24

Bar Harbor, Maine

Za ladą stał agent specjalny Aaron Briggs, charakteryzujący się rozmiarem kołnierzyka około pięćdziesięciu centymetrów, odpowiednią posturą i złotym zębem, widocznym, kiedy się szeroko uśmiechał. Skinął głową dwóm wchodzącym do sklepu agentom, Lowellowi i Possner. Mieli na sobie dżinsy, swetry i kurtki. Chcąc robić wrażenie klientów, zaczęli oglądać ramki i albumy na fotografie.

Była punkt druga.

Savich był na zapleczu. Aaron wiedział, że Savich trzyma swojego SIG Sauera w pogotowiu i jest gotów do akcji. Wiedział też, że Savich chce zabić Tammy Tuttle. Aaron też tego chciał. Tammy Tuttle powinna być martwa dla dobra innych ludzi, przede wszystkim nastoletnich chłopców. Uważnie słuchał tego, co Savich mówił w samolocie. Znał agentów, którzy byli na lotnisku i widzieli tego faceta z szaleństwem w oczach, który poderżnął gardło Viriginii Cosgrove. Agentów, którzy nie potrafili wytłumaczyć tego, co widzieli i słyszeli. Poczuł skurcz żołądka, ale szybko sobie wytłumaczył, że ona będzie wkrótce martwa i te wszystkie niewytłumaczalne rzeczy, które wyprawiała na lotnisku, odejdą w niepamięć razem z nią.

Usłyszał dzwonek – znak, że ktoś otwiera drzwi. Do sklepu weszła Tammy Tuttle w wełnianym, luźnym płaszczu. Aaron uśmiechnął się szeroko, ukazując swój złoty ząb, i patrzył, jak ona podchodzi do lady. Wyczuwał napięcie agentów Lowella i Possner. Jego własny SIG Sauer leżał pod ladą w zasięgu ręki.

Była bardzo blada, nie miała żadnego makijażu i było w niej coś dziwnego, coś, czego nie powinno być.

W roli sprzedawcy Aaron był najlepszym tajnym agentem w całym FBI. Mówiono o nim, że potrafiłby sprzedać terroryście stary, używany samochód rzadkiej marki. Natychmiast przywołał cały swój urok osobisty.

– Witam. Mogę w czymś pomóc panience?

Tammy nisko pochyliła się nad ladą. Nie była wysoka. Patrzyła mu prosto w oczy.

– Gdzie jest tamten facet? Wie pan, ten dureń, który uważa, że Teddy pisze się przez „i”?

– To zabawne, nie? Teddi z „i”. Więc ten Teddi zadzwonił do mnie i prosił, żebym go zastąpił, bo boli go brzuch. Według mnie trochę za dużo wczoraj wypił w Night Cave Tavern. Była tam pani? Na Snów Street?

– Nie. Przyszłam po zdjęcia.

– Pani nazwisko, panienko?

– Teresa Tanner.

– Chwileczkę.

Aaron obrócił się do ponumerowanych według liter alfabetu szuflad i otworzył tę na T. Znalazł kopertę Teresy Tanner w trzeciej przegródce, tam gdzie sam ją schował przed godziną. Wyjął ją i powoli zaczął się odwracać. Wiedział, że musi upaść na podłogę, żeby Savich mógł do niej strzelić. Nagle usłyszał jakiś głośny syk, który wdzierał mu się wprost do ucha. Zamarł w miejscu. To syk węża, on jest blisko, przy jego szyi, zaraz zatopi w niej zęby i…

Nie, to tylko jego wybujała wyobraźnia. Ale zaraz! Znowu to samo. Aaron zapomniał, że ma upaść na podłogę i umożliwić Savichowi oddanie strzału. Wyciągnął spod lady swojego SIG Sauera i błyskawicznie się obrócił. Possner i Lowell na pewno zrobili to samo. Koperta ze zdjęciami znalazła się już w jej ręce, sam nie wiedział jak. Tammy Tuttle, wraz ze swoją kopertą, zniknęła ze sklepu.

– Z drogi, Aaron! Rusz się! – usłyszał krzyk Savicha.

Briggs nie mógł się poruszyć. Jakby ktoś go przygwoździł do podłogi. Savich próbował go odepchnąć, ale on się opierał; musiał się opierać, nie mógł go przepuścić. W kącie sklepu błysnął język ognia, poczuł zapach palonego plastiku i usłyszał krzyk agentki Possner. W tej części sklepu wybuchł pożar, a agentka Possner stała w ogniu. Paliły się jej brwi, włosy i kurtka. Krzyczała, usiłując rękami stłumić płomień.

Aaron Briggs odsunął Savicha na bok i ruszył biegiem do agentki Possner.

Lowell obrócił się do niej, a kiedy zobaczył płomienie, rzucił się na nią. Upadli na podłogę, przewracając wielką ramę. Lowell próbował ugasić jej włosy gołymi rękami. Aaron w biegu ściągał z siebie sweter, przy okazji zrzucając z półek ramki i albumy.

Savich biegł do drzwi, trzymając broń w pogotowiu. Aaron widział go, ale niczego nie rozumiał. Czyżby nie obchodził go fakt, że agentkę Possner pożera ogień? Usłyszał pojedynczy strzał, po którym zapanowała cisza.

Nagle języki ognia zniknęły. Possner leżała na podłodze, płacząc cicho, z koszulą Lowella na głowie. Lowell wyjął nawet telefon komórkowy, żeby wezwać karetkę i posiłki.

Briggs zauważył, że Lowell nie ma żadnych oparzeń – jego palce wcale nie były poparzone. A przedtem wydawało mu się, że palce Lowella były poparzone, że agentka Possner była poparzona…

Savich biegł, przeszukując ulice. Nie było wielu przechodniów, nie widać było turystów – na jesieni było zbyt chłodno, żeby urządzać sobie przechadzki po plaży w Bar Harbor.

Trzymał SIG Sauera w pogotowiu i odtwarzał w pamięci siatkę ulic. Gdzie Tammy mogła pójść?

Nagle zobaczył, że jej długi granatowy płaszcz znika za rogiem następnej przecznicy. Biegnąc w tamtym kierunku, omal nie przewrócił jakiegoś staruszka. Rzucił przeprosiny, ale nie zwolnił biegu. Wpadł za róg i stanął jak wmurowany. Uliczka była pusta, tylko granatowy, wełniany płaszcz leżał porzucony niedbale pod ścianą.

Co się z nią stało? Zauważył małe drewniane drzwiczki, ledwie widoczne w ścianie. Były zamknięte na klucz. Przestrzelił zamek i wszedł do środka. Nisko pochylony, z bronią gotową do strzału, przeszukiwał mroczne pomieszczenie. Wiedział, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Jeśli Tammy gdzieś tam była, to mogła go z łatwością zauważyć – jego sylwetka była widoczna w świetle lampy ulicznej, którą miał za plecami.

Zorientował się, że to jakiś magazyn. Przy ścianach stały beczki, półki były zapełnione kartonami i puszkami. Drewniana podłoga skrzypiała pod jego stopami. Było bardzo cicho, nawet szczury nie biegały mu pod nogami. Spieszył się, nie przypuszczał, żeby ona tu była – na pewno wyszła przez drugie drzwi na końcu magazynu. Wyczekiwanie w ukryciu nie leżało w charakterze Tammy.

Otworzył drzwi; oślepił go blask słońca, Zobaczył jasną salkę restauracyjną, pełną ludzi, którzy jedli lunch. Szybko ogarnął ją wzrokiem. Za wysoką ladą była kuchnia z wielkimi wentylatorami, toalety po lewej stronie i pojedyncze drzwi prowadzące na ulicę. Wszedł do salki, przesiąkniętej zapachem pieczeni wołowej, czosnku i świeżego chleba.

Przycichły rozmowy, a po chwili wszyscy wpatrywali się w milczeniu w stojącego w rozkroku mężczyznę, który trzymał broń w wyciągniętej ręce, przesuwając nią z wolna po całej sali, jakby chciał kogoś zabić. Jakaś kobieta zaczęła krzyczeć.

– Co tu się dzieje?

Zza kuchennej lady wyłonił się potężnie zbudowany mężczyzna. Miał na sobie biały fartuch poplamiony sosem ze spaghetti i trzymał w ręku wielki, zakrzywiony nóż.

– Czy to napad?

Savich opuścił broń. Nie mógł jeszcze uwierzyć, że za tym ponurym magazynem mogła być restauracja, a w niej było pełno śmiertelnie teraz wystraszonych ludzi. Schował SIG Sauera do kabury. Wyjął odznakę FBI, podszedł do mężczyzny z nożem i zatrzymał się niecały metr przed nim.

– Przykro mi, że wszystkich wystraszyłem – powiedział donośnym głosem. – Szukam kobiety, która ma dwadzieścia kilka lat, nie jest zbyt wysoka, ma czarne włosy i jest bardzo blada. Ma tylko jedną rękę. Czy tu nie wchodziła? Przez drzwi magazynu, tak samo jak ja przed chwilą?

Nie było odzewu. Savich zajrzał do toalet i doszedł do wniosku, że Tammy już dawno zdążyła uciec. Przeprosił właściciela restauracji i wyszedł na ulicę.

Stanął na chodniku i nagle usłyszał śmiech – głęboki, zjadliwy śmiech, od którego dostał gęsiej skórki. Oczywiście, w pobliżu nikogo nie było. Był już tak zdezorientowany i oszołomiony, że jej głos dźwięczał mu w głowie.

Poszedł wolnym krokiem w stronę Hamlet's Pies. Gdy dotarł do sklepu, stanął na chodniku, nie wierząc własnym oczom. Kiedy stamtąd wybiegał, w sklepie właśnie wybuchł pożar. Teraz nie było tam wozów strażackich ani policyjnych samochodów. Sklep wyglądał normalnie.

Wszedł do środka. Zobaczył trzech agentów, którzy cicho ze sobą rozmawiali.

Agentka Possner nie była poparzona. Wewnątrz nie było żadnych śladów po pożarze. Agenci Briggs, Lowell i Possner wpatrywali się w niego w milczeniu.

Savich wyszedł. Usiadł na drewnianej ławce naprzeciwko sklepu i ukrył twarz w dłoniach.

Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że FBI powinno wyznaczyć innego agenta do tej akcji. On się nie sprawdził. Zawiódł, i to już po raz drugi.

Poczuł, że ktoś mu kładzie rękę na ramieniu. Uniósł głowę i zobaczył Teddiego Tylera.

– Przykro mi, chłopie. Ona musi być niesamowita. Żeby się wyślizgnąć wam…

– To prawda – przyznał Savich i poczuł się troszkę lepiej. – Ona jest niesamowita. Złapiemy ją, Teddi, tylko jeszcze nie wiem jak.

Ona była gdzieś w Bar Harbor, razem z Marilyn, na pewno jeszcze tu była. Podniósł się z ławki. Musi zorganizować ogromną obławę.

Nagle przyszło mu do głowy, że nawet jeśli im nie uda się jej znaleźć, to przecież ona chce go dopaść. Ona będzie go ścigać. A jego znaleźć było o wiele łatwiej.

Goteborg, Szwecja

Był o przeraźliwie zimno. Lily nie odzyskała jeszcze całkowitej przytomności, nie wiedziała, gdzie jest i co się z nią dzieje, czuła tylko, że trzęsie się z zimna.

Nagle znalazł się przy niej Simon. Wiedziała, że to on, czuła jego zapach. Wziął ją w ramiona i mocno przytulił. Czuła jego oddech na karku i słyszała, jak przeklina. Były to bardzo dosadne przekleństwa, jakich z jego ust nigdy nie słyszała. Przylgnęła do niego; dreszcze powoli ustępowały, a jej umysł zaczynał już funkcjonować.

– Simon, gdzie jesteśmy? Dlaczego jest tak zimno? Czy oni porzucili nas koło fiordu?

Energicznym ruchem dłoni masował jej plecy, a po chwili przykrył ją własnym ciałem.

– Myślę, że jesteśmy w Szwecji. W tym pokoju jest tak zimno, że na pewno nie jesteśmy na Riwierze. Obudziłem się przed chwilą. Podali nam narkotyk. Pamiętasz?

– Tak, Nikki zmusił mnie, żebym coś połknęła. Kiedy to było?

– Parę godzin temu. Jesteśmy w pokoju, gdzie nie ma nawet ogrzewania. Drzwi są zamknięte na klucz, a na łóżku nie ma pościeli. Dopiero teraz zorientowałem się, że trzęsiesz się z zimna. Teraz lepiej?

– Tak – szepnęła. – O wiele lepiej.

Milczał przez chwilę, wsłuchując się w jej oddech. Czuł, że robi jej się cieplej, że się powoli rozluźnia.

– Lily – odezwał się nagłe. – Wiem, że to nie pora na taką rozmowę, ale muszę ci coś powiedzieć. Jak widać, wybierasz sobie coraz gorszych mężów. Przed podjęciem takiej decyzji po raz trzeci powinnaś zasięgnąć czyjejś rady, jak dokonać właściwego wyboru.

– Możliwe. – Lily uniosła głowę. – Ale nadal jestem żoną Tennysona.

– To już długo nie potrwa. Wkrótce zamkniesz ten fatalny rozdział w historii swoich małżeństw i będziesz mogła rozejrzeć się za odpowiednim doradcą matrymonialnym.

– Tennyson to najgorszy rozdział w historii moich małżeństw, wcale nie takiej znowu długiej. Ożenił się ze mną tylko po to, żeby mieć dostęp do moich obrazów. Dawał mi leki, które wywołują depresję. To pewnie on chciał mnie zabić, przecinając linki hamulcowe w explorerze. Jack Crane i Tennyson Frasier, dwa fatalne wybory.

– Rozwiedziesz się z Tennysonem, tak samo jak rozwiodłaś się z Jackiem Crane'em. Potem zastanowimy się wspólnie, jakie powinnaś zastosować kryteria przy wyborze nowego męża.

– Chcesz być moim doradcą matrymonialnym?

– Czemu nie?

– Nie wiem, czy masz w tej dziedzinie jakieś doświadczenie.

– Porozmawiamy o tym później. Opowiedz mi o swoim pierwszym mężu.

– No dobrze. Nazywał się Jack Crane. Pod pewnymi względami był nawet gorszy od Tennysona. Zaciął mnie poszturchiwać, kiedy byłam w ciąży z Beth, i wreszcie mnie uderzył. Po raz pierwszy i ostatni. Zadzwoniłam zaraz do Dillona. Natychmiast przyjechał i zbił Jacka do nieprzytomności. Obluzował jego trzy nieskazitelnie białe zęby, podbił mu oczy i zwichnął szczękę. Nauczył mnie wtedy, jak mam się bronić, żebym sama mogła dać mu radę, gdyby jeszcze kiedyś pokazał mi się na oczy.

– Czy po rozwodzie zjawił się kiedyś, żebyś mogła mu przywalić?

– Nie, cholera, nigdy. Nie sądzę, żeby bał się mnie. Bał się, że Dillon zmobilizuje wszystkich agentów z Chicago i już będzie po nim. Wiesz co, Simon, nie wydaje mi się, żeby doradca matrymonialny mógł mi w czymkolwiek pomóc. Bardzo długo zastanawiałam się nad Tennysonem, pamiętając, że Jack rzucał się do bicia.

– Niezbyt dokładnie się nad tym zastanawiałaś. Lily, ty masz problem ze stosowaniem odpowiednich kryteriów i dlatego potrzebny ci jest doradca matrymonialny.

– Nie, to nie o to chodzi. Po prostu nie potrafię wybrać sobie faceta. Twoje konsultacje mi w tym nie pomogą. Postanowiłam, że już nigdy nie wyjdę za mąż, więc nie muszę się z nikim konsultować.

– Jest mnóstwo mężczyzn zupełnie niepodobnych do twojego pierwszego i drugiego męża. Popatrz na Savicha. Czy Sherlock może na niego narzekać?

– Dillon jest wyjątkiem. – Lily wzruszyła ramionami. – Jest wspaniały, po prostu taki się urodził. Sherlock jest najszczęśliwszą kobietą na świecie i dobrze o tym wie. Sama mi to powiedziała.

Zamilkła, była prawie całkowicie odprężana i nie było jej już zimno. Simon nie wiedział, dlaczego rozpoczął tę dziwną rozmowę.

– Zaczynam podejrzewać – odezwała się nagle – że każdy mężczyzna, który się ze mną żeni, przemienia się w demonicznego pana Hyde'a, i że ten proces postępuje bardzo szybko. Pewnie mi powiesz, że to ja stosuję niewłaściwe kryteria.

– Chcesz powiedzieć, że wszyscy faceci zamienią się w pana Hyde'a?

– To bardzo możliwe, z wyjątkiem Dillona. Zrozum mnie, Simon, wierzyłam, że Jack i Tennyson naprawdę mnie kochają. Ja też ich kochałam. Obaj zachwycali się moim talentem i twierdzili, że są niesłychanie ze mnie dumni. Po ślubie byłam szczęśliwa z każdym z nich może przez miesiąc, a może dwa. Jack dał mi Beth, więc nigdy nie będę żałować, że za niego wyszłam.

Głos się jej załamał. Imię córki obudziło wszystkie potworne wspomnienia. Musi zerwać z przeszłością, pamiętając tylko swoją śliczną Beth. Tyle się wydarzyło, a teraz biedny Simon był w to wszystko wplątany. I ta rozmowa… Czyżby się w niej nagle zakochał?

– Simon, nie chcesz mi chyba udzielać teraz porad matrymonialnych? Grozi nam śmierć, nawet nie próbuj temu zaprzeczać. Sam o tym wiesz. Chciałeś odwrócić moją uwagę od zagrożenia, ale rozmowa o Jacku i Tennysonie niezbyt mi pomogła.

– Rozumiem.

– Nie mów do mnie tym uspokajającym tonem, kiedy sam jeszcze nie doszedłeś do siebie. Zapomnij o doradztwie matrymonialnym. To nie dla mnie. I zejdź ze mnie, bo już jest mi ciepło.

Simon zsunął się z niej, chociaż zrobił to niezbyt chętnie, i podparł głowę na łokciu.

– Ten goły materac wygląda jak nowy. Jesteśmy w ładnym pokoju, Lily, naprawdę ładnym.

– To dom Olafa, gdzieś w Szwecji.

– Pewnie tak.

– Dlaczego…

Słowa zamarły jej na wargach.

W otwartych drzwiach ukazał się Alpo, za nim stał Nikki.

– Obudziliście się już?

– Tak. – Simon usiadł na skraju łóżka. – Nie lubicie ogrzewania? Olaf zaczął oszczędzać?

– Zamknij się, mięczaku.

– Nie mamy takich warstw tłuszczu jak wy – wtrąciła Lily. – Może na tym polega cała różnica.

Nikki odepchnął Alpa na bok i podszedł do Simona.

– Wstawaj – powiedział i zwrócił się do Lily: – Ty też. Kobieta nie ma prawa tak się odzywać. Nie jestem tłusty, tylko dobrze zbudowany. Pan Jorgenson na was czeka.

– Aha, spotkamy teraz Wielkiego Mikado – mruknęła Lily. Wprost z operetki Sullivana, dodała w duchu.

– Co to znaczy? – spytał Nikki. Odsunął się od łóżka, żeby mogli wstać.

– To facet, który wszystkim rządzi – wytłumaczył mu Simon.

– Tak – stwierdził Nikki po chwili namysłu. – Idziemy teraz do Wielkiego Mikado. Spodobasz mu się – dodał, patrząc na Lily. – Może nawet zechce cię namalować, zanim cię zabije.

Zabrzmiało to niezbyt pocieszająco.

Загрузка...