Quantico
Marilyn, niech mi pani powie, jak wyglądała Tammy po powrocie do motelu? – spytał doktor Hicks.
– Miała na sobie płaszcz i zaraz go rozpięła, żeby mi pokazać swój strój pielęgniarki. Był przesiąknięty krwią.
– Czy robiła wrażenie zadowolonej?
– Och tak. Była szaleńczo szczęśliwa, że udało się jej uciec. Śmiała się i machała umazaną we krwi ręką. Uwielbia świeżą krew na rękach.
– Jak się jej udało wrócić do motelu? Mówi pani, że miała rękę umazaną krwią. Nikt tego nie zauważył?
– Nie wiem. – Marilyn potrząsnęła lekko głową; była wyraźnie zmartwiona.
– OK, to nieważne. Mówi pani, że miała na sobie płaszcz. Czy pani wie, skąd go wzięła?
– Nie wiem. Już go miała, kiedy po mnie przyszła. Był na nią za duży, ale zakrywał tę rękę, której nie miała, wie pan?
– Tak, wiem. Teraz pan Savich chciałby zadać kilka pytań, OK, Marilyn?
– Tak. Był dla mnie miły. Jest seksowny. Trochę mi żal, że Tammy go zabije.
Doktor Hicks uniósł swoje krzaczaste brwi, jednak nie był zszokowany, bo już to wszystko słyszał. Skinął głową Savichowi i podsunął mu krzesło.
– Jest w głębokiej hipnozie – powiedział.
– Marilyn, co pani teraz czuje do Tammy? – spytał Savich. Milczała, marszcząc czoło. Po chwili zaczęła powoli mówić.
– Myślę, że ją kocham. Powinnam ją kochać, bo jest moją kuzynką, ale boję się jej. Nigdy nie wiem, co ona może zrobić. Myślę, że mogłaby mnie zabić, gdyby jej przyszła na to ochota. Wie pan co, ona by się śmiała i rozcierałaby moją krew na rękach.
– Tak, wiem.
– Ona pana zabije.
– Tak, może próbować, już mi to pani mówiła. Jak ona się kontaktuje z ghulami? – Savich zignorował doktora Hicksa, który nie miał pojęcia, kim, czy też czym, są ghule. Potrząsnął tylko głową i powtórzył pytanie. – Marilyn?
– Myślałam już o tym, panie Savich. Wiem, że były tam, kiedy ona zabiła tego małego chłopca. Z tego, co mówiła, zrozumiałam, że ona tylko o nich pomyśli, a już przychodzą. A może cały czas za nią chodzą a ona tylko tak mówi, żeby pokazać, jaka jest mocna? Wie pan, czym są ghule?
– Nie, nie mam pojęcia. Pani też nie wie, prawda? Potrząsnęła głową. Siedziała na wygodnym krześle i miała zamknięte oczy. Dostała pokój w hotelu FBI, dwie agentki ją tam nadzorowały. Tym razem o wiele lepiej się prezentowała – umyła włosy, ubrana też była w czystą spódnicę i sweter. Nawet pod hipnozą robiła wrażenie wystraszonej, jej palce stale drgały. Zastanawiał się, co się z nią stanie. Nie miała żadnej rodziny, żadnego wykształcenia i przez całe życie bała się Tammy. Miał nadzieję, że FBI wkrótce odnajdzie tę morderczynię i Marilyn już nie będzie musiała dłużej się bać.
– Czy Tammy była już kiedyś na Karaibach? – spytał.
– Tak, jakiś czas temu byli z Tommym na Bahamach. Chyba na wiosnę.
– Były z nimi ghule? Marilyn potrząsnęła głową.
– Nie wie pani, czy kogoś tam zabili?
– Spytałam o to Tommy'ego, ale tylko się śmiał. Zaraz potem zrobił mi dziecko.
Savich postanowił sprawdzić, czy w tym czasie nie odnotowano na wyspach wyjątkowo bestialskich zbrodni.
– Czy Tammy mówiła kiedyś o innych wyspach, poza Bahamami, które chciałaby odwiedzić?
Potrząsnęła głową.
– Marilyn, niech pani się postara to sobie przypomnieć.
– Pamiętam, że to był Halloween – zaczęła Marilyn po długim milczeniu – i ona przebrała się za wampira. Powiedziała wtedy, że chciałaby pojechać na Barbados, żeby postraszyć tamte dzieciaki, i zaczęła się śmiać. Nigdy mi się nie podobał ten śmiech. Tak samo śmiał się Tommy po powrocie z Bahamów.
– Czy mówiła kiedyś, co robią ghule z tymi dziećmi?
– Raz, kiedy była Timmym, powiedziała, że od razu je połykają.
– Ale przecież one ich nie połykają w całości, prawda? Może biorą sobie rękę albo nogę?
– Och, panie Savich, one tylko wtedy tak robią, kiedy są najedzone i zależy im wyłącznie na smaku. Nie wiem tego na pewno, bo Tommy i Tammy o tym nie mówili.
Savichowi zrobiło się niedobrze. Jezu, czy ona chciała powiedzieć to, co zrozumiał? Że ci chłopcy, którzy nagle zniknęli, nigdy nie będą odnalezieni, bo zostali zjedzeni przez rodzeństwo Tuttle? Czy to kanibale? Przejął go nagły dreszcz, zaczął odruchowo pocierać sobie ręce.
Zerknął na doktora Hicksa. Lekarz był czerwony na twarzy i wyglądał, jakby miał za chwilę zwymiotować.
– Dziękuję, Marilyn, bardzo mi pani pomogła. – Savich dotknął lekko jej ramienia. – Gdyby mogła pani teraz wybierać, to co chciałaby pani w życiu robić?
– Chcę być stolarzem – powiedziała bez chwili wahania. – Mieszkaliśmy przez pięć lat w jednym miejscu i nasz sąsiad był stolarzem. Robił biurka, stoły i krzesła, różne rzeczy. Spędzał ze mną dużo czasu i wszystkiego mnie nauczył. Oczywiście, że płaciłam mu za to tak, jak chciał, i był z tego bardzo zadowolony. W gimnazjum powiedzieli mi, że jestem dziewczyną, a dziewczyna nie może być stolarzem, potem zaszłam w ciążę z Tommym i on zabił dziecko.
– Jeszcze jedno pytanie. Czy Tammy miała się z panią kontaktować, kiedy będzie już na Karaibach? – Zadał to pytanie już wcześniej, ale chciał sprawdzić, czy pod hipnozą nie powie czegoś więcej. Miał pewien plan.
– Tak. Nie mówiła kiedy, ale miała to zrobić.
– Gdzie miała pani szukać?
– Miała dzwonić do mojego chłopaka, Tony'ego, w Bar Harbor. Ale on już mnie chyba nie lubi. Powiedział, że gdyby szukała mnie policja, to on się wycofuje z tego interesu.
Savich miał nadzieję, że Tony nie wycofa się zbyt szybko. Nadal był na miejscu, pracował jako mechanik w European Motors. Dillon postanowił poprosić agentów z Bar Harbor, żeby mieli na niego oko, może nawet założyli podsłuch. To już było coś, o co można się zaczepić. Telefon od Tammy.
– Dziękuję, Marilyn. – Savich podniósł się z krzesła i stanął przy drzwiach. Patrzył, jak doktor Hicks przywołuje ją powoli do rzeczywistości i uspokaja łagodnym głosem. Wreszcie skinął Savichowi głową i trzymając Marilyn za ramię, wyprowadził ją z pokoju.
– Czas na lunch, Marilyn – powiedział Savich. – Zjemy na tym piętrze, nie w wielkiej sali.
– Chciałabym pizzę pepperoni, panie Savich.
– Dobry pomysł. Tu dają najlepszą.
Eureka, Kalifornia
Simon był wkurzony. Odesłał Lily do Waszyngtonu. Zdawało się, że usłuchała wreszcie głosu rozsądku i wsiadła do zamówionej taksówki, ale nie wróciła do Waszyngtonu. Poleciała do San Francisco tym samym samolotem co on, ukrywając się przed jego wzrokiem, a potem udało się jej złapać wcześniejsze połączenie z San Francisco do Eureka. Podeszła do niego, kiedy czekał przy taśmie na swój bagaż.
– Nie przypuszczałam, że wrócę do Hemlock Bay w dwa tygodnie po tym, kiedy udało mi się stąd uciec – powiedziała rześkim głosem.
Siedzieli teraz obok siebie w wynajętym samochodzie i Simon nadal był wkurzony.
– Lily, dlaczego pani to zrobiła? Tu może być niebezpiecznie. Jesteśmy na ich terenie, a ja…
– To jest nasza wspólna gra, Russo. Niech pan o tym nie zapomina. – Obejrzała się do tyłu, żeby popatrzeć na jadące za nimi samochody, chociaż nie wyglądało na to, żeby ktoś ich śledził. – Zachowuje się pan tak, jakbym uraziła pańską dumę. Nie ma pan całej sceny tylko dla siebie. To są moje obrazy.
– Obiecałem pani bratu, że nie pozwolę, by stało się pani coś złego.
– Dobra, niech pan dotrzymuje obietnicy. Dokąd jedziemy? Myślałam, że do Abe'a Turkle'a. Mówił pan, że może uda się coś z niego wyciągnąć, nie tyle o kolekcjonerze, dla którego pracuje, ile o Frasierach. Fakt, że on tu jest, dowodzi, że ma z nimi swoje interesy, prawda?
– Tak, to prawda.
– Mówił pan też, że Abraham Turkle mieszka w domku na plaży, niedaleko Hemlock Bay. Czy wiemy, kto jest właścicielem tego domku? Chyba nie mój przyszły eks – mąż?
– Nie, to nie jest Tennyson Frasier. – Simon odwrócił się do niej. – To domek papy Frasiera.
– Dlaczego nie powiedział mi pan tego wcześniej? To już chyba wystarczający dowód?
– Jeszcze nie. Cierpliwości. Szosa 211 jest bardzo kręta, dokładnie taka, jak pani mówiła. Będziemy przejeżdżać koło miejsca, gdzie zawiodły hamulce i uderzyła pani w sekwoję?
– Tak, jest właśnie przed nami. – Lily nie patrzyła na drzewo, kiedy koło niego przejeżdżali. Wypadki tamtego wieczoru były jeszcze zbyt świeże.
– Okazuje się, że Abraham Turkle nie ma konta w banku ani żadnych oficjalnych środków utrzymania – powiedział Simon. – Z tego wynika, że Frasierowie płacą mu gotówką.
– Nadal nie mogę pojąć, że opłacało im się wplątywać w taką aferę – zauważyła Lily.
– Kiedy potwierdzimy, że Olaf Jorgenson wszedł w posiadanie trzech obrazów – nie, lepiej, żeby miał wszystkie cztery, to by uprościło sprawę – wtedy będziemy mogli się dowiedzieć, ile za nie zapłacił. Sądzę, że w przybliżeniu od dwóch do trzech milionów za obraz. A może nawet więcej. To zależy od siły jego obsesji. Mówi się, że kiedy chce zdobyć jakiś obraz, nic go przed tym nie powstrzyma.
– Trzy miliony? To mnóstwo pieniędzy. Ale żeby się wplątywać w taką aferę…
– Mógłbym pani opowiedzieć historie, których by pani wcale nie chciała słyszeć, o tym, do czego posuwają się niektórzy kolekcjonerzy. Był taki facet z Niemiec, który zbierał rzadkie znaczki. Odkrył, że jego matka ma znaczek, o którym od dawna marzył, ale ona chciała go zachować dla siebie. Walnął ją w głowę wielką torbą pełną monet i zabił. Rozumie pani teraz, w jaką obsesję popadają niektórzy kolekcjonerzy?
– Trudno w to uwierzyć. – Lily patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. – A ten Olaf Jorgenson… mówił pan, że jest bardzo stary i prawie ślepy.
– Tak, i mimo to nie potrafi zapanować nad swoją obsesją, nawet jeśli mu się przydarzył taki drobiazg jak utrata wzroku. Myślę, że to się skończy dopiero wtedy, kiedy po prostu umrze.
– Myśli pan, że jego syn, Ian, może mieć Straż nocną na pokładzie swojego jachtu?
– Wcale bym się nie zdziwił.
– Powie pan o tym ludziom w Rijksmuseum?
– Tak, ale oni nie będą chcieli tego słyszeć. Wezwą kilku ekspertów, żeby zbadali obraz, oczywiście w tajemnicy. Jeśli stwierdzą, że to falsyfikat, muzeum będzie próbowało odzyskać oryginał, ale czy podadzą ten fakt do wiadomości publicznej? To mało prawdopodobne. Sprawdzaliśmy pana Mońka, kuratora Muzeum Sztuki w Eureka. Ma doktorat z George Washington University i długą listę zasług. Nawet jeśli coś jest nie tak, to Savichowi nie udało się jeszcze do tego dotrzeć. Przeprowadzamy teraz bardziej drobiazgowe dochodzenie, mamy już swoje kontakty w muzeach, w których przedtem pracował. Stale się pani ogląda. Czy ktoś nas śledzi?
Lily odwróciła się i spojrzała na niego.
– Nikt za nami nie jedzie, ale nie mogę się powstrzymać, żeby tego nie kontrolować. Mam wrażenie, że jestem na terytorium nieprzyjaciela.
– Trudno się dziwić, po tych paskudnych doświadczeniach. Zna pani kuratora Mońka, prawda?
– Tak.
– Proszę mi coś o nim powiedzieć.
– Kiedy go po raz pierwszy zobaczyłam – zaczęła z namysłem Lily – pomyślałam, że ma niesłychanie intensywny wzrok. On ma czarne, rzeczywiście piękne oczy. Myślę, że można by je nazwać „łóżkowymi”. Byt też bardzo spięty. Czy to nie dziwne?
– On ma piękne oczy? Łóżkowe oczy? – zdumiał się Simon. – Kobiety mają przedziwne spostrzeżenia.
– A mężczyźni to nie? Gdyby to była pani Monk, to opowiadałby mi pan o jej biuście.
– To możliwe. I jaki byłby z tego wniosek?
– Pewnie by pan nawet nie zauważył jej twarzy. Mężczyźni są tacy jednokierunkowi.
– Naprawdę tak pani myśli?
Wybuchnęła śmiechem. Poprawił na nosie słoneczne okulary i uśmiechnął się do niej.
– Już się pani lepiej czuje – powiedział z zadowoleniem. – Ładnie się pani śmieje, Lily. Miło słyszeć ten śmiech. Co wcale nie znaczy, że nie jestem wściekły, że pani tu za mną przyjechała. Muszę jednak powiedzieć, że po raz pierwszy widzę panią w tak dobrej formie.
– Simon, niech pan o tym zapomni, Simon. Już się chyba zbliżamy do domku Abrahama Turkle'a. Zaraz będzie rozwidlenie. Szosa 211 idzie lewym łukiem do Hemlock Bay, a na prawo jest asfaltowa jednopasmówka w kierunku oceanu. Czy ten domek jest właśnie tam?
– Tak, takie otrzymałem wskazówki. Nigdy nie jechała pani tą drogą do oceanu?
– Chyba nie.
– OK, teraz proszę słuchać uważnie. Abe ma złą reputację, potrafi być groźny, więc musimy bardzo uważać.
Dojechali do rozjazdu i Simon skręcił w prawo, w wąską asfaltową drogę.
– To chyba tu – powiedział. – Nie ma znaku, ale nie ma też innej drogi. Spróbujmy.
Kiedy znaleźli się na małym wzniesieniu, zobaczyli ocean. Tego pięknego dnia rozpościerała się przed nimi spokojna tafla błękitnej wody.
– Jakie to piękne – westchnęła Lily. – Na widok oceanu zawsze coś mnie chwyta za gardło.
Szybko dojechali do końca drogi. Malutki, oszalowany szarymi deskami domek Abe'a Turkle'a przycupnął na urwistym skraju cypla, wprost nad oceanem. Przy domu rosły sekwoje. Były jednak tak pochylone i powykrzywiane, że trudno było dociec, dlaczego jeszcze stoją na swoich miejscach.
Utwardzony podjazd prowadził do domku, przed którym stał czarny motor Kawasaki 650.
Simon zgasił silnik i obrócił się do Lily, ale ona uciszyła go gestem ręki.
– Proszę nic nie mówić. Idę z panem. Nie mogę się doczekać, żeby poznać Abe'a Turkle'a.
Simon obszedł samochód, otworzył jej drzwi.
– Abe jada tylko te ślimaki, które sam wyhoduj e – powiedział.
– Mimo to idę z panem.
Ostrożnie rozpięła pas, rzuciła poduszkę na tylne siedzenie i wsparła się na jego ręce.
– Niech pan na mnie nie patrzy takim wzrokiem, jakbym miała zaraz zemdleć. Każdego dnia czuję się coraz lepiej. Tylko jest mi jeszcze trudno wysiadać z samochodu.
Patrzył, jak przerzuca nogi na zewnątrz i z wolna się wyprostowuje.
– Od tej chwili mówimy sobie po imieniu i proszę za stosować się do mojej linii postępowania. Nie ma powodu, żeby się zbyt szybko dowiedział, kim jesteśmy – powiedział Simon.
Podszedł do drzwi, z których deszcze zmyły już farbę, i chwilę nasłuchiwał.
– Całkowita cisza – stwierdził i mocno zastukał.
Nikt się nie odzywał. Dopiero po dłuższym czasie rozległ się wściekły wrzask.
– Kto tam, do jasnej cholery, i czego, u diabła, chce?!
– Jak widać, artysta jest w domu – zauważył Simon, mrugając porozumiewawczo do Lily i otwierając drzwi. Wszedł do domku, nie pozwalając Lily wysunąć się naprzód, i zobaczył Abrahama Turkle'a, który stał przed sztalugami z jednym pędzlem w zębach, a drugim w prawej ręce, i patrzył na nich wściekłym wzrokiem.
W tym małym frontowym pokoju nie było wcale mebli, tylko przybory do malowania, a przy ścianie stało co najmniej dwadzieścia obrazów – w dwóch rzędach. Pokój przesiąknięty był zapachem terpentyny, frytek i czegoś jeszcze – może smażonych ślimaków. Była też kuchnia, oddzielona od pokoju barową ladą, i mały przedsionek, z którego wchodziło się pewnie do łazienki i sypialni.
Spoglądający na nich brodacz to był na pewno Abe Turkle; Simon widział dużo jego fotografii.
– Cześć – powiedział Simon i wyciągnął rękę na powitanie. Abe Turkle zignorował ten gest.
– Kim ty jesteś, u diabła? A ona? Dlaczego chowa się za ciebie, do cholery? Boi się mnie, czy co?
Lily wysunęła się do przodu i wyciągnęła do niego rękę.
– Lubię ślimaki. Słyszałam, że pan też je lubi – powiedziała. Abraham Turkle uśmiechnął się szeroko. Był wysokim mężczyzną z rękami wielkości bokserskich rękawic. Zupełnie nie wygląda na artystę, pomyślał Simon. Czy artysta nie powinien mieć włosów związanych kucyk i nosić czarnego, pochlapanego farbami ubrania? Abraham Turkle wyglądał raczej na drwala. Ubrany był we flanelową koszulę, dżinsy i wysokie, sznurowane buty. Był jednak pochlapany farbą miał ją nawet w czarnej brodzie i siwiejących włosach.
– A więc tak – powiedział, odkładając pędzle i potrząsając dłonią Lily. – Ta mała kobitka lubi ślimaki, a to znaczy, że już o mnie słyszała, ale ja nie wiem, kim wy jesteście, u diabła?
– Jestem Sully Jones, a to jest moja żona, Zelda. Jesteśmy w podróży poślubnej, jeździmy sobie po wybrzeżu. Powiedziano nam w Hemlock Bay, że pan jest artystą i że lubi pan ślimaki. Zelda uwielbia sztukę i ślimaki, więc postanowiliśmy tu wstąpić i spytać, czy nie ma pan czegoś do sprzedania.
– Jeszcze nie wiemy, czy spodoba się nam to, co pan maluje, panie Turkle, więc czy mógłby nam pan coś pokazać? Mam nadzieję, że nie jest pan zbyt drogi.
– Ja jestem bardzo drogi – stwierdził Abe Turkle. – Nie jesteście bogaci?
– Handluję używanymi samochodami – powiedział Simon. – Trudno powiedzieć, żebym był bogaty.
– To nie będziecie mogli niczego ode mnie kupić. Simon skinął głową, nie odrywając od niego wzroku.
– Zaczekajcie.
Abe Turkle wziął ręcznik i wytarł sobie ręce. Podszedł do ściany, przy której stało około dziesięciu płócien. Zaczął je przeglądać, wydając przy niektórych nieartykułowane dźwięki, a przy innych tylko wzdychając. Wreszcie podał Lily mały obrazek.
– Taki drobiazg, który namalowałem wczoraj. To Stare Miasto w Eureka. Ślubny prezent dla małej kobitki.
Lily podniosła obrazek do światła i długo się w niego wpatrywała.
– Dziękuję, panie Turkle. To piękny obraz. Jest pan wielkim artystą.
– Jednym z najlepszych na świecie, jeśli o to chodzi.
– Jest mi przykro, że nigdy nie słyszeliśmy pana nazwiska – powiedział Simon.
– Handluje pan używanymi samochodami. Skąd miałby pan o mnie słyszeć?
– Ja skończyłam historię sztuki – wtrąciła Lily. – Ale też o panu nie słyszałam. Teraz widzę, że jest pan niesłychanie utalentowany.
– Może jestem bardziej znany w pewnych kręgach niż wśród szerokiej publiczności.
– To znaczy? – spytał Simon.
– To znaczy, sprzedawco używanych samochodów, że zajmuję się malowaniem reprodukcji znanych obrazów. Tylko ich autorzy mogliby rozpoznać, że to nie oni je namalowali.
– Nie rozumiem – powiedziała Lily.
– To nie tak trudno zrozumieć. Reprodukuję obrazy dla bardzo bogatych ludzi.
– Robi pan falsyfikaty słynnych obrazów? – Simon miał zdumioną minę.
– Hej, ja nie lubię tego słowa. Ale co ty możesz o tym wiedzieć, chłopie. Jesteś tylko facetem, który sprzedaje kupę złomu. Ta mała dama zna się na tym o wiele lepiej niż ty.
– Źle mnie pan zrozumiał – sprostował Simon. – Naprawdę jestem pod wrażeniem pana malarstwa, bez względu na to, jakiemu celowi ono służy.
– Zaraz, zaraz – ocknął się nagle Abe. – Chwileczkę. Ty nie jesteś sprzedawcą używanych samochodów, prawda? O co ci chodzi, chłopie? Powiedz, co tu jest grane?
– Jestem Simon Russo. Abe zastygł w miejscu.
– Tak, teraz już cię poznaję. Niech to szlag, ty jesteś ten dealer… Russo, tak, to ty. Jesteś Simon Russo, ty skurwielu. Tylko uważaj, żeby nie narobić mi kłopotów. Co tu robisz, do diabła?
– Panie Turkle, my…
– Do cholery, oddaj mi ten obrazek. Nie jesteście w żadnej podróży poślubnej. Okłamaliście mnie. A tobie, Russo, po prostu skręcę kark.