ROZDZIAŁ XXI

— Nie obchodzi mnie, co mówią eksperci z wywiadu — prychnął Arnold Giancola. — Jestem pewien, że cholerne Królestwo nie ma najmniejszego zamiaru oddać nam naszych systemów planetarnych!

Wbił się głębiej w fotel i spojrzał groźnie na siedzących przy stole zajmującym środek bogato umeblowanej prywatnej sali konferencyjnej. Znajdowała się ona w budynku jeszcze niedawno zwanym Wieżą Ludową, a teraz budynkiem Senatu, tak jak w czasach przedrewolucyjnych. Przybył na spotkanie z komisją spraw zagranicznych, ale miało się ono zacząć za półtorej godziny, zdecydował się więc zabić czas pogawędką z przyjaciółmi. Tak przynajmniej głosiła wersja oficjalna, gdyby ktoś pytał.

Teraz jeden z tych przyjaciół — senator Samson McGwire, przypadkiem przewodniczący tejże komisji spraw zagranicznych i stary pomagier Giancoli, omal nie westchnął z rezygnacją, nim się odezwał.

— Już to mówiłeś. Nie twierdzę, że się mylisz, ale nie widzę żadnego powodu, dla którego Królestwo chciałoby zatrzymać większość tych systemów. Ledwie kilka nie było obciążeniem gospodarczym, dlaczego więc groszoroby nastawione na zysk miałyby chcieć zatrzymać coś, co przynosi straty?!

— To dlaczego nam ich nie oddaje? — zirytował się Giancola. — Wszyscy wiecie, jak długo z nimi negocjujemy. Poza tym według ostatnich ocen, jakie otrzymałem, gospodarki części z tych systemów zaczynają wychodzić na plus. Naturalnie znacznie lepiej wyglądałyby, gdyby mogły uczestniczyć w naszym wzroście gospodarczym i ludzie tam mieszkający chcieliby na pewno, by tak było, bo teraz są pracownikami w obcych firmach będących własnością obywateli Królestwa. Ale gospodarki jako takie zaczynają przynosić zyski i te trafiają naturalnie do Królestwa. Jeśli większość systemów okupowanych zacznie przynosić dochody, twój argument przestanie być zgodny z prawdą.

— I nie należy zapominać o kwestiach militarnych — dodał senator Jason Giancola. — Zajęli te systemy, by mieć odskocznię do działań w głębszych rejonach Republiki, więc ten wzgląd nie ma nic wspólnego z ekonomią, a pozostaje aktualnym powodem, by chcieli je zatrzymać.

— Wiem — westchnął ciężko McGwire.

W przeciwieństwie do przytłaczającej większości obecnych senatorów pochodził z legislatorskiej rodziny. Dobrej i na tyle mało ważnej, że nie stała się obiektem czystki, dzięki czemu stracił tylko kuzyna i dwóch siostrzeńców zabitych w czasie działań wojennych. Między innymi dlatego jego niechęć i podejrzliwość wobec Królestwa Manticore były prawie przysłowiowe.

— Dlatego właśnie jestem skłonny poprzeć Arnolda, mimo że nie zawsze jestem przekonany o słuszności jego ekonomicznych pomysłów.

— Miło się dyskutuje, ale prezydent Pritchart i tak się z nami nie zgadza — wtrącił się parlamentarzysta Gerald Younger, teoretycznie także znajdujący się w budynku prawem kaduka.

Nikt nie zwracał na to uwagi, bo takich jak on bywało tu wielu, i to regularnie. Był też o kilkadziesiąt lat młodszy od reszty obecnych i być może dlatego w jego głosie przeważnie słychać było zniecierpliwienie. Tak jak teraz.

— Bez obrazy, Arnold, ale wydaje mi się, że to ona narzuca rządowi politykę zagraniczną, a nie na odwrót.

— Narzuca… jeszcze — przyznał Giancola. — Ale wcale nie przychodzi jej to tak łatwo, jak może się wydawać komuś z zewnątrz. Theisman, Hanriot, LePic, Gregory i Sanderson są oczywiście zawsze po jej stronie. Sanderson jest jednak bardziej niż w połowie przekonany do naszych racji, a Nesbitt, Staunton i Barloi zapewnili mnie prywatnie, że się ze mną zgadzają.

Rachel Hanriot była sekretarzem skarbu, Dennis LePic prokuratorem generalnym, Stan Gregory zaś sekretarzem budownictwa. Walter Sanderson był sekretarzem spraw wewnętrznych, Toby Nesbitt sekretarzem handlu, Sandra Staunton sekretarzem bionauk, a Henrietta Barloi sekretarzem nauk technicznych.

— Jeśli więc Sanderson zdecyduje się otwarcie nas poprzeć, siły w rządzie zostaną równo podzielone.

— Naprawdę? — spytał Younger, nie kryjąc zaskoczenia.

— A pewnie, że naprawdę!

— A Trajan i Usher? — Younger miał wątpliwości.

Trajan był szefem wywiadu, Usher zaś policji. Obie agencje podlegały departamentowi sprawiedliwości, czyli LePicowi, co niepomiernie irytowało Giancolę — uważał, że wywiad powinien podlegać departamentowi stanu. Pritchart miała jednak na ten temat odmienne zdanie i chwilowo Giancola był bezsilny. Naturalnie nie znaczyło to, że się z tą sytuacją pogodził.

— Obaj są jej zaufanymi ludźmi, to fakt — przyznał niechętnie. — Czego innego można się było spodziewać?! Ale żaden nie wchodzi w skład rządu: to tylko wysocy rangą urzędnicy i ich przekonania nie mają wpływu na rozkład sił w rządzie.

— Co i tak jest bez znaczenia, bo to Eloise Pritchart jest prezydentem — przypomniał spokojnie McGwire. — A zgodnie z konstytucją jej głos jest ważniejszy od głosów pozostałych członków rządu razem wziętych. Zresztą nawet gdyby tak nie było, naprawdę chciałbyś wkurzyć Theismana?

— Gdyby był człowiekiem pokroju Pierre’a czy Saint-Justa, w żadnym razie bym nie chciał — przyznał Giancola szczerze. — Ale na szczęście nie jest. Ma obsesję na punkcie odtworzenia „rządów prawa”. Inaczej nie oddałby władzy Pritchart.

— Pięknie. Tyle że moim zdaniem w momencie, w którym dojdzie do wniosku, że zagrażasz tym „rządom prawa”, będziesz nniał okazję pogadać sobie osobiście z Saint-Justem! — pryichnął McGwire.

— Jak długo będę postępował zgodnie z konstytucją, nie grozi mi to — uśmiechnął się tryumfująco Giancola. — Bo tak długo on nie będzie mógł niczego przeciwko mnie przedsięwziąć, samemu nie naruszając prawa, a tego nie zrobi, bo byłoby to zupełnie jak uduszenie własnego dzieciaka.

— Może i masz rację — przyznał po zastanowieniu McGwire. — Ale jeśli Pritchart zażąda twojej rezygnacji, poprze ją na pewno. Podobnie jak LePic.

— Może, ale nie musi — Giancola uśmiechnął się paskudnie.

— Co znaczy nie musi?

— Widzisz, tak się składa, że może nie być zgodności co do tego, czy prezydentowi wolno bez sensownego uzasadnienia wyrzucić z rządu ministra.

— Bzdura! Oczywiście miło byłoby, gdyby nie mogła, ale precedensy z okresu obowiązywania starej konstytucji są jednoznaczne. Ministrów powołuje i odwołuje prezydent według własnego widzimisię, więc ma prawo pozbyć się każdego z nich, kiedy tylko będzie chciał.

— To może się okazać nie do końca w pełni zgodne z nową konstytucją — wtrącił Jason Giancola.

— Przecież nowa konstytucja to stara konstytucja! — zirytował się McGwire.

— W większości — Arnold Giancola uśmiechnął się nieco mniej paskudnie. — Ale jeśli dokładnie przeczytasz rezolucję przyjmującą konstytucję przedlegislatorską, stwierdzisz, że paragraf dwa, punkt trzy głosi: „Wszystkie działania, akty prawne, rezolucje, decyzje i dekrety mające na celu ponowne wprowadzenie w życie obowiązywanie tej konstytucji powinny być rozważone i przyjęte przez tę konwencję i Kongres, który będzie tejże następcą”. Koniec cytatu.

— A co to po ludzku znaczy? — spytał podejrzliwie McGwire.

— A to, że wybór przez Pritchart członków pierwszego rządu, który wprowadził w życie starą konstytucję, podpada pod „działania i decyzje”, a to oznacza, że Kongres ma prawo i obowiązek zatwierdzić wszystkie zmiany, jakich Pritchart zechce dokonać w składzie tego rządu. Zwłaszcza jeśli dotyczy to kogoś, kto będzie kierował państwem, jeśli prezydent ulegnie poważnemu wypadkowi lub zginie.

— To jest tak naciągane, że zaraz trzaśnie ci w rękach.

— Niektórzy mogą tak uważać — przyznał Giancola. — A inni nie. A ponieważ kwestia ta może mieć poważne konsekwencje w kluczowym stadium ewoluowania Republiki, najlepiej byłoby, aby rozstrzygnął ją sąd. Ponieważ chodzi o najwyższe organy władzy państwowej, opinię powinien wydać Sąd Najwyższy.

— A z całkiem wiarygodnego źródła wiem, że przewodniczący, sędzia Tullingham, bardzo starannie rozważy ten problem, jeśli zajdzie taka konieczność — dodał Jason, nie kryjąc radości.

— Doprawdy? — mruknął McGwire, siadając prosto i przyglądając się uważnie Arnoldowi.

Ten nie wyglądał na zachwyconego gadulstwem brata. Posłał mu ostre spojrzenie, nim odpowiedział McGwire’owi:

— Jeff Tullingham to szanowany prawnik, który brał też udział w głosowaniu nad ostateczną rezolucją przyjętą przez konwencję. Swoje obowiązki nadzorowania procesu wprowadzenia w życie tejże traktuje naprawdę poważnie. Dlatego zresztą poparłem jego kandydaturę na to stanowisko.

Spojrzenie McGwire’a subtelnie zmieniło się, gdy przyglądał się kompletnie nic nie wyrażającej twarzy Giancoli.

— Bardzo interesujące — powiedział powoli. — I zdecydowanie przedwczesne. W końcu jak dotąd nie wystąpiła żadna różnica zdań wśród członków rządu i z tego co wiem, pani prezydent nie zażądała niczyjej rezygnacji.

— Oczywiście że nie — potwierdził Giancola.

— Gdyby jednakże taka różnica poglądów wystąpiła, dlaczego byłaby tak diametralna? — spytał McGwire.

— Sądzę, że członkowie rządu mogą nie być zgodni co do tego, czy naciskać na Królestwo w kwestii zwrotu naszych systemów i podpisania formalnego traktatu pokojowego zawierającego warunki akceptowalne dla Republiki. A jeśli tak, to jaka powinna być siła tego nacisku — odparł Giancola. — Oczywiście rozmawiamy czysto hipotetycznie.

— Oczywiście. Ale skoro już zaczęliśmy… dlaczegóżby jakikolwiek członek rządu chciał z tego powodu ryzykować potencjalny publiczny sprzeciw pani prezydent?

— Z poczucia obowiązku wobec obywateli Republiki i chęci przywrócenia jej jedności terytorialnej — odparł spokojnie Giancola. — Naturalnie jeśli obecna administracja nie jest zdolna lub nie chce poczynić stosownych kroków, by jak najszybciej zawrzeć sensowny i honorowy pokój, obowiązkiem wszystkich zwolenników aktywniejszej polityki jest dać Kongresowi i wyborcom… możliwość wyboru innego przywództwa.

— Rozumiem… — powiedział cicho McGwire.

Po czym odchylił oparcie fotela, złączył dłonie na piersiach i spojrzał spod oka na rozmówcę.

— Czy istnieje jakiś szczególny powód, dla którego należałoby zaprezentować możliwość realizacji tak energicznej polityki akurat teraz? — spytał.

— Może takowy zaistnieć. — Giancola pochylił się ku niemu z błyskiem w oczach i już bez maski obojętności na twarzy. — Sytuacja w Konfederacji rozwija się bardzo niepomyślnie dla Królestwa, choć wątpię, by ktokolwiek z jego rządu zdawał sobie sprawę jak bardzo niepomyślnie. Oczywiście nie mają pojęcia, że Imperium formalnie spytało nas, jakie byłoby stanowisko Republiki, gdyby zechciało przeprowadzić pewną korektę granic z Konfederacją.

— A dlaczegóż to komisja spraw zagranicznych nic o tym nie słyszała?

— A dlatego, że pytanie zadane zostało przedwczoraj i poufnie, a nie ma bezpośredniego wpływu na naszą politykę zagraniczną, jako że Republika nie ma w Konfederacji żadnych interesów — odparł z uśmiechem sekretarz stanu. — Ponieważ sytuacja w Konfederacji niezbyt nas interesuje, nie zamierzamy dać się wciągnąć w dysputę między zainteresowanymi stronami. To właśnie powiedziałem ambasadorowi Imperium podczas prywatnej kolacji.

McGwire zmrużył oczy, słysząc to.

A Giancola z wyraźnym trudem stłumił wesołość.

— Masz zamiar przeprowadzać w najbliższym czasie jeszcze jakieś rozmowy o podobnej treści? — spytał po chwili McGwire. — Jako przewodniczący komisji spraw zagranicznych byłbym ci naprawdę wdzięczny, gdybyś przynajmniej nas ostrzegł, nim obiecasz komuś, że Republika nie zareaguje na jego ekspansję terytorialną.

— Dlaczego? Przecież Konfederacja nas nie interesuje, prawda? A nawet gdyby było inaczej i gdybyśmy zaprotestowali przeciwko temu, co chce zrobić Imperium, cóż mielibyśmy uczynić w tej sprawie?! Konfederacja znajduje się trzysta lat świetlnych od Nouveau Paris, Samson! Jak długo nie uprzątniemy bajzlu na własnym podwórku, trwającego od lat dzięki Królestwu, ostatnią rzeczą, jakiej potrzebujemy, jest wplątanie w konfrontację w Silesii!

— I to jest także oficjalna opinia prezydent Pritchart? — spytał neutralnym tonem McGwire.

— Na podstawie wielu rozmów na podobne tematy jestem pewien, że taka będzie — odpowiedział równie neutralnym tonem Giancola. — A ponieważ mam pewność, że znam jej stanowisko, nie uważałem za konieczne marnować jej cennego czasu na kolejną naradę na ten sam temat.

— Rozumiem… — powtórzył McGwire. — Zresztą sądzę, że próba odwiedzenia Imperium od zrealizowania od dawna znanych planów względem Konfederacji to nie nasz interes. Zwłaszcza że, postępując tak, ułatwilibyśmy życie Królestwu.

— Dopóki nie wyniesie się z naszych systemów, na pewno nie — dodał Younger.

— Też mi to przyszło do głowy — przyznał Giancola. — Zwróciliście może uwagę, że Admiralicja Królewskiej Marynarki właśnie poinformowała o wysłaniu znacznych posiłków do stacji Sidemore… Nie? Jason, bądź uprzejmy…

— Według ostatnich danych, jakie przedstawił wywiad komisji do spraw floty, wysyłają co najmniej pięć eskadr liniowych i eskadrę lotniskowców. To oczywiście przestarzałe informacje, bo kurier leciał tu z Trevor Star prawie dwa tygodnie, okręty więc powinny być już w drodze, ale wywiad floty uważa, że mają lekkie opóźnienie. W ten sposób z naszej okolicy zniknie spora liczba okrętów. Aha, na dowódcę wyznaczyli Harrington.

— Harrington, powiadasz? — mruknął McGwire.

— Właśnie. A wszyscy wiedzą, że ona i High Ridge nienawidzą się serdecznie — dodał Arnold. — Ale nawet on ma najwyraźniej świadomość, że Harrington jest ich najlepszym oficerem. Skoro są gotowi wysłać ponad trzydzieści okrętów liniowych i powierzyli dowództwo komuś takiemu sugeruje to, że są gotowi do raczej zdecydowanego sprzeciwienia się Imperium.

— A sądząc po pytaniu ambasadora von Kaiserfesta, Imperium jest równie zdecydowane zrealizować swoje plany, nieprawdaż? — uśmiechnął się McGwire.

— Też odniosłem takie wrażenie. A gdyby żadna ze stron nie ustąpiła, Królestwo musiałoby wysłać do Konfederacji więcej okrętów. Co przypadkiem oznacza, że zniknęłyby one z naszego bezpośredniego sąsiedztwa.

— Nie jestem pewien, czy podoba mi się sposób, w jaki to mówisz. — McGwire nagle spoważniał. — Skomplikowanie życia High Ridge’a i Descroix, z którym nie mielibyśmy nic wspólnego, a świadome dążenie do kolejnej konfrontacji zbrojnej z Królestwem to dwie różne sprawy. Zapomniałeś, co z nami zrobiła ich Ósma Flota? Ja nie, i zapewniam cię, że niezależnie od różnic w poglądach na temat nowego stanowiska w negocjacjach między mną a Pritchart nie wesprę rozwiązań, które mogłyby nas zbliżyć do wznowienia walk.

— Ja także nie — zapewnił go Giancola. — Ale taka okazja może się nie powtórzyć.

— Od miesięcy robisz rozmaite dziwne uwagi, ale konkretów nie podajesz — oznajmił chłodno McGwire. — A żeby przekonać mnie, że nie chcecie wsadzić ręki w maszynkę do mięsa, tak jak zrobiliście to ostatnim razem, atakując Królestwo, musiałbyś przedstawić mi naprawdę konkretne argumenty. Możesz uważać, że zdołamy się wywinąć albo przynajmniej przetrwać, jeśli nie uda się wykręcić sianem, ale ja mam inne zdanie. I nie zamierzam ryzykować bytu Republiki. Nie będę bazować na nadziei, że przypadkiem może wiesz, o czym mówisz.

— Ale ja mam pewność. — Giancola nie stracił spokoju. — Czego bym nie sądził o poglądach na politykę zagraniczną czy skłonności do teoretycznej praworządności mało praktycznej w życiu, nigdy nie kwestionowałem jego wartości jako oficera. Zgadza się?

— Tylko idiota mógłby ją kwestionować! — prychnął McGwire.

— Miło mi to słyszeć. Bo tak się składa, że właśnie do tego sprowadzają się te moje mało konkretne uwagi. Jak byś zareagował na wiadomość, że nasz sekretarz wojny od paru lat, nie mówiąc nic nikomu, podjął działania mające na celu wyrównanie naszych braków w uzbrojeniu?

— Jakie działania?

— Skuteczne. Dzięki sprzyjającemu splotowi okoliczności możemy dokładniej odpowiedzieć ci na to pytanie. — Arnold Giancola skinął na brata. — Jason, opowiedz Samsonowi i Geraldowi o „Bolthole”.

Загрузка...