5

– Czytała pani Wehikuł czasu?

Szli pustymi korytarzami. Pogłos kroków dźwięczał w uszach Diane, mieszając się z paplaniną psychiatry.

– Nie – odpowiedziała.

– Herbert George Wells jako socjalista interesował się kwestiami postępu technicznego, sprawiedliwości społecznej i walki klas. Zajmował się głównie tematyką manipulacji genetycznych, o czym pisze w Wyspie doktora Moreau, i szaleństw nauki, którym poświęcony jest Niewidzialny człowiek. W Wehikule czasu stworzył narratora, który odbywa podróż do przyszłości i odkrywa, że Anglia stała się czymś w rodzaju raju na ziemi zamieszkiwanego przez spokojny i beztroski gatunek ludzi zwany Elojami. – Nie spuszczając z niej wzroku, wsunął kartę do kolejnego czytnika. – Elojowie są potomkami uprzywilejowanych warstw mieszczańskiego społeczeństwa. W ciągu tysięcy lat osiągnęli taką stabilność i komfort, że ich iloraz inteligencji obniżył się do poziomu pięcioletniego dziecka. Ponieważ przez wieki nie musieli podejmować żadnych wysiłków, bardzo łatwo się męczą. Te sympatyczne istoty są łagodne i wesołe, ale zarazem przeraźliwie obojętne: gdy jedna z nich topi się na oczach innych, nikt nie spieszy jej na ratunek.

Diane słuchała go jednym uchem. Drugim próbowała uchwycić jakiś znak życia, ludzkiej obecności, by zorientować się w tym labiryncie.

– Z nastaniem nocy narrator odkrywa inną, jeszcze bardziej przerażającą rzeczywistość. Istnieją nie tylko Elojowie. Pod ziemią mieszka odrażająca i straszliwa rasa Morloków. To potomkowie proletariatu. Stopniowo, z powodu chciwości swoich panów, oddalali się od wyższych klas, aż w końcu stworzyli odrębną rasę. Są tak brzydcy, jak tamci urodziwi. Żyją zepchnięci do podziemnych korytarzy i studni. Tak bardzo przywykli do ciemności, że nie opuszczają swoich nor przed zapadnięciem zmroku. Dlatego gdy zachodzi słońce, Elojowie w popłochu opuszczają swe idylliczne łąki i gromadzą się w zrujnowanych pałacach. Morlokowie bowiem, aby przetrwać, stali się kanibalami...

Paplanina psychiatry zaczęła irytować Diane. Do czego on zmierza? Niewątpliwie ten człowiek uwielbiał słuchać samego siebie.

– Czy nie jest to w miarę celny opis naszych społeczeństw, panno Berg? Z jednej strony Elojowie, których inteligencja i wola osłabły pośród dobrobytu i braku zagrożeń, a egoizm i obojętność wzrosły. Z drugiej drapieżcy, którzy udzielają im starej lekcji: lekcji strachu. Pani i ja jesteśmy Elojami, panno Berg. Nasi pacjenci to Morlokowie.

– Czy to nie nazbyt duże uproszczenie?

Zignorował jej uwagę.

– Czy pani wie, jaki morał płynie z tej historii? Bo oczywiście jest to historia z morałem. Zdaniem Wellsa osłabienie inteligencji to konsekwencja... nieobecności zagrożenia. Zwierzę żyjące w doskonałej harmonii ze swoim otoczeniem działa w sposób mechaniczny. Natura odwołuje się do inteligencji jedynie wówczas, gdy przyzwyczajenie i instynkt są niewystarczające. Inteligencja rozwija się tylko w warunkach zmiany, tam, gdzie istnieje zagrożenie.

Spojrzał na nią przeciągle z szerokim uśmiechem na ustach.

– A personel? – zapytała. – Jak dotąd nie spotkaliśmy wielu osób. Czy wszystko tu jest automatyczne?

– Zatrudniamy trzydziestu pomocników medycznych, sześciu pielęgniarzy, jednego seksuologa, jednego szefa kuchni, siedmiu kucharzy i pracowników obsługi, dziewięć osób do sprzątania. Z powodu cięć budżetowych wszyscy są zatrudnieni na pół etatu z wyjątkiem trzech pomocników medycznych z nocnej zmiany, naczelnej pielęgniarki, szefa kuchni, no i mnie. Nocami więc śpimy tu w szóstkę. Plus ochroniarze, którzy, mam nadzieję, nie śpią. – Zaśmiał się krótko i ochryple. – Razem z panią będzie nas siedmioro – podsumował z uśmiechem.

– Sześć osób? Na osiemdziesięciu ośmiu pacjentów?

A ilu jest ochroniarzy? – zastanowiła się w tej samej chwili. Pomyślała o tym olbrzymim budynku opuszczonym nocą przez pracowników, z osiemdziesięcioma ośmioma groźnymi psychotykami zamkniętymi w głębi pustych korytarzy, i przeszedł ją dreszcz.

Xavier jakby dostrzegł jej zakłopotanie. Uśmiechnął się szerzej i objął ją spojrzeniem, czarnym i lśniącym jak plama benzyny.

– Już pani mówiłem: zabezpieczenia są nie tylko liczne, są wręcz przesadne. W Instytucie Wargniera od początku jego istnienia nie odnotowano żadnej ucieczki ani nawet żadnego godnego uwagi incydentu.

– Jakich leków pan używa?

– Jak pani wie, stosowanie substancji przeciwobsesyjnych okazało się skuteczniejsze od klasycznych leków. Nasza podstawowa terapia polega na łączeniu leczenia na bazie hormonalnej typu LHRH z antydepresantami SSRI. Taka terapia działa bezpośrednio na produkcję hormonów związanych z aktywnością seksualną i zmniejsza zaburzenia obsesyjne. Ma się rozumieć, w stosunku do siedmiu pacjentów mieszkających w sektorze A jest ona całkowicie nieskuteczna...

Znaleźli się w dużym hallu u stóp ażurowych schodów. W prześwitach stopni widać było ścianę z surowego kamienia. Diane domyśliła się, że jest to jedna z tych zachwycających ścian usianych rzędami niewielkich okien jak w więzieniu, które widziała, dojeżdżając do Instytutu. Kamienne ściany, betonowe schody, cementowa podłoga. Zastanawiała się, jakie było pierwotne przeznaczenie tej budowli. Tymczasem za oknem widać było, jak zapadający zmrok powoli pochłania górskie szczyty. Diane była zdziwiona, że tak szybko zrobiło się ciemno. Nie zauważyła upływu czasu. Nagle pojawił się przy niej milczący cień. Stłumiła okrzyk zaskoczenia.

– Panno Berg, przedstawiam pani naszą naczelną pielęgniarkę, Élisabeth Ferney. Liso, jak mają się dziś wieczór nasi „mistrzowie”?

– Są trochę nerwowi. Nie wiem, jak to zrobili, ale już są na bieżąco z wydarzeniami z elektrowni.

Zimny, władczy głos. Naczelna pielęgniarka była dużą kobietą około czterdziestki o twarzy nieco surowej, ale nie nieprzyjemnej. Kasztanowe włosy, wyniosła mina, spojrzenie proste, ale defensywne. Słysząc ostatnie zdanie, Diane przypomniała sobie blokadę na drodze.

– Kiedy tu jechałam, zatrzymała mnie żandarmeria. Co się stało?

Xavier nie pofatygował się, żeby odpowiedzieć, jakby Diane nagle stała się powietrzem. Lisa Ferney omiotła ją spojrzeniem brązowych oczu, po czym znowu utkwiła je w psychiatrze.

– Nie planuje pan chyba zabrać jej do sektora A? W każdym razie nie dziś.

– Liso, panna Berg to nasz nowy... psycholog. Przyjechała na jakiś czas. Będzie miała dostęp do wszystkiego.

Naczelna pielęgniarka znowu zatrzymała na niej wzrok.

– W takim razie przypuszczam, że będziemy zmuszone widywać się często – skomentowała już na schodach.

Betonowe stopnie prowadziły do kolejnych drzwi znajdujących się na najwyższym piętrze budynku. Drzwi nie były przeszklone, ale wykonane z bardzo grubego metalu. Miały prostokątny świetlik. Diane spojrzała przez okienko i dostrzegła drugie, identyczne drzwi. Śluza – jak na statku podwodnym albo w bankowym skarbcu. Umieszczona nad metalową framugą kamera filmowała ich.

– Dobry wieczór, Lucas – powiedział Xavier, kierując twarz w stronę obiektywu. – Otworzysz nam?

Światło dwudiodowej lampki zmieniło kolor z czerwonego na zielony i Xavier pociągnął ciężkie pancerne skrzydło. Znalazłszy się w środku, czekali w milczeniu, aż drzwi się za nimi zamkną. W tej niewielkiej przestrzeni pielęgniarka stała tuż obok Diane, która poczuła górującą ponad zapachami kamienia i metalu woń jej perfum. Nagle zza drugich drzwi dobiegło przeciągłe wycie. Diane podskoczyła. Krzyk rozbrzmiewał przez dłuższy czas.

– Jak pani mówiłem, w przypadku siedmiu pensjonariuszy z sektora A stosujemy specjalną terapię awersyjną – powiedział Xavier, który zdawał się nie słyszeć wycia. – Rodzaj „tresury”. – Już drugi raz użył tego określenia i Diane znowu zesztywniała. – Powtarzam, te typy to czystej wody socjopaci: żadnych wyrzutów sumienia, żadnej empatii, żadnej nadziei na wyleczenie. Poza tą tresurą stosujemy terapię minimum. Na przykład regularnie kontrolujemy stężenie serotoniny. Zbyt mała zawartość serotoniny we krwi wiąże się z impulsywnością i przemocą. Co do reszty, chodzi o to, by nigdy nie dopuścić do sytuacji, w której mogliby szkodzić. Te potwory niczego się nie boją. Wiedzą, że nigdy stąd nie wyjdą. Nie ugną się przed żadną władzą ani żadną groźbą.

Znowu włączył się sygnał i Xavier wymanikiurowaną dłonią popchnął pancerne drzwi.

– WITAMY W PIEKLE, PANNO BERG. Ale nie dzisiaj. Dziś wejdę sam. Lisa panią odprowadzi.


Servaz wpatrywał się w drugiego strażnika.

– A zatem niczego nie słyszałeś?

– Nie.

– Z powodu telewizora?

– Albo radia – odpowiedział mężczyzna. – Kiedy nie oglądamy telewizji, słuchamy radia.

– Na cały regulator?

– Tak, dosyć głośno.

– A tej nocy co oglądaliście, czego słuchaliście?

Strażnik westchnął. Najpierw żandarmi, a teraz ten glina: trzeci raz powtarzał swoją wersję wydarzeń.

– Mecz piłkarski Marsylia–Atlético Madryt.

– A po meczu włączyliście DVD, tak?

– Tak.

Jego czaszka błyszczała w świetle jarzeniówki. Servaz widział efektowną bliznę biegnącą w poprzek ogolonej na łyso głowy. Gdy tylko wszedł do pomieszczenia, instynktownie postanowił zwracać się do strażnika na ty. Mając do czynienia z takim typem, trzeba było od razu wejść w jego świat i dać mu odczuć, kto tu rządzi.

– Jaki film?

– Horror... Klasy B: Oczy nocy.

– Jak głośno?

– Głośno, mówiłem już.

Strażnik czuł dyskomfort, gdy Servaz robił dłuższe pauzy. Miał potrzebę się wytłumaczyć:

– Kolega jest trochę głuchy. Poza tym jesteśmy tu sami. Po co się ograniczać?

Servaz przytaknął z rozumiejącym wyrazem twarzy. Odpowiedzi niemal słowo w słowo pokrywały się z zeznaniami pierwszego strażnika.

– Ile trwa mecz?

Mężczyzna spojrzał na niego, jakby miał do czynienia z przybyszem z innej planety.

– Dwa razy po czterdzieści pięć minut. Do tego przerwa w połowie i przerwy w grze... Jakieś dwie godziny.

– A film?

– Nie wiem... Półtorej, dwie godziny...

– O której zaczął się mecz?

– To był Puchar Europy. Czyli 20.45.

– Hmm. A więc w sumie dałoby to mniej więcej wpół do pierwszej. Potem poszliście na obchód?

Strażnik spuścił głowę z miną winowajcy.

– Nie.

– Bo?

– Oglądaliśmy jeszcze jeden film.

Servaz się pochylił. Zobaczył swoje odbicie w szybie. Za oknem była już ciemna noc. Temperatura musiała spaść sporo poniżej zera.

– Znowu horror?

– Nie...

– A więc?

– Pornola.

Servaz uniósł brew i posłał mu okrutny uśmiech starego, zdeprawowanego zająca. Przez chwilę wyglądał jak postać z kreskówki.

– Hmm, rozumiem. Do której?

– Nie wiem. Mniej więcej do drugiej.

– Nieźle! A potem?

– Co: potem?

– Poszliście na obchód?

– Nie.

– Jeszcze jeden film?

– Nie, poszliśmy spać.

– Nie musicie robić obchodów?

– Musimy.

– Jak często?

– Co dwie, trzy godziny.

– Ale tej nocy nie zrobