duchy. Błyskawica, jak srebrny sztylet, przecięła niebo. Wydawało się, że dom zatrząsł się nagle, jakby otrzymał śmiertelną ranę. Można było pomyśleć, że to zemsta bogów, którzy chcieli rozerwać go na kawałki. Może Jacob Marley senior rzeczywiście otruł swoją żonę i teraz nadszedł czas kary?

– Dziękuję, że zaczekaliście, aż wyjdę! – zawołała, grożąc niebu zaciśniętą pięścią. – Czekaliście z tą zemstą na mój przyjazd! Nie spieszyło się wam! Ogromny świerk, który omal nie wbił się w dom, leżał teraz wzdłuż jego zachodniej ściany. Długi konar, który stłukł okno sypialni, wyglądał jak sięgająca w głąb domu ręka. Zadrżała na ten widok. Nagle wydało się jej, że ze wszystkich stron otaczają ją wrogie siły, bezlitosne jak ten mężczyzna, który ją śledził, prześladował telefonami, aż wreszcie zamordował starą, bezdomną kobietę i postrzelił gubernatora. Czuła, że był blisko.

Muszę przestać o tym myśleć, powtarzała sobie, jadąc bardzo wolno, bo droga była zatarasowana. Wiatr pochylał drzewa prawie do ziemi. Gałęzie ocierały się o zalewaną deszczem szybę samochodu, zagrażały też przygięte wiatrem konary, więc zaczęła się zastanawiać, czy przyjechała do Maine tylko po to, żeby zginąć podczas tej koszmarnej burzy. Dwa razy musiała wysiąść z samochodu, usunąć gałęzie z drogi. Niesiony wiatrem deszcz uderzał w nią z taką siłą, że ledwie zdołała utrzymać się na nogach. Na pewno w zderzakach porobiły się dziury, towarzystwo ubezpieczeniowe nie będzie tym zachwycone.

Aha, zapomniała, że nie ma żadnego ubezpieczenia. Do tego trzeba być kimś prawdziwym i mieć prawdziwy dowód tożsamości.

Nagle zza ściany deszczu zabłysły światła samochodu – były bardzo blisko, może w odległości kilku metrów. Piekło i szatany! Dać się zabić na Gościńcu Wilczej Jagody? To mogło nawet mieć pewien wydźwięk ironiczny, ale teraz trudno jej było to docenić.

Przyjechała tu, żeby się schronić, poczuć bezpiecznie, a do jej sypialni nagle wdarła się gałąź, a teraz umrze tylko dlatego, że nie mogła już dłużej wytrzymać w tym starym domu, który mógł się zawalić i pogrzebać ją żywcem. Przycisnęła klakson, zrobiła gwałtowny ruch kierownicą w lewo, ale te światła zbliżały się szybko i nieustępliwie, niesłychanie szybko. Wrzuciła wsteczny bieg, chociaż wiedziała, że to nic nie da. Na pewno utknie, bo droga w wielu miejscach była zatarasowana. Nacisnęła hamulec i zgasiła silnik. Wyskoczyła z samochodu i pobiegła na pobocze, czując, że te cholerne światła na nią napierają – były już tak blisko, że przemknęło jej przez myśl, że prześladowca ją odnalazł i zaraz ją zabije. Dlaczego wyszła z domu? Co z tego, że w sypialni była gałąź, z której woda kapała na dywan? Tam przynajmniej było bezpiecznie, nie tak jak tutaj, w wichurze, która w każdej chwili mogła ją unieść w powietrze, z najeżdżającym na nią samochodem, z szaleńcem przy kierownicy.

Nagle, w jakiś cudowny sposób, światła znieruchomiały w odległości jakichś dwóch metrów od jej samochodu. W deszczu i świetle błyskawic miały upiorny żółty kolor. Stała, ciężko oddychając, przemoczona do suchej nitki, smagana wiatrem. Czekała. Kto wysiądzie z samochodu? Czyją dostrzeże, stojącą przy drzewach, które ją osłaniały, przygięte siłą wiatru? Czy chce ją zabić własnymi rękami? Dlaczego? Dlaczego?

To był Tyler McBride.

– Becky! Na litość boską? Czy to ty!? – krzyczał.

Miał latarkę, której blade, rozmyte przez deszcz światło z niebieską obwódką uderzyło ją wprost w oczy. Zasłoniła je ręką.

Otworzyła usta, żeby odkrzyknąć, lecz zachłysnęła się wodą. Podbiegła do niego i chwyciła go za ręce.

– To ja – powiedziała. – To ja. Jechałam do ciebie. Konar drzewa wpadł przez okno do sypialni i bałam się, że dom się zawali.

Wziął ją za ramiona i zaczął mówić powoli i bardzo spokojnie.

– Wydawało mi się, że widzę światła samochodu, ale nie byłem tego pewny. Ja też jechałem do ciebie. Wszystko w porządku. Ten stary dom się nie zawali. Nie ma się czego bać. Teraz jedź za mną do domu. Sam śpi, ale w każdej chwili może się obudzić. Nie chcę, żeby się przestraszył.

Opanowała się. Nie była przecież bezradnym dzieckiem, takim jak Sam. Wiatr szarpał ubraniem, a deszcz był tak rzęsisty i gwałtowny, że boleśnie odczuwała jego uderzenia. Jej dżinsy były sztywne, twarde i ciężkie od wody ale już o tym nie myślała. Nie była sama. To był Tyler, a nie ten szaleniec z Nowego Jorku. Odetchnęła z ulgą. Po chwili jechała za jego samochodem, który posuwał się w ślimaczym tempie, w kierunku domu na ulicy Tajnych Agentów.

Po dziesięciu minutach dotarli do małego, oszalowanego deskami domku, stojącego na pięknie utrzymanym trawniku, gęsto obsadzonym świerkami. Wyskoczyła z samochodu i pobiegła do drzwi, wykrzykując coś po drodze.

– Tajni Agenci, co za wspaniała nazwa! – Roześmiała się. -Ulica Tajnych Agentów!

– W porządku, Becky. Już jesteśmy w domu. Udało się nam. Jezu, to najgorsza burza, jaką widziałam. Tak gwałtowna była ostatnio w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym roku, jak mówili w radio. Dobrze ją sobie przypominam. Byłem wtedy mały i potwornie się bałem. Trzeba przyznać, że wybrałaś niezbyt stosowny moment, Becky. Przyjechałaś do Riptide tuż przed atakiem królowej wszystkich burz. – Popatrzył na nią uważnie i po chwili dodał cichym, spokojnym głosem. – To trochę jak ten wirus Mancini, który pojawił się w zeszłym roku i unieruchomił wszystkie komputery w małej firmie Tiffany, zajmującej się oprogramowaniem. Zwrócili się do mnie, żebym coś na to poradził. To była niezła robótka.

Becky stała w małej sionce, ociekając wodą. Wiedziała, że Tyler stara się ją uspokoić.

– Humor komputerowy – stwierdziła i roześmiała się. Tyler poszedł do łazienki po ręczniki.

Za oknem mignął zygzak błyskawicy, oświetlając stertę gazet, leżących na podłodze obok kanapy.

– Nic mi nie będzie – powiedziała, kiedy zaczął delikatnie masować jej mokre plecy.

– Wiem. Jesteś dzielna – przyznał z uśmiechem i odsunął się od niej.

Sam spał, ułożony na boku, z rączką pod policzkiem. Nie zważając na wstrząsające światem wybuchy, śnił pewnie o swoich porannych kreskówkach. Becky okryła go szczelniej kołdrą.

– Jest słodki – powiedziała, patrząc na malca.

– Tak – przyznał Tyler.

Chciała spytać, dlaczego Sam jest taki małomówny i nieufny, ale wyczuła w jego głosie coś, co powstrzymało ją przed tym pytaniem. Była w nim gorycz i gniew. Czy dlatego, że żona go opuściła? Odeszła bez słowa? Bez żalu? Mogła go zrozumieć. Kiedy matka ją opuściła, ją też ogarnął gniew, że została sama.

To nie była wina matki, ale ten straszny ból… Jeszcze raz spojrzała na Sama i wyszła z małej sypialni, a Tyler wraz z nią. Dał jej gruby, różowy szlafrok swojej żony, już dobrze znoszony, i Becky zaczęła się zastanawiać, jaką kobietą była Ann McBride. Dlaczego nie zabrała ze sobą szlafroka? Nie mogła o to teraz pytać Tylera. Ten szlafrok miał odpowiedni rozmiar, był ciepły i wygodny. A więc nosiła ten sam rozmiar co Ann.

Pili kawę zrobioną na maszynce turystycznej, którą Tyler przyniósł z piwnicy. To była najlepsza kawa, jaką kiedykolwiek piła, i powiedziała mu to. Potem zasnęła owinięta kocami na starej kanapie, obitej kretonem w kwiatki.

Słońce było przeraźliwie jasne, jakby burza zmyła grubą warstwę kurzu ze wszystkich drzew, ulic i domów i dokładnie wyszorowała niebo. Tyler rzucił na kanapę jej dżinsy, które były teraz miękkie, gorące po suszarce i tak obcisłe, że z trudem zapięła suwak.

Kiedy się przebudziła, przy kanapie stał Sam z palcem w buzi i z kołdrą pod pachą.

– Becky, przyniosłaś ciasteczka?

Zaskoczył ją tym pytaniem. To było pełne zdanie. Może on był nieufny tylko w stosunku do nieznajomych, może bał się obcych ludzi. Może już nie uważał jej za obcą. Miała nadzieję, że tak właśnie było.

– Przykro mi, skrzatku, tym razem nie ma ciasteczek. -Uśmiechnęła się do niego.

– Dom, w którym straszy – odezwał się znowu. Tyler nalewał mleko do miseczki z płatkami. Popatrzył na Becky.

– Chyba masz rację, Sam – powiedziała. – To była okropna burza, a ten stary dom jęczał i trzeszczał. Bardzo się bałam.

Chłopiec zaczął jeść płatki, które postawił przed nim ojciec.

– Sam jest zbyt mały, żeby się bać – stwierdził Tyler. Malec nie podniósł wzroku znad miseczki. Dochodziła jedenasta, kiedy Becky wróciła do domu Jacoba Marleya, który stracił już swój złowrogi, przerażający wygląd. Był przemoczony, wymyty do czysta, a wystająca z okna na piętrze gałąź świerku nie wyglądała już na jakąś upiorną rękę, tylko na połamane drzewo, i tyle. Chodziła po domu z uśmiechem, sprawdzając, jakie szkody poczyniła burza. W zasadzie nic wielkiego, poza tą gałęzią w oknie.

Z czynnej budki telefonicznej przy Twierdzy Artykułów Spożywczych zadzwoniła do agentki nieruchomości, pani Ryan, która powiedziała, że zaraz zawiadomi towarzystwo ubezpieczeniowe i ludzi od usuwania drzew, a Becky może się niczym nie martwić, bo wszystkie koszty zostaną pokryte.

Potem wróciła do domu i obeszła go jeszcze raz, co zabrało jej około dwudziestu minut, ale nie zauważyła innych szkód. Wreszcie, około południa, światło się zapaliło, lodówka głośno zamruczała i wszystko wróciło do normy. Jednak po chwili w holu i salonie światło zgasło. Krótkie spięcie, pomyślała i zaczęła się zastanawiać, gdzie jest skrzynka z bezpiecznikami. Najprawdopodobniej w suterenie, do której wchodziło się z kuchni. Zapaliła świecę i otworzyła drzwi do sutereny. Strome, drewniane schody niknęły gdzieś w dole.

No to ekstra, pomyślała, jeszcze do tego wszystkiego spadnę i skręcę kark na tych chwiejnych schodach. Jednak zejście było szerokie, solidne i zupełnie bezpieczne. Odczuła ogromną ulgę. Naliczyła dwanaście stopni. Podłoga była nierówna – zimny, wilgotny beton. Podniosła świecę i rozejrzała się dokoła. Z góry zwisał sznurek. Pociągnęła za niego, usłyszała pstryknięcie przełącznika, ale żarówka się nie zapaliła. To pewnie ten sam obwód, pomyślała. Podniosła świecę i oświetliła ścianę po prawej stronie schodów. Panowała tam wilgoć i pachniało pleśnią. Weszła w małą kałużę. No tak, przecieki po burzy. Znalazła wreszcie skrzynkę z bezpiecznikami na ścianie naprzeciw schodów. Obok stały sterty brudnych, wilgotnych skrzynek. Włączyła niesprawny bezpiecznik i pod sufitem zabłysła stuwatowa żarówka. Stare meble, z lat czterdziestych, a niektóre pewnie jeszcze wcześniejsze, spiętrzone były pod przeciwległą ścianą. Stało tu też pełno pudeł, wszystkie bardzo duże, oznaczone spłowiałym, rozmazanym ręcznym pismem.

Podeszła tam, żeby odczytać jakiś napis, kiedy rozległo się głośne dudnienie.

Zamarła z przerażenia. Skąd pochodził ten odgłos? Przypomniały jej się wszystkie koszmary poprzedniej nocy i słowa Sama: „Dom, w którym straszy”.

Ta przeklęta, pełna zgnilizny suterena była prawdziwym gabinetem cieni.

Obróciła się szybko, słysząc łoskot – dochodził gdzieś z rogu, niedaleko miejsca, w którym stała. Patrzyła, jak ściana zaczyna falować i cegły rozsypują się po podłodze, pozostawiając czarną dziurę.

Stała nieruchomo, patrząc na dziurę w murze. To ją zdziwiło. Ten dom był bardzo stary, bardzo mocny. Dlaczego coś takiego nagle się wydarzyło? Pewnie ściana została osłabiona przez liczne burze, a wczorajsza zadała jej ostateczny cios. Mogła się też do tego przyczynić panująca tu wilgoć.

Podeszła tam, przemykając pomiędzy skrzynkami, obok ogromnego kufra, który pochodził pewnie z lat dwudziestych. Światło tu nie dochodziło, więc podniosła świecę i zajrzała do dziury.

I głośno krzyknęła.

Загрузка...