ROZDZIAŁ XXXIV

— Marvest Joy, możecie ruszać. Powodzenia!

Harvest Joy do kontroli ruchu, dziękujemy — odpowiedziała uprzejmie kapitan Josepha Zachary, dowodząca jednostką Zwiadu Kartograficznego HMS Haruest Joy.

Po czym spojrzała na Jordina Kare’a i uniosła brew.

— Kontrola dała nam zgodę, doktorze. Co pan i doktor Wix na to?

— Doktor Wix i ja jesteśmy gotowi od pięciu dni! — Kare uśmiechnął się radośnie, po czym dodał poważniej: — Nasi ludzie są gotowi, proszę więc działać według własnego uznania.

— Cóż, w takim razie… — kapitan Zachary zrobiła trzy kroki dzielące ją od kapitańskiego fotela, zasiadła w nim i obróciła tak, by znaleźć się twarzą w twarz ze sternikiem.

A potem wzięła głęboki oddech i poleciła:

— Dziesięć g, bosmanie Tobias.

— Aye, aye, ma’am… jest dziesięć g — potwierdził równie formalnie Tobias.

Harvest Joy powolutku ruszył do przodu.

Zachary założyła nogę na nogę i rozsiadła się wygodnie. Nie musiała udawać całkowitego spokoju i opanowania, ale z pewnością nie szkodziło, że to robiła. Prawie się uśmiechnęła na tę myśl, ale zapanowała nad twarzą automatycznie. Z nieprzeniknioną miną obserwowała rozkładające się ekrany fotela. Na ekranie łącznościowym natychmiast ukazał się pierwszy mechanik, komandor porucznik Arswendo Hooja. Z tym błękitnookim, kompetentnym, spokojnym blondynem wiele razem przeszli. Cieszyła się, że widzi go w maszynowni.

Równie mocno cieszyła ją nieobecność paru innych osób, a zwłaszcza damy Meliny Makris, która w chwili wejścia na pokład stała się wrzodem na dupie i robiła, co mogła, by ten stan utrzymać. W ocenie Zachary Makris nie miała żadnych cech rokujących szansę na reedukację ani też żadnych pozytywnych stron charakteru, toteż z prawdziwą przyjemnością wydała zakaz obecności cywilów na mostku. Przyjemność niestety zmuszona była ukryć, a zakaz z oczywistych powodów nie dotyczył doktora Kare’a.

Skinęła głową Hooji, ale nie odezwała się — żadne z nich przy takich okazjach nie bywało specjalnie gadatliwe, co w przypadku pierwszego mechanika było objawem autentycznego, a nie jak u niej udawanego spokoju. Większość załogi tak spokojna nie była, o czym dobitnie świadczyło panujące na mostku napięcie. Byli to jednak zawodowcy co do jednego i niepokój nie miał wpływu na jej funkcjonowanie.

W całej liczącej dwa tysiące lat standardowych historii kolonizacji kosmosu to, co miał właśnie zrobić Harvest Joy, zdarzyło się mniej niż dwieście razy. Od zbadania terminalu Basilisk minęły prawie dwa standardowe stulecia i z tego, co wiedziała, żaden żyjący w Gwiezdnym Królestwie oficer nigdy nie dowodził jednostką która miała dokonać pierwszego tranzytu przez nowo odkryty terminal. Ba, wśród żywych nie było już nikogo, kto brałby w tym wcześniej udział. Zachary od ponad pięćdziesięciu lat standardowych była oficerem Zwiadu Kartograficznego i miała na koncie niezliczoną liczbę tranzytów, tego konkretnego nie dokonał nikt wcześniej, toteż wyobraźnia podsuwała jej jeden scenariusz katastrofy za drugim. Było to nielogiczne, ale nie panowała nad tym.

Symbol przedstawiający Harvest Joy na ekranie astronawigacyjnym pełzł powoli po linii wektora podejścia i obraz ten niczym nie różnił się od typowego towarzyszącego każdemu tranzytowi przez każdy z pozostałych terminali Manticore Junction. Wrażenie to potwierdzały i standardowe rozmowy z kontrolą ruchu, i to, że zespół doktora Kare’a dokładnie obliczył wektory podejścia i wejścia oraz sam moment przejścia. Mimo to istniała jedna drobna, acz zasadnicza różnica — tych obliczeń nikt nigdy nie sprawdził w praktyce.

A raczej nikt żywy, bo wysłano sześćdziesiąt sond, których aparatura sprawdziła też wszystkie obliczenia i potwierdziła je. Tylko że żadna z nich nie wróciła, więc nie wiedziano, czy tranzyt jest bezpieczny.

Żadna z sond nie mogła naturalnie wrócić, ponieważ były zbyt małe, by dało się na nich zamontować generatory hipernapędu, a tylko one umożliwiały przejście przez terminal. Wszystko, co ich nie miało, a próbowało tego dokonać, po prostu przestawało istnieć. Taki też los spotkał sondy, które zakończyły nadawanie w momencie przejścia.

W przeciwieństwie do nich jej jednostka była wyposażona w generator hipernapędu, mogła więc bezpiecznie dokonać tranzytu. Najprawdopodobniej.

Nie wiadomo było bowiem, czy przetrwa to, co znajdowało się po drugiej stronie. Co prawda nie znano przypadków wyjścia w czarnej dziurze czy innym równie atrakcyjnym miejscu, ale legendy o takich parszywych wormholach były ciągle żywe. A podświadomość podszeptywała: zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz…

Jeśli Kare żywił podobne obawy, to starannie i skutecznie je ukrywał. Stał za oficerem astronawigacyjnym i zaglądał mu przez ramię. Był radosny, podniecony i całkowicie skupiony na obserwowaniu ekranu astro. Już sama jego obecność powinna teoretycznie na wszystkich wpływać uspokajająco — przecież nie pchałby się na pokład, gdyby nie był całkowicie pewien bezpieczeństwa, podobnie jak Agencja nie wysłałaby bez tej pewności jego, trzech asystentów i ponad dwustu innych pracowników naukowych.

