19

St. John's, Antigua

Siedziba miejskich władz administracyjnych

w pobliżu lotniska Reed

Ile tu słońca – westchnęła Sherlock. – Seanowi by się tu na pewno podobało. Moglibyśmy zbudować mu zamek z piasku, a nawet fosę. Już sobie wyobrażam, jak by się tarzał ze szczęścia piasku, przy okazji burząc zamek.

Sherlock zorientowała się nagle, że Dillon jej nie słucha, co się nigdy przedtem nie zdarzało. Wiedziała, że zastanawia się nad przebiegiem czekającej ich akcji i rozważa wszystkie „za” i „przeciw”. Sam był za wszystko odpowiedzialny, nic więc dziwnego, że miał problem. Współpracowali z Komendą Policji Królewskiej, której siedziba znajdowała się, dziwnym trafem, na American Road. Amerykańska placówka konsularna ułatwiła im ten kontakt. Byli jednak w obcym kraju, a miejscowi policjanci nie potrafili początkowo zrozumieć, dlaczego pięćdziesięciu agentów federalnej policji kryminalnej Stanów Zjednoczonych staje przeciwko jednej kobiecie, która w dodatku nie ma jednej ręki. Zaczęli traktować sprawę poważnie, kiedy Savich pokazał im fotografie ofiar, łącznie z tą z wyspy Tortola. Ta ostatnia rzeczywiście zrobiła na nich wrażenie.

Nie było możliwe, żeby Tammy dotarła na Antiguę wcześniej niż przed południem, nawet gdyby chciała przypłynąć szybkim statkiem. Tortola była zbyt odległa. Nie mogła ich wyprzedzić, chyba że samolotem, a oni sprawdzili już wszystkie połączenia z Tortolą i sąsiednimi wyspami i nic nie wskazywało, że miała taki zamiar. Mieli więc dość czasu, żeby się przygotować.

– Mamy czas – powiedziała Sherlock. – Dillon, przestań się zadręczać. Marilyn będzie tu za dwie godziny i jeszcze raz wszystko z nią przećwiczymy, krok po kroku.

– A jeśli Tammy nie będzie sama? Może podróżuje jako Timmy? Pamiętaj, że to Timmy dzwonił do Marilyn do Quantico.

Sherlock nigdy jeszcze nie widziała, żeby miał tyle wątpliwości przy zaplanowanej przez siebie akcji.

– Bez względu na wszystko jedna ręka jest zawsze jedną ręką – powiedziała łagodnie. – Tu, na wyspach, nikt nie zauważył jeszcze osoby zjedna ręką. Ona nie ma szans. Przecież wiesz, że cała miejscowa policja, zarówno na brytyjskich Wyspach Dziewiczych, jak i na amerykańskich Wyspach Dziewiczych, jest postawiona w stan pogotowia. Władze Antigui nie są przyzwyczajone do takich akcji, więc mogę się założyć, że zachowają się bardzo odpowiedzialnie. Po obejrzeniu fotografii z miejsca zbrodni są prawdopodobnie jeszcze bardziej zdenerwowani niż my. Uwierz mi, Dillon, wszyscy traktują to bardzo serio.

– Uważasz, że powinienem przestać się przejmować?

– Nie, pamiętaj tylko, że jesteś świetny, więc nie kwestionuj swoich decyzji. Zrobiłeś już wszystko, co było możliwe. Jeśli będziemy musieli zmierzyć się z czymś innym niż sama Tammy, to się zmierzymy.

Miejscowi policjanci, których zresztą nie było wielu, zgromadzili się na lotnisku. Usiłowali zachowywać się swobodnie, ale niezbyt dobrze im to wychodziło. Niektórzy żartowali nawet z turystami. Nigdy nie brali udziału w podobnej obławie, zajmowali się zwykle tubylcami, którym czasami zdarzało się nadmiernie odurzyć rosnącymi na wyspie roślinami albo przeholować z piciem rumu. Czasem też jakiś turysta próbował coś ukraść z wolnocłowego sklepu. Ta akcja różniła się drastycznie od ich dotychczasowych doświadczeń.

Savich nie potrafił się opanować – wciąż sprawdzał pozycje, które zajmowali anty terroryści. Gdyby Tammy Tuttle udało się wziąć jakiegoś zakładnika, to również byli na to przygotowani. Sześciu strzelców wyborowych zajęło pozycje w strategicznych punktach dokoła lotniska, inni byli w środku. Część snajperów ubrana była jak turyści, część jak personel lotniska. Świetnie wtapiali się w otoczenie.

Czy Tammy przyleci samolotem? Czy też zwyczajnie wejdzie do hali? Nikt tego nie wiedział. Sprawdzono już wszystkie hotele i pensjonaty. Jimmy Maitland siedział w biurze komisarza policji i gotował się żywcem w swoim nowym garniturze, mimo że włączony był wiatrak.

Prawie pięćdziesięciu agentów FBI brało udział w tej akcji – kryptonim „Statyw”. Agent specjalny, Dane Carver, wymyślił tę nazwę, ponieważ poszukiwana miała dwie nogi i jedną rękę, więc wyglądała jak statyw.

Minęło kilka godzin. Marilyn Warluski była już na lotnisku i stała teraz, drżąca ze strachu, obok agentki Virginii Cosgrove, która była jej ochroną. Cosgrove była również niespokojna, ale miała zbyt mało doświadczenia, żeby się naprawdę bać, chociaż powinna. Myślała tylko o tym, że jest najważniejszą agentką na lotnisku. Tammy Tuttle miała podejść tylko do niej. Świetnie strzelała, więc wiedziała, że potrafi ochronić Marilyn Warluski. Była gotowa do akcji.

Marilyn przyleciała na lotnisko Reed o szóstej po południu i czekała na Savicha przy stanowisku Karaibskich Linii Lotniczych.

– Ona tu będzie, panie Savich – powiedziała bezbarwnym głosem.

– Marilyn, wszystko będzie dobrze. – Virginia po raz kolejny pogładziła jej rękę. – Agent Savich nie dopuści do tego, żeby się wydarzyła jakaś nieprzewidziana historia. Dopadniemy Tammy.

– Mówiłam ci, że to Timmy do mnie dzwonił. A kiedy ona jest Timmy, wszystkiego się można po niej spodziewać.

– Myślałem, że również można się po niej wszystkiego spodziewać, kiedy jest tylko Tammy – wtrącił Savich.

– To prawda. Jeśli tu będą oboje, nie tylko Timmy, to będzie poważny problem.

Savich poczuł skurcz żołądka. Zaczął mówić głębokim, spokojnym tonem.

– Marilyn, co pani ma na myśli, mówiąc, jeśli tu będą oboje? To znaczy Tammy i Timmy? Nie rozumiem tego.

– Nie chciałam panu o tym mówić, ale już raz to widziałam. – Marilyn wzruszyła ramionami. – To było parę lat temu. Byliśmy wtedy w tym ekskluzywnym miasteczku turystycznym, Oak Bluffs. Wie pan, na wyspie Martha's Vineyard. Zobaczyłam, jak Tammy wychodzi z tego ładnego, różowego domu wiktoriańskiego, gdzieśmy wszyscy mieszkali – nagle okręciła się parę razy dokoła i zamieniła w Timmy'ego, jakby byli jakoś w siebie wtopieni. To była najbardziej przerażająca rzecz, jaką widziałam do czasu, gdy Tammy weszła do motelu umazana krwią tamtego małego chłopca.

Savich wiedział, że to czyste szaleństwo. Tammy nie mogła nagle stać się mężczyzną. To było niemożliwe, a jednak Marilyn wyraźnie w to wierzyła.

– Wydawało się pani, że Tammy i Timmy są w jakiś sposób scaleni w jednej osobie?

– Tak właśnie jest. Tylko się kilka razy okręciła i już była Timmym, naprawdę seksownym facetem.

– Kiedy Tammy stała się Timmym, jak on wyglądał?

– Jak Tammy, ale jak facet, rozumie pan?

Virginia Cosgrove była wyraźnie oszołomiona. Miała ochotę się odezwać, ale Savich potrząsnął tylko głową. Chciał, żeby Marilyn opisała Timmy'ego, ale ona nagle zesztywniała. Zaczęła węszyć, jak zwierzę, które wyczuwa niebezpieczeństwo.

– Czuję, że Timmy jest już blisko, panie Savich – szepnęła. – On jest bardzo blisko. Och Boże, strasznie się boję. Skręci mi kark za to, że panu pomagam.

– Nic z tego nie rozumiem. – Virginia Cosgrove mówiła teraz takim cichym szeptem jak Marilyn. – Więc Tammy jest facetem?

– To się okaże, agentko Cosgrove. Niech się pani nad tym nie zastanawia. Pani priorytetem jest ochrona Marilyn. Proszę skupić się tylko na tym.

Marilyn przysunęła się do Virgini i wzięła ją za rękę.

– Agentko Cosgrove, pani nie pozwoli, żeby on mnie porwał, prawda?

– Nie, Marilyn. Nie pozwolę mu nawet zbliżyć się do pani. – Obróciła się do Savicha. – Może pan na mnie liczyć. Osłonię ją własnym ciałem, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Minęła godzina – teraz była siódma. Niebo usiane już było gwiazdami i świecił księżyc. Było ciepło i bardzo pięknie. Słychać było granie cykad.

Lotnisko było trochę zbyt zatłoczone, jak na tę porę dnia, ale Savich miał nadzieję, że Tammy Tuttle nie zwróci na to uwagi. Obawiał się jednak, że nie umknie jej nerwowe zachowanie miejscowych policjantów. Albo może jemu – zależnie od tego, które z nich się tu pojawi.

Savich odetchnął głęboko, przesuwając wzrokiem po ludziach zgromadzonych na lotnisku.

– Sherlock, Timmy jest już blisko – powiedział. – Tak twierdzi Marilyn. Mówiła, że już go wyczuwa, a to było godzinę temu. Jest jeszcze bardziej przerażona niż ja. Poza tym jest przekonana, że Tammy może błyskawicznie zamienić się w mężczyznę, w tego Timmy.

O tej porze na lotnisku nie było wielu turystów – tych prawdziwych turystów. Samoloty ze Stanów już dawno wylądowały i pasażerowie opuścili halę. Wieczorem latało jeszcze tylko kilka samolotów z wyspy na wyspę. Było to i dobre, i złe. Niedobre, jeśli chodzi o kamuflaż, ale malały też szanse, że komuś postronnemu stanie się krzywda.

To się stało tak szybko, że nie dało się niczemu zapobiec. Niski, szczupły, śmiertelnie blady mężczyzna, z ostrzyżonymi tuż przy czaszce czarnymi włosami – jedynie na czubku głowy miał parę loków – zmaterializował się nagle za plecami agentki Virginii Cosgrove.

– Tylko się porusz, koteczku – powiedział z ustami przy jej uchu – i zaalarmuj tych federalnych, którzy się tu snują, a poderżnę ci gardło. Będzie zabawa – zdążysz jeszcze zobaczyć, jak twoja krew tryska czerwoną fontanną.

Virginia usłyszała zduszony jęk Marilyn. Jak to się stało? Dlaczego nikt jej nie zaalarmował? Dlaczego nikt go nie widział? To musiał być ten mężczyzna, Timmy Tuttle, o którym mówiła Marilyn.

– Nie poruszę się. – Lekko skinęła głową. – Niczego nie zrobię.

– To dobrze – odparł mężczyzna i poderżnął jej gardło. Krew trysnęła strumieniem. Virginia chciała krzyknąć, ale z jej gardła wydobył się tylko cichy bulgot.

– Chodźmy, kochanie. – Mężczyzna zwrócił się z uśmiechem do Marilyn. – Już się stęskniłem za swoją ślicznotką. Jesteś gotowa, koteczku?

– Tak, Timmy, jestem gotowa – szepnęła Marilyn. Wziął ją za rękę zakrwawioną dłonią, a drugą ręką przyłożył jej nóż do gardła. Savich, który rozmawiał szeptem z Vinnym Arbusem, zobaczył nagle, że z gardła Virginii Cosgrove bucha krew. A przecież dopiero przed chwilą na nią patrzył. Jak to się mogło stać? Zobaczył też mężczyznę, który ciągnął Marilyn, trzymając jej nóż na gardle. Kilkunastu agentów i przynajmniej kilkunastu cywilów widziało, jak Virginia pada na podłogę, jak rozpryskuje się krew, widzieli też śmiertelnie bladego mężczyznę, który prowadził Marilyn Warluski.

Rozpętało się piekło. Zapanował totalny chaos. Jedni krzyczeli, biegli przed siebie, inni zamarli w miejscu, a jeszcze inni padali na podłogę, osłaniając głowę rękami. Powietrze przesiąknięte było zapachem krwi.

Został wzięty zakładnik, a tym zakładnikiem nie była osoba postronna, tylko Marilyn Warluski.

Mężczyzna znalazł się teraz na wolnej przestrzeni – nie kłębili się już wokół niego spanikowani cywile. Savich rozpoznałby tę twarz nawet na końcu świata – to była twarz Tammy Tuttle. Ale przecież to niemożliwe. Savich mógłby przysiąc, że ten mężczyzna, który przykładał nóż do gardła Marilyn Warluski, miał dwie ręce – widział jego obie dłonie na własne oczy. To musiał być ktoś inny, a nie Tammy Tuttle przebrana za mężczyznę. Ktoś, kto był na tyle podobny do Tammy, żeby wprowadzić go w błąd. Jak to jednak było możliwe, że znalazł się nagle tuż przy Virginii i Marilyn i nikt go nie zauważył? To wszystko nie miało żadnego sensu.

Agenci popychali na podłogę tych turystów, którzy nie zdążyli się jeszcze położyć, torując sobie drogę do porywacza i jego zakładniczki.

Miejscowy policjant, młody chłopak z wąsikiem, dopadł ich pierwszy. Krzyknął, żeby się zatrzymali, i oddał ostrzegawczy strzał w powietrze.

Mężczyzna odwrócił się powoli, błyskawicznym ruchem wyciągnął z kieszeni SIG Sauera i strzelił mu w czoło. Potem obrócił się dokoła i skierował wzrok na Savicha, który stał w odległym kącie hali.

– Hej, to ja, Timmy Tuttle! – krzyknął. – Witaaaaam, was!

Savich zapanował nad emocjami, wywołanymi przez brzmienie tego głosu. Musiał to zrobić, żeby w ogóle móc normalnie funkcjonować. Wiedział, że rozmieszczeni w hali lotniska snajperzy mają Timmy'ego Tuttle'a na celownikach. Niedługo będzie już po wszystkim.

Przesunął się wzdłuż ściany, wślizgnął za ladę Karaibskich Linii Lotniczych i wraz z kilkoma towarzyszącymi mu agentami zbliżał się do Timmy'ego Tuttle'a.

Padły jednocześnie trzy strzały. To snajperzy, którzy by nie strzelali, gdyby nie mieli Tammy Tuttle na celowniku.

Savich podniósł głowę. Od Timmy'ego Tuttle'a dzieliło go teraz tylko kilka metrów, ale go nie widział. Czyżby spudłowali?

Rozległo się jeszcze kilka strzałów przy akompaniamencie krzyków przerażonych ludzi.

Savich doznał nagle bardzo dziwnego uczucia, które było tak silne, że szybko się odwrócił. Po swojej lewej stronie, w odległości około trzech metrów, zobaczył Sherlock i trzech agentów. Sherlock wstawała właśnie z kolan, z SIG Sauerem wymierzonym w miejsce, gdzie przed chwilą był Timmy Tuttle i Marilyn. Robiła wrażenie oszołomionej. Całą siłą woli powstrzymał się, żeby nie krzyknąć, żeby trzymała się z daleka, nie narażała na niebezpieczeństwo. Ale co mogło jej grozić? Mężczyzna, który w rzeczywistości nie był człowiekiem z krwi i kości, tylko zjawą wysnutą z chorego umysłu Tammy Tuttle?

Savich dostrzegł jakiś ruch, poczuł zapach krwi i wiedział, że to Timmy Tuttle. Rzucił się biegiem w kierunku sali konferencyjnej. To było jedyne miejsce, gdzie Timmy mógł zabrać Marilyn. Kopniakiem otworzył drzwi.

Zatrzymał się z bronią gotową do strzału. Na środku sali stał duży stół i dwanaście krzeseł. Zauważył rzutnik, faks i kilka aparatów telefonicznych.

W sali nie było nikogo. Była całkowicie pusta. Nawet tu wyczuwało się zapach krwi Virginii. Zaczął przeszukiwać salę cal po calu, nerwowo przełykając ślinę.

A więc Timmy tu nie wchodził. Trzeba przeszukać inny pokój. Biegł przez hol, a kilku agentów za nim. Zauważył Sherlock, z bronią gotową do strzału – otwierała drzwi z napisem SECURITY.

Kiedy tam wpadł, Sherlock stała pośrodku pokoju, a trzech towarzyszących jej agentów przeszukiwało pomieszczenie. Sherlock stała w miejscu, wpatrując się w duże okno.

Odwróciła się, zobaczyła go w otwartych drzwiach i agentów za jego plecami, przechyliła głowę na bok, jakby chciała o coś spytać, a po chwili zamknęła oczy i upadła na podłogę.

– Sherlock!

– Mój Boże, postrzelił ją?

– Co się stało?

Podbiegło do niej trzech agentów.

Savich wiedział, że nie może się tu zatrzymać, chociaż była to najtrudniejsza decyzja w jego życiu.

– Zajmijcie się nią! – krzyknął. – Deevers, Conlin, Marks, Abrams, idziecie ze mną!

– Oddycha – usłyszał za plecami głos jednego z agentów. – Wygląda na to, że nic się jej nie stało. Tego faceta tu nie było. Nie wiemy, gdzie się podział.

Okno, przemknęło mu przez myśl. Sherlock wpatrywała się w okno. Chwycił krzesło i rzucił je w szybę.

Przez otwór w stłuczonej szybie wydostali się na zewnątrz. Trzeźwo myśląc, nie można było przypuszczać, żeby Timmy Tuttle i Marilyn Warluski obrali tę drogę, kiedy szyba była jeszcze cała, ale to nie miało teraz znaczenia. Timmy Tuttle nie mógł obrać innej drogi. Przeszukali każdy cal ziemi, sprawdzili wszystkie budynki, poszli nawet na pas startowy, gdzie stał American 757, i rozmawiali z pilotem. Nie było żadnego śladu po Tammy czy też Timmy Tuttle ani po Marilyn. Jakby rozpłynęli się w powietrzu, nie zostawiając po sobie niczego, co by świadczyło, że tu byli, poza zwłokami Wirginii Cosgrove i ciałem policjanta, którego Timmy Tuttle zabił strzałem w głowę.

Strzelał do policjanta z prawej ręki.

W tamtej stodole w Maryland, w pobliżu Plum River, strzał Savicha zmasakrował prawą rękę Tammy Tuttle.

W szpitalu amputowano jej prawą rękę.

Zaczął się zastanawiać, czy nie ogarnęło ich jakieś zbiorowe szaleństwo.

Ale nie, musiało być na to jakieś wytłumaczenie.

Jakiś mężczyzna musiał się wedrzeć na lotnisko, zabił Virginię Cosgrove i porwał Marilyn. Zauważono go dopiero wtedy, kiedy miał już Marilyn w swoich rękach.

Nikt nie miał ochoty wdawać się w rozmowę. Wszyscy agenci, którzy przebywali w hali lotniska, wyglądali, jakby całą noc spędzili na pijaństwie.

Savich i jego ludzie wrócili do pokoju ochroniarzy. Sherlock nie odzyskała jeszcze przytomności, leżała na podłodze przykryta kocami. Obok niej siedział lekarz.

Nikt nie miał nic ciekawego do powiedzenia. Jimmy Maitland był blisko Sherlock.

Savich podniósł żonę z podłogi i usiadł na krześle, trzymając ją w ramionach.

– Wygląda, jakby spała – powiedział lekarz, stając obok niego. – Po prostu jakby spała. Niedługo powinna się obudzić. Dowiemy się wtedy, co się stało.

– Rozesłaliśmy list gończy za Timmy Tuttle i Marilyn Warluski. Ci trzej agenci, którzy byli z Sherlock, niczego nie zauważyli.

Savich skinął tylko głową. Pomyślał, że już nic nie zdoła go zadziwić.

Po kilku minutach Sherlock otworzyła oczy. Popatrzyła na męża i uśmiechnęła się.

– Trzymasz mnie w ramionach, Dillon? Dlaczego? Co się stało?

– Nie pamiętasz? – spytał, chociaż wolałby nie znać odpowiedzi.

– Pamiętam, że wbiegłam do tego pokoju, a trzech agentów za mną. Nikogo tu nie było. – Sherlock ściągnęła brwi. – Nie, tego nie jestem pewna. Coś tu było… może jakieś światło, coś, czego nie mogę sobie przypomnieć.

– Kiedy tu wszedłem, stałaś nieruchomo, wpatrując się w okno. Agenci przeszukiwali pokój. Po chwili upadłaś na podłogę.

– Widziałaś Timmy'ego Tuttle'a albo Marilyn? – spytał Jimmy Maitland.

– Pamiętam Timmy'ego Tuttle'a – powiedziała Sherlock. – Tego faceta, który wyglądał jak szaleniec i był blady jak jeden z jeźdźców Apokalipsy. Trzymał Marilyn za kark – aha, miał też nóż. Byłam przerażona, kiedy zobaczyłam, że Dillon wbiega za nim do sali konferencyjnej.

– Widziałaś, jak Timmy wchodził do sali konferencyjnej?

– Tak mi się wydaje. Ale nie jestem pewna. Czy on nie wszedł właśnie tutaj?

– Tego nie wiemy. Żaden z agentów go tu nie widział – odparł Savich. – Sherlock, musisz teraz odpocząć. Kiedy dojdziesz do siebie, pewnie coś ci się jeszcze przypomni. Boli cię głowa?

– Trochę. Czemu pytasz?

– Czujesz się tak, jakbyś miała kaca?

– To prawda.

– Każdy, z kim rozmawiałem, zarówno agenci, jak i turyści – Savich zwrócił się do Jimmy'ego Maitlanda – wszyscy mają takie samo uczucie.

– Sherlock, dlaczego tylko ty upadłaś? – Maitland nachylił się nad nią. – Musiałaś coś zobaczyć.

– Usiłuję to sobie przypomnieć, sir.

Siedząc na kolanach męża, zaczęła nagle drżeć. Savich przytulił ją do siebie, próbując chronić, sam nie wiedząc przed czym. Nie chciał, żeby stała się jej jakaś krzywda, żeby znowu pojawiły się potwory.

– Dillon – odezwała się silnym głosem. – Już wszystko w porządku, zapewniam cię. Muszę teraz to wszystko przemyśleć. Stało się coś dziwnego, prawda?

– Tak.

– To tkwi gdzieś w mojej głowie. Ale ja to wydobędę.

Загрузка...