Tylko że wszyscy na pokładzie wiedzieli, że Kare’a i Wixa przed wzięciem udziału w tej wyprawie mogliby powstrzymać jedynie uzbrojeni Marines, i to w znacznej przewadze liczebnej. Dla niej było to ekscytujące wydarzenie, dla Kare’a kulminacja całego zawodowego i naukowego życia. Dla Wixa także.

— Mamy emisję progu, ma’am — zameldowała porucznik Thatcher. — Dokładnie o czasie i w podanym miejscu.

— Dziękuję, Rachelle.

Zachary spojrzała na ekran astronawigacyjny fotela — celownik przesuwający się przed symbolem Haruest Joy rozjarzył się jaskrawą zielenią, co oznaczało, że znajduje się dokładnie na kursie prowadzącym do nadprzestrzennej anomalii, bo tym był w istocie wormhol.

— Doktorze Kare? — spytała cicho Zachary.

Co prawda to ona była kapitanem i miała prawo zaniechać tranzytu, jeśli cokolwiek wzbudziłoby jej podejrzenia, ale szefem ekspedycji był Kare. Oficjalne pismo od admirała Reynauda nie pozostawiało w tej sprawie cienia wątpliwości niezależnie od tego, co myślała Makris. Oznaczało to, że do niego należała ostateczna decyzja, czy dokonać tranzytu, jeśli Zachary nie wyrażała sprzeciwu.

A nie wyrażała.

— Proszę kontynuować, kapitan Zachary — odparł Kare, nie odrywając wzroku od ekranu.

— Doskonale. — Zachary spojrzała na ekran łącznościowy fotela. — Proszę przygotować się do skonfigurowania dziobowego pierścienia napędu do tranzytu, panie Hooja.

Polecenie stanowiło dokładny cytat z procedur. I było zupełnie zbędne, bo Hooja był do tego gotów od dobrych dwudziestu minut.

— Aye, aye, ma’am. Jest pełna gotowość — zameldował Hooja równie formalnie.

— Próg za trzydzieści sekund, ma’am — odezwał się Thatcher.

— Uwaga przy sterze, bosmanie Tobias.

— Aye, aye, ma’am.

Zachary wstrzymała oddech, obserwując symbol jednostki na ekranie.

— Próg! — oznajmił Thatcher.

— Postawić dziobowy żagiel, panie Hooja! — poleciła Zachary.

— Dziobowy żagiel postawiony, ma’am.

Laik obserwujący Hawest Joy mógłby stwierdzić, że nic się nie zmieniło. W rzeczywistości dziobowy pierścień napędu uległ rekonfiguracji, przez co moc ekranu spadła do połowy, a węzły alfa wytworzyły żagiel, czyli dysk energii grawitacyjnej o średnicy trzystu kilometrów ustawiony prostopadle do osi wzdłużnej Harvest Joy.

— Proszę przygotować się do postawienia rufowego żagla, panie Hooja — poleciła Zachary, obserwując odczyty.

— Pełna gotowość do stawiania rufowego żagla, ma’am.

Obok odczytu mocy napędu systemu impeller pojawił się drugi, pulsujący. Pokazywał, jak wiele energii czerpie żagiel z fal grawitacyjnych. Wielkość wzrastała powoli, lecz stale. Powoli, gdyż jednostka poruszała się z niewielką prędkością, co zwiększało margines bezpieczeństwa. Odczyt przestał pulsować, choć nadal rósł — oznaczało to, że żagiel czerpie dość energii, by zapewnić dalszy ruch okrętowi.

— Postawić rufowy żagiel! — rozkazała.

— Rufowy żagiel postawiony, ma’am — zameldował Hooja.

Ekran zniknął, a okręt drgnął, gdy wokół rufy pojawił się drugi żagiel Warshavskiej.

Zachary przeniosła spojrzenie na Tobiasa. Manewr wcale nie należał do łatwych i wymagał od sternika sporego doświadczenia, ale nikt by się tego nie domyślił, patrząc na spokój i zgoła flegmatyczne ruchy podoficera. Utrzymywał kurs bez najmniejszej choćby poprawki i Zachary prawie uśmiechnęła się z zadowoleniem, gdy zalała ją fala nudności.

Nikt nie był w stanie przystosować się do niemożliwego do opisania uczucia związanego z przejściem granicy między normalną przestrzenią a nadprzestrzenią, podobnie jak nikt nie potrafił jednoznacznie określić, jaki zmysł powoduje te nudności i dlaczego. Każdy miał w tej kwestii własne zdanie, ale wszyscy zgadzali się w jednym: przejściu towarzyszyły odruchy wymiotne. Były lekkie przy normalnym przejściu, natomiast znacznie gwałtowniejsze przy tranzycie. Zachary z trudem zmusiła się do przełknięcia śliny.

Ekrany zgasły nagle i przez moment, jakiego nie byłby w stanie zmierzyć żaden chronometr, Harvest Joy nie istniał. Tuż przedtem znajdował się siedem godzin świetlnych od Manticore A, tuż potem znalazł się gdzie indziej i ekrany znów ożyły.

Zachary ponownie przełknęła ślinę i nudności zniknęły.

Na ekranie wizualnym z obu żagli spływał nadmiar błękitnej energii towarzyszącej tranzytowi.

Odetchnęła głęboko i z prawdziwą ulgą.

— Tranzyt zakończony, ma’am — zameldował bosman Tobias.

— Dziękuję, bosmanie.

Zachary spojrzała na odczyt — malał błyskawicznie, w miarę jak żagle oddawały energię, co było procesem znacznie szybszym niż jej pobieranie. Wszystko przebiegało normalnie, toteż z zadowoleniem kiwnęła głową i poleciła:

— Proszę zrekonfigurować napęd, panie Hooja.

— Aye, aye, ma’am… napęd zrekonfigurowany — zameldował Hooja.

Żagle zniknęły, ekran wrócił na miejsce i Harvest Joy Ponownie ruszył ze stałym przyspieszeniem dziesięciu g.

— Cóż, doktorze Kare — Zachary uniosła wzrok znad ekranów fotela. — Przybyliśmy. Gdziekolwiek by to nie było.


* * *

Owo „gdziekolwiek” okazało się punktem w przestrzeni odległym o około cztery i pół godziny świetlnej od pozbawionego planet czerwonego karła klasy M8. Najbliższa gwiazda klasy G2 oddalona była o nieco ponad cztery lata świetlne, czyli czternaście godzin lotu dla okrętu wojennego, co nie było aż tak wiele, natomiast brak planet w systemie, w którym znajdował się terminal, nie był korzystny. Pozbawiał go bowiem najwygodniejszego miejsca, wokół którego powstawała zwykle nieodzowna infrastruktura obronno-ekonomiczna.

Naukowcy nawet nie zauważyli rozczarowania Zachary — cała gromada okupująca okręt była tak radosna i tak zajęta pomiarami i obliczeniami, że w ogóle niczego więcej nie zauważała. Zarówno sensory pokładowe, jak i szybko rosnąca liczba sond skierowane były w miejsce, w którym opuścili wormhola. Pierwsze sondy zostały wstrzelone, nim jeszcze Harvest Joy wytracił prędkość do zera względem czerwonego karła, który zresztą nikogo nie zainteresował. Podobnie jak ustalenie, gdzie właściwie się znaleźli.

Było to całkowicie zrozumiałe i jak najbardziej godne pochwały. W końcu jeśli nie zdołają obliczyć dokładnego wektora wlotowego i progu terminala od tej strony, niemożliwe będzie dokonanie tranzytu powrotnego. A pamiętając, jak słaba była emisja terminala w systemie Manticore oraz jak długo i pracowicie go szukano, Josepha Zachary nie miała najmniejszego zamiaru ani ruszać się z miejsca, ani ponaglać naukowców, dopóki Kare nie oznajmi, że na pewno znaleźli wlot terminalu.

Zorientowanie się, gdzie właściwie się znaleźli, należało do załogi, a dokładniej do sekcji astronawigacyjnej, którą czekało niełatwe i bardziej nietypowe zadanie. W praktyce nie zdarzało się bowiem, by jakikolwiek okręt czy statek kosmiczny musiał od zera ustalać swoje położenie. Nawigacja przez nadprzestrzeń opierała się na starannie opracowanych przewodnikach dokładnie lokalizujących położenie jednostki w stosunku do miejsca jej wejścia w nadprzestrzeń, jako że z tej ostatniej nie sposób było dostrzec normalnej przestrzeni.

W tym przypadku metoda ta była całkowicie bezużyteczna, ponieważ nie istniała żadna możliwość stwierdzenia, jaką drogę przebyli, a teoretycznie rzecz biorąc, tranzyt mógł mieć dowolną długość. Najdłuższy poznany wormhol łączył systemy odległe o nieco ponad dziewięćset lat świetlnych, choć przeciętnie były to mniejsze odległości. Basilisk na przykład był od systemu Manticore oddalony o ledwie dwieście lat świetlnych, a Gregor i Trevor Star o jeszcze mniej. Natomiast Matapan i Sigma Draconis położone były o prawie pięćset lat świetlnych od Manticore.

Ponieważ nie sposób było ocenić, jaką drogę pokonali, porucznik Thatcher i jego ludzie musieli zacząć od odszukania i ustalenia klas najjaśniejszych gwiazd w okolicy. Następnie komputery miały porównać ich widma i inne dane z tymi posiadanymi w olbrzymiej bazie, specjalnie w tym celu założonej na pokładzie, i zidentyfikować je. Dopiero wtedy oficer astronawigacyjny będzie mógł obliczyć, gdzie konkretnie się znajdowali. Choć zadanie zespołu Kare’a było poważniejsze, na barkach Thatchera także spoczywała wielka odpowiedzialność, ponieważ jeśli naukowcom by się nie udało, jedynym sposobem powrotu był klasyczny lot przez nadprzestrzeń. Poza tym dla Gwiezdnego Królestwa jako całości znacznie istotniejsze było, dokąd prowadzi nowy terminal, od dokładnej lokalizacji wlotu do niego.

Jedynym bowiem zastosowaniem terminala była możliwość natychmiastowego przemieszczania się z jednego miejsca w drugie — bez sensu, jak długo nie wiadomo było, gdzie znajduje się to drugie. Poza tym choć teoretycznie było możliwe, że znaleźli się tak daleko od systemu Manticore, że w klasyczny sposób nie uda się tam wrócić, było to wysoce nieprawdopodobne. Harvest Joy miał paliwa na ponad cztery miesiące lotu przy ekonomicznej prędkości, co dawało mu zasięg nieco ponad ośmiuset lat świetlnych przy użyciu wyłącznie napędu typu impeller, a to powinno aż nadto wystarczyć, by wrócić jeśli nie do systemu macierzystego, to gdzieś do cywilizacji.

Zakładając naturalnie, że będzie wiadomo, gdzie ta cywilizacja się znajduje.

Dlatego gdy na pokładzie trwała gorączkowa praca, sama Zachary jako kierowca taksówki nie miała absolutnie nic do roboty. Musiała czekać, aż któryś z zespołów, a najlepiej oba, zakończy poszukiwania sukcesem.


* * *

— A więc co wiemy? — spytała Zachary dziewiętnaście standardowych godzin później.

Po czym rozejrzała się po zgromadzonych w kapitańskiej sali odpraw. Było ich pięcioro: pierwszy oficer, komandor porucznik Wilson Jefferson, porucznik Thatcher, Jordin Kare, Richard Wix i dama Melina Makris. Z tej piątki Zachary lubiła zdecydowaną większość, czyli pierwszych czworo. Jak na nią było to znacznie powyżej przeciętnej. Niestety niechęć, jaką darzyła tę piątą osobę, była tak silna, że skutecznie równoważyła ten miły stan rzeczy. Prawdę mówiąc, Zachary miała ochotę wykluczyć Makris ze spotkania, a jeszcze bardziej ze wszystkiego, co działo się na pokładzie, i wypchnięcie jej bez skafandra w przestrzeń wcale nie wydawało jej się takim drastycznym posunięciem. Im dłużej miała nieprzyjemność znać nienagannie ufryzowaną blond przedstawicielkę rządu, tym większą stawała się zwolenniczką tego rozwiązania. Nie zrobiła tego jednak przez uprzejmość, a Makris najwyraźniej uważała się za prawdziwego dowódcę ekspedycji, radośnie ignorując jej oficjalną strukturę organizacyjną. W końcu ustalił ją Reynaud, a przecież to ona była najważniejsza.

To przekonanie manifestowała od chwili pojawienia się na okręcie, i to coraz wyraźniej w miarę upływu czasu.

Równie oczywiste było, że wszystkich członków załogi traktuje jak pracowników fizycznych niezdolnych do znalezienia sobie jakiegokolwiek lepszego zajęcia.

Teraz zabrała się do udowadniania po raz kolejny, że ma naprawdę olbrzymi wrodzony talent do robienia sobie wrogów ze wszystkich królewskich oficerów, z którymi się styka. Odchrząknęła ostentacyjnie i spojrzała z naganą na Zachary, która bezczelnie próbowała zawłaszczyć sobie należną jej pozycję. Po czym uznając, że kapitan została spacyfikowana, starannie i głośno wyrównała kilka leżących przed nią kartek na wypadek, gdyby któryś z obecnych był na tyle tępy, że nie zrozumiał wymowy jej spojrzenia, i zwróciła się do Kare’a:

— Tak — głos miała ostry i nosowy; świetnie pasował do twarzy o jędzowatych rysach. — To co wiemy, doktorze?

Zachary doszła do zaskakującego wniosku: Makris najwyraźniej posiadała listę Rzeczy, Które Należało Zrobić, Żeby Wkurzyć Każdego Kapitana — i realizowała ją punkt po punkcie. Zachary nie była tylko pewna, co wkurzyło ją bardziej: bezczelność, z jaką Makris prawem kaduka przejęła jej rolę, czy też sposób, w jaki zwróciła się do astrofizyka, zupełnie jakby ten był jej służącym.

— Przepraszam, damo Melino — odezwała się Zachary.

I spokojnie poczekała, aż ta spojrzy na nią z wyrzutem i zdumieniem.

— Co? — spytała ostro.

— Jeśli się nie mylę, to ja prowadzę tę odprawę — powiedziała uprzejmie Zachary.

Jefferson i Thatcher spojrzeli na siebie porozumiewawczo.

Makris nie znała tak dobrze jak oni kapitan Zachary, wteż skrzywiła się z niesmakiem i machnęła lekceważąco ręką.

— Naprawdę myślę… — zaczęła.

— Nie obchodzi mnie, co pani myśli — przerwała jej spokojnie Zachary. — Nie należy pani do łańcucha dowożenia tego okrętu.

— Przepraszam?! — Makris najwyraźniej nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała.

— Powiedziałam, że nie należy pani do łańcucha dowodzenia tego okrętu — powtórzyła Zachary i uśmiechnęła się zimno. — Ściśle mówiąc, jest pani gościem na pokładzie mojego okrętu.

— Nie podoba mi się pani ton, kapitan Zachary — oznajmiła chłodno Makris, najwyraźniej otrząsając się z pierwszego zaskoczenia.

— Może byś pani trudno w to uwierzyć, ale to także niewiele mnie obchodzi — poinformowała ją Zachary.

— Radziłabym zmienić ton i maniery! — warknęła Makris. — Ostrzegam, że nie mam w zwyczaju tolerować bezczelności!

— Ciekawe, właśnie to samo miałam powiedzieć pani — odpaliła Zachary.

Coś błysnęło w oczach Makris. Już otwierała usta do riposty, gdy Zachary pochyliła się nad blatem stołu konferencyjnego i oznajmiła:

— Wiem, że jest pani reprezentantką rządu, ale to ja jestem kapitanem tego okrętu, nie pani. Nie jest pani także przewodniczącą tego spotkania, bo to także prerogatywa dowódcy okrętu. Prawda jest taka, że nie ma pani nic do powiedzenia w kwestii dowodzenia tym okrętem, bo nawet nie należy pani do jego załogi. A ja zaczynam być zmęczona pani manierami. Myślę więc…

— Pani się zapomina! A ja nie będę…

— Milczeć! — Zachary nie podniosła głosu, ale bez trudu przeciął on wybuch oburzenia Makris.

Dama z trzaskiem zamknęła usta wytrzeszczając oczy z niedowierzaniem, że ktoś ośmielił się do niej tak odezwać.

— Tak lepiej. — Zachary przyjrzała się jej niczym wyjątkowo obrzydliwej gliście. — Jak mówiłam, dobrze by było, gdyby na pokładzie mojego okrętu przestrzegała pani choćby podstawowych zasad uprzejmości. Dopóki będzie pani do tego zdolna, gwarantuję, że członkowie mojej załogi będą zachowywać się w stosunku do pani w ten sam sposób. Jeśli jednak przekracza to pani możliwości, jestem pewna, że obejdziemy się bez pani obecności. Czy wyraziłam się zrozumiale?

Makris wyglądała tak, jakby ktoś ją właśnie spoliczkował. Nie potrafiła wydusić z siebie słowa. Szok minął jednak zadziwiająco szybko, ustępując wściekłości. Najpierw spurpurowiała, potem wybuchnęła:

— Żaden sługus w liberii nie będzie mi dyktował, co mam robić! Nawet jeśli to królewska liberia, a jemu się wydaje, że…

Zachary palnęła otwartą dłonią w blat stołu. Wszyscy drgnęli, słysząc trzask, jaki temu towarzyszył, ale Makris wręcz odskoczyła wraz z fotelem. A potem zbladła ze strachu i umilkła, dostrzegając wreszcie lodowatą furię w oczach Zachary.

— Dość tego — oznajmiła bardzo cicho i dziwnie miękko Zachary. — Skoro nie potrafi się pani zachować, jak przystoi kulturalnej dorosłej osobie, darujemy sobie pani dalszą obecność. Proszę wyjść!

— Nie… nie może pani…

— Mogę — zapewniła ją Zachary, nie kryjąc pogardy. — I właśnie to robię. Pani obecność na tym spotkaniu nie jest konieczna. I nie będzie na żadnym innym w czasie tej ekspedycji.

I spojrzała z nadzieją, czekając, czy reprezentantka rządu odważy się jeszcze coś powiedzieć. Spotkało ją rozczarowanie.

— Teraz opuści pani to pomieszczenie i uda się do swojej kabiny. Pozostanie pani tam aż do otrzymania wiadomości ode mnie, że może ją pani opuścić — poleciła Zachary.

— Ja… — Makris zaczęła się otrząsać z szoku. — Premier zostanie o tym poinformowany!

Wypadło to jednak słabo i nieprzekonująco.

— Z całą pewnością — zgodziła się Zachary. — Przezemnie także. A teraz albo wykona pani mój rozkaz, albo Marines odprowadzą panią do kabiny. Wybór należy do pani.

Ze spojrzenia i zachowania Zachary jednoznacznie wynikało, że nic nie sprawiłoby jej w tej chwili większej przyjemności niż wezwanie Marines.

Makris po sekundzie opuściła wzrok, a po kolejnej sekundzie wstała i bez słowa wyszła.

Zachary obserwowała wpierw ją, potem zamykające się drzwi. Dopiero gdy się całkowicie zamknęły, spojrzała na siedzących wokół stołu.

— Przepraszam za ten przerywnik, doktorze Kare — powiedziała uprzejmie. — Wracając zaś do tematu: jak się powiodło pańskiemu zespołowi?

— Zdaje sobie pani sprawę, że ona poleci na skargę do premiera? — spytał w odpowiedzi Kare.

— Mówi się trudno. — Zachary wzruszyła ramionami. — Póki co mamy ją z głowy. A w tym, co powiedziałam, nie było słowa przesady.

— W zupełności się z tym zgadzam — uśmiechnął się naukowiec. — Ale ona ma kontakty w rządzie. I jest mściwym kawałem wrednej biurwy.

— Jakoś bez trudu mogę w to uwierzyć — Zachary uśmiechnęła się złośliwie. — I zdaję sobie sprawę, że ma też jakieś wpływy w Admiralicji.

Nie powiedziała, że chodzi o Pierwszego Lorda Admiralicji, ale i tak wszyscy o tym wiedzieli.

— Co niczego nie zmienia — dodała. — A reperkusje mogą być mniejsze, niż się pan obawia: w końcu jesteśmy bohaterami, doktorze Kare! Mam nadzieję, że pański wiekopomny wkład w przesunięcie granic poznanego wszechświata zapewni nam jakąś ochronę przed wkurzoną, głupią arystokratką. Jeśli nie…

Wzruszyła wymownie ramionami, nie kończąc zdania.

Kare pokiwał głową, nadal niezbyt uszczęśliwiony, że to nie on dał Makris po łapach. Ponieważ jednak na to już nic nie można było poradzić, skupił się na tym co istotne.

— Wracając do pani zasadniczego pytania, kapitan Zachary, choć nie mamy jeszcze dokładnie obliczonego wektora wejścia, samo położenie terminalu wlotowego już ustaliliśmy, i to precyzyjniej, niż moglibyśmy się spodziewać w tak krótkim czasie. Wygląda na to, że z tej strony znacznie łatwiej wszystko zauważyć niż z naszej. Dzięki temu szybciej udało się zebrać odpowiednią liczbę danych do obliczeń.

— A więc jest pan pewien, że zdołamy wrócić do domu? — spytała z uśmiechem.

— A tak, bez cienia wątpliwości. Obaj z TJ byliśmy tego pewni od początku, w przeciwnym razie za nic nie zdecydowalibyśmy się zgłosić do tej misji.

— Oczywiście, że nie — przytaknęła, zachowując jakimś cudem powagę. — Pewność siebie to chwalebna rzecz, ale ile czasu zajmie wam obliczenie wektora?

— Trudno powiedzieć, ale na pewno niewiele. Już teraz mamy więcej danych odnośnie mocy i napięć falowych, niż mieliśmy, rozpoczynając obliczenia w domu. Wydaje mi się, ale proszę pamiętać, że na razie to czysta spekulacja, że powinniśmy skończyć w ciągu dwóch, góra trzech tygodni. Natomiast jeśli nastąpi to szybciej, nie będę specjalnie zaskoczony, bo przy poszukiwaniach tego terminala towarzyszy nam niesamowite wręcz szczęście znacznie przyspieszające cały proces.

— Rozumiem — powiedziała Zachary i zmarszczyła brwi.

Spodziewała się znacznie dłuższego okresu oczekiwania na wynik obliczeń, ale to akurat jej nie martwiło. I nie powinno zmartwić nikogo na pokładzie. Kiwnęła głową z zadowoleniem i spytała Jeffersona:

— No dobra, Wilson. A co tam u was?

— Sądzę, że możemy w miarę dokładnie określić, gdzie jesteśmy, ma’am — poinformował ją pierwszy oficer z wystudiowanym spokojem.

— Tak? — spytała uprzejmie.

Jefferson uśmiechnął się najwyraźniej zadowolony z siebie, ale dla osoby, która go dobrze znała, było oczywiste, Ze jest to zadowolenie zmieszane z niepewnością. A Zachary znała go dobrze.

— Ty poskładałeś to do kupy — Jefferson spojrzał na Thatchera. — Może więc ty powiesz?

— Jak pan sobie życzy, sir. Do tej pory zidentyfikowaliśmy sześć gwiazd — radiolatarni, dzięki czemu możemy określić naszą pozycję z dużym stopniem prawdopodobieństwa, ma’am.

I urwał.

— To gdzie jesteśmy? — zachęciła go Zachary, gdy milczenie zaczęło się przeciągać.

— Sześćset dwanaście lat świetlnych od Manticore, ma’am. A ta gwiazda G2 odległa o cztery lata świetlne to Lynx.

— Lynx? — powtórzyła Zachary, marszcząc brwi. — Nie powiem, żeby ta nazwa brzmiała znajomo. A powinna?

— Nie bardzo, ma’am: to w końcu kawał drogi od domu. System Lynx został zasiedlony około dwustu lat standardowych temu i stanowi część Gromady Talbott.

— Talbott? — Ta nazwa była znajoma. Zachary zmrużyła oczy, rozważając konsekwencje tego odkrycia.

Gromada Talbott była słabo zaludnionym obszarem położonym w pobliżu granicy ligi Solarnej. Większość podobnych terenów była zacofana, w niektórych przypadkach regres technologiczny był naprawdę poważny, a jedynie kilka posiadało systemy, które według standardów Królestwa Manticore można było uznać za posiadające dobrze rozwinięte gospodarki. No i wszystkie prędzej czy później zostaną wchłonięte przez rozrastającą się powoli Ligę Solarną. Obojętne czy mieszkańcy tego obszaru by sobie tego życzyli czy nie.

Naturalnie nie było mowy o czymś tak prymitywnym jak podbój. Liga nie postępowała w ten sposób — bo nie musiała. Była największym, najpotężniejszym i najbogatszym bytem państwowym w dziejach ludzkości. W przeliczeniu na jednego mieszkańca ekonomia Królestwa była lepsza, ale w liczbach absolutnych pozbawienie gospodarki Ligi Solarnej sumy odpowiadającej całemu produktowi krajowemu Królestwa byłoby ledwie zauważalne. Kiedy tak potężna machina ekonomiczna docierała w sąsiedztwo systemu, który ledwo wiązał koniec z końcem, wchłonięcie go w najbliższym czasie było równie nieuniknione jak entropia. A jeśli system ów posiadał dobrą gospodarkę, to Liga miała sposoby, by i tak dać procesowi stosownego kopa we właściwym kierunku.

Josepha Zachary nie czuła zbytniej sympatii do Ligi i była pod tym względem wyjątkiem w korpusie królewskich oficerów. Prawdę mówiąc, większość ludzi, których nie spotkał zaszczyt zostania obywatelem Ligi, darzyła ją serdeczną niechęcią. Powód był prosty — górujące nad wszystkim poczucie moralnej wyższości charakterystyczne dla urzędników i obywateli Ligi Solarnej naprawdę skutecznie irytowało wszystkich, którzy tylko mieli okazję się z nimi zetknąć. W przypadku Królestwa Manticore antypatia była obustronna, gdyż dużą liczbę firm, obywateli i biurokratów solarnych niepomiernie złościło wymuszone przez rząd Cromartego embargo na sprzedaż broni i technologii uczestnikom konfliktu. Mało kto ze zirytowanych zadawał sobie trud ukrywania tego, a prym wśród nich wiedli oficerowie Marynarki Ligi albo jej Służby Celnej. Nie ograniczali się zresztą do słów — często prześladowali statki zarejestrowane w Królestwie, gdy te znalazły się na obszarze Ligi. To z kolei powodowało rosnącą niechęć oficerów Royal Manticoran Navy i innych królewskich służb.

Zachary poza tym nie podobało się jeszcze jedno. Otóż gdy tworzono Ligę Solarną, najstarsze i leżące najbliżej Ziemi kolonie liczyły sobie ponad tysiąc lat standardowych i nie miały najmniejszego zamiaru zrzekać się suwerenności na rzecz rządu centralnego mogącego wykazać zapędy godne tyrana. Dlatego konstytucja Ligi została napisana tak, by to uniemożliwić. Podobnie jak w konstytucji Królestwa ograniczono źródła dochodów rządu i stworzono stosowne zabezpieczenia, by to się nie zmieniło. Niestety nie poprzestano na tym — każdemu członkowi Ligi Przyznano prawo weta w Zgromadzeniu Legislacyjnym.

Stworzyło to sytuację, w której Liga nie miała oficjalnie polityki zagranicznej, a to, co za nią uchodziło, było mętne, niespisane i słabe. Jedyną wyraźną i zawsze przestrzeganą zasadą było egzekwowanie edyktu erydiańskiego zakazującego użycia broni masowej zagłady przeciwko niezależnym, zamieszkanym planetom. A to tylko dlatego, że projektodawcy edyktu zorganizowali referendum i korzystając i ogólnego szoku po incydencie erydiańskim zakaz ten włączyli do podstawowych praw Ligi.

To, że Liga nie miała oficjalnej polityki zagranicznej, nie znaczyło, że jej nie prowadziła, tyle tylko że Zgromadzenie nie miało nic wspólnego z jej tworzeniem.

Restrykcje w nakładaniu podatków na rząd centralny ograniczyły jego władzę, ale tylko relatywnie, ponieważ nawet niewielkie podatki w państwie tej wielkości dawały olbrzymie kwoty. Mimo to rządowi notorycznie brakowało pieniędzy, ponieważ nieskuteczność Zgromadzenia blokowanego wetami zaowocowała coraz większym przekazywaniem władzy urzędom i agencjom, bez których Liga po prostu nie mogłaby funkcjonować. A biurokratyczne przepisy nie wymagały szczegółowego zatwierdzania punkt po punkcie przez Zgromadzenie. W ciągu paru wieków doprowadziło to do powstania dobrze zakorzenionych i niezwykle potężnych imperiów biurokratycznych będących dosłownie państwami w państwie.

Obywatelom przeważnie to nie przeszkadzało, ponieważ bardzo rzadko w życiu prywatnym mieli z tym do czynienia, agencje i urzędy były za to użyteczne w codziennym bezproblemowym funkcjonowaniu państwa, które bez nich dawno już przestałoby istnieć. Natomiast była też druga strona ich istnienia, niekorzystna także dla obywateli, z której mało kto zdawał sobie sprawę.

Wzrost ilości spraw, którymi musiały zajmować się urzędy, powodował stały rozrost biurokracji. Machina ta pochłaniała coraz więcej pieniędzy będących w dyspozycji rządu. Brakowało ich więc na wszystko inne, w tym, jak Zachary podejrzewała, także na flotę. Bo Marynarka Ligi, mimo iż najliczniejsza i uważająca się za najpotężniejszą i najlepiej stojącą technicznie, wcale taka nie była. Była to prawda w odniesieniu do mniejszych jednostek należących do Flot Granicznych, ale nie do okrętów liniowych stanowiących połowę sił każdej floty. Te były najprawdopodobniej przestarzałe o pół wieku standardowego w porównaniu do jednostek Royal Manticoran Navy, bo budżet floty też cierpiał na wzroście biurokracji, a najdroższe były nowe okręty liniowe oraz badania nad nowymi systemami uzbrojenia, o badaniach nad nową generacją okrętów nie wspominając.

A stan ten pogarszał się z każdym rokiem. Gdyby Zachary była obywatelką Ligi, już to wystarczyłoby, aby czuła irytację. A flota była tylko jedną z dziedzin cierpiących z racji przeznaczenia coraz to większych kwot na biurokrację. Znacznie gorszym skutkiem tego procesu było to, że biurokraci, tworząc politykę zagraniczną, nie trudzili się konsultowaniem swych posunięć z wybranymi do Zgromadzenia przedstawicielami Ligi. Czego najlepszym przykładem było Biuro Bezpieczeństwa Granicznego.

Pierwotnie zostało pomyślane jako agencja mająca utrzymać stabilizację w pasie nadgranicznym poprzez pomoc w mediacjach między zasiedlonymi systemami nie wchodzącymi jeszcze w skład Ligi. By ten arbitraż był skuteczny wyposażono je w różne narzędzia — mogło między innymi oferować gwarancje bezpieczeństwa, obejmując jakąś planetę czy system protektoratem, na straży którego stała Marynarka Ligi. Miało także prawo udzielania specjalnych koncesji handlowych takim planetom.

Twórcy agencji spodziewali się, że w ten sposób uproszczą i ułatwią drogę do Ligi pojedynczym systemom planetarnym mającym na to ochotę. Ale to, co było piękną ideą i być może nawet praktyką ponad pięćset standardowych lat temu, gdy Biuro tworzono, szybko zmieniło się w narzędzie przymusu, ekspansjonizmu i niewolnictwa gospodarczego. Od dawna Biuro lub bezpieka, jak je potocznie określano, fabrykowało według własnego uznania prośby o objęcie protektoratem. Nie miało przy tym najmniejszego znaczenia, czy ludzie podpisujący te prośby reprezentowali lokalne władze ani czy mieszkańcy danej planety lub systemu tego chcieli. Potrzebny był pretekst do interwencji i taki pretekst znajdowano zawsze. Wysyłanie żandarmerii, która w całości podlegała bezpiece, by wprowadzić protektorat na planecie, która o to nie prosiła, było regułą. Naturalnie robiono to w imię obrony praw człowieka.

Biuro stało się machiną wciągającą do Ligi małe, niezależne i biedne państwa leżące w pobliżu jej granic, czy tego chciały czy nie. Większość z nich w sumie zyskiwała na tym ekonomicznie, ale dopiero po pewnym czasie.

Najpierw stawały się bowiem koloniami, których mieszkańcy nie mieli nic do powiedzenia, a jeśli protestowali, byli represjonowani. A ponieważ bezpieka jak każda agencja rządowa działająca bez ścisłego nadzoru była bardzo podatna na korupcję, szybko stała się aktywnym wspólnikiem międzynarodowych korporacji, linii przewozowych, frakcji politycznych. W imię ich interesów „chronione” były światy, które wcale sobie tego nie życzyły i często zupełnie tej ochrony nie potrzebowały. Krążyły uporczywe pogłoski, że część zarządzających Biurem ściśle współpracowała nawet z Manpower i podobnymi firmami, a także z Mesą.

Gromada Talbott miała przed sobą jakieś dwadzieścia do trzydziestu lat standardowych spokoju. Potem granica Ligi znajdzie się na tyle blisko, że Biuro zainteresuje się wchodzącymi w jej skład systemami.

— Gromada Talbott… — powiedziała Zachary cicho, bardziej do siebie niż do pozostałych.

Jefferson przytaknął.

— Zgadza się, ma’am. Posprawdzałem dane, jakie mamy w tym obszarze. Są przestarzałe o dziesięć czy nawet piętnaście lat standardowych, ale niczym nowszym nie dysponujemy. Populacja systemu Lynx to mniej więcej dwa i pół miliarda ludzi, a ekonomicznie przypomina on Grayson, przed przystąpieniem do Sojuszu, choć ma technikę na wyższym poziomie. Wygląda na to, że równie gęsto zaludnione są jeszcze dwa lub trzy inne systemy w Gromadzie, a średnia wynosi około półtora miliarda.

— I Lynx znajduje się około czternastu godzin lotu stąd — dodał Thatcher.

— To brzmi obiecująco — ucieszył się Kare. — Będziemy potrzebowali pomocy przy zakotwiczeniu terminalu. Szkoda, że nie są nieco bliżej, ale taka odległość i tak pomoże w rozwoju infrastruktury niezbędnej do sprawnego funkcjonowania terminalu.

— Tak… — mruknęła Zachary. — Sądzę, że pomoże… Kare i Wix spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się szeroko.

A ona zerknęła na Wilsona Jeffersona i w jego oczach dostrzegła odbicie swojego niepokoju.


* * *

Erice Ferrero udało się nie zakląć.

Nie przyszło jej to łatwo.

Stała obok stanowiska taktycznego i spoglądała przez ramię komandora porucznika Harrisa na czerwony symbol, którego opis był obrzydliwie wręcz znajomy.

— Definitywnie Hellbarde, ma’am — ocenił Harris. — Sygnatura napędu zgadza się idealnie. Cała reszta też.

— I nadal ani słówka od Gortza, Mecia? — upewniła się Ferrero, nie odrywając wzroku od ekranu.

— Nie, ma’am.

Po ostatnim patrolu uzyskała od wywiadu Sidemore pewne informacje na temat dowódcy Hellbarde. Nie było tego tyle, ile by sobie życzyła, ale przynajmniej znała jego imię: Guangfu, oraz wiedziała, że należy do grupy oficerów serdecznie nienawidzących Królestwa i Królewskiej Marynarki. Obejrzała też jego hologram — radośnie uśmiechnięty grubasek.

W ostatnim momencie powstrzymała się przed zgrzytnięciem zębami, poklepała Harrisa po ramieniu i wróciła na swój fotel.

A potem spojrzała wściekle na ekran taktyczny, a raczej znienawidzony symbol na nim widoczny.

Przez prawie trzy tygodnie Hellbarde nie snuł się za Jessiką Epps jak uparty cień i Ferrero już zaczęła mieć nadzieję, że Kapitan der Sterne Gortz znalazł sobie inną ofiarę do denerwowania. Był to, jak się okazało, niczym nie uzasadniony tryumf optymizmu nad zdrowym rozsądkiem, ale i tak była wdzięczna losowi za ten okres spokoju. Który niestety właśnie się skończył. Ferrero poczuła głęboką, zapiekłą wściekłość gotującą się gdzieś w jej wnętrzu. Przypominała wulkan przygotowujący się do erupcji.

Wzięła kilka głębokich oddechów i zmusiła się do przypomnienia sobie rozkazów księżnej Harrington. Podobnie jak większość dowódców okrętów stacjonujących w systemie Marsh była zachwycona, gdy dowiedziała się, że Harrington została mianowana dowódcą stacji Sidemore. Nie żeby miała coś przeciwko kontradmirałowi Hewittowi — był porządnym człowiekiem i kompetentnym oficerem flagowym, ale miała nadzieję, że przybycie Salamandry oznacza, iż ktoś w Admiralicji zaczął wreszcie poważnie traktować to, co dzieje się w Konfederacji. Przecież nie wysyłaliby jej, gdyby nie chcieli przekazać Imperium wyraźnego sygnału.

Niestety wyglądało na to, że czekało ją gorzkie rozczarowanie.

Najwyraźniej jakiś papierowy strateg uznał, że wystarczającym sygnałem będzie sama Harrington, bo posiłki, które wraz z nią dotarły, świadczyły, jak to ujął Bob Lewellyn, że.Admiralicja ma Sidemore w dupie”. Podkreśliło to jedynie niespodziewane przybycie imponującej liczby graysońskich okrętów. Ale chodziło nie tylko o słabość sił, ale przede wszystkim o rozkazy. Wynikało z nich bez cienia wątpliwości, że ani rządu, ani Admiralicji nic nie obchodzi to, co się dzieje w Konfederacji, jak też i to, że sporządzili je tchórze i durnie nie mający pojęcia o rzeczywistości.

Sprowadzały się one do tego, że Okręty Jej Królewskiej Mości na obszarze Konfederacji miały utrzymywać i strzec tradycyjnie rozumianej wolności przestrzeni, jak też terytorialnej nienaruszalności Konfederacji Silesiańskiej w stosunku do wszystkich, którzy chcieliby je naruszyć, równocześnie unikając prowokacji ze strony Imperialnej Marynarki i nie reagując, w równie prowokacyjny sposób jeśli uniknąć jej nie zdołają.

Nie ulegało wątpliwości, że taki stek bzdur i komunałów musiał tkwić kością w gardle takiemu oficerowi jak admirał Harrington, co zresztą widać było po wydanych przez nią rozkazach. Nowe zasady walki kładły nacisk na to, by unikać kontrprowokacji, co w części, jak Ferrero podejrzewała, było echem zniszczenia przez nią sond Hellbarde, choć nie usłyszała z tego powodu choćby jednego złego słowa. Oprócz tego napisano wyraźnie, że: „rozkazy te nie mogą zostać uznane za ważniejsze od odpowiedzialności kapitana za zapewnienie bezpieczeństwa okrętowi, którym dowodzi. Żaden oficer podejmujący stosowne działania, by to bezpieczeństwo zapewnić, kierujący się własną oceną sytuacji, nie może być uznany winnym ich naruszenia”. Traktowane łącznie, rozkazy te były sprzeczne, a zarazem wyjaśniały wszystko — pierwsza część została narzucona przez Admiralicję, musiała więc zostać przez Harrington uwzględniona, druga odzwierciedlała jej własne stanowisko. I oznaczała, że będzie bronić każdego oficera, który w samoobronie podejmie sensowne działania.

Taki rozkaz był niebezpieczny dla wydającego go, bo jeśli cokolwiek poszłoby nie tak, Harrington mogła być Pewna, że ktoś w Admiralicji oskarży ją, iż zachęciła w ten sposób podległych jej oficerów do użycia siły. Prawdę mówiąc, wśród kapitanów przydzielonych do stacji Sidemore z pewnością byli tacy, którzy w ten właśnie sposób go zinterpretowali. Nie było ich wielu, ale wystarczył jeden w niewłaściwym czasie i miejscu.

Ferrero uczciwie przyznawała, że to ona może okazać się tym oficerem, zwłaszcza jeśli Gortz będzie ją prowokował tak jak w tej chwili. Od szesnastu godzin Hellbarde powtarzał bowiem każdy manewr jej okrętu, znajdując się dwieście tysięcy kilometrów wewnątrz skutecznego zasięgu standardowych rakiet, i nie odpowiadał na wezwania do identyfikacji. Gortz co prawda nie do końca naruszał w ten sposób międzyplanetarne prawo, ale balansował na krawędzi takiego zachowania. Każdy sąd wojenny uznałby, że Ferrero miała w tej sytuacji prawo, rozkazać mu zwiększenie odległości i wziąć na cel wszystkie aktywne systemy kontroli ogniowej.

Na co miała olbrzymią ochotę i na co Gortz w pełni zasłużył.

Ale nie zrobiła tego z uwagi na rozkaz lady Harrington.

I dlatego gotowało się w niej. Zamiast dać bezczelnemu chamowi po łapach, podniosła jedynie stan gotowości okrętu do pogotowia bojowego, obsadziła uzbrojenie antyrakietowe i poleciła Harrisowi stałe aktualizowanie namiaru Hellbarde, ale wyłącznie przy użyciu pasywnych sensorów. Poza tym nie zrobiła nic, czyli w żaden zauważalny sposób nie zareagowała. Po trzecim wezwaniu przestała nawet żądać identyfikacji i podania zamiarów.

Nieco abstrakcyjnie zastanawiała się tylko, czy Gortz jest równie wkurzony tym, że ona go ignoruje, jak ona faktem, że jest przez niego śledzona. Ale to akurat miało niewielki wpływ na jej ogólne samopoczucie.

Bo niezależnie od przepełniającej ją wściekłości była zdecydowana wypełnić otrzymane rozkazy i nie dać mu pretekstu, którego najwyraźniej szukał.

Była też równocześnie gotowa poczęstować go pełną salwą burtową, jeśli oświetli jej okręt choćby jednym radarem artyleryjskim.

Загрузка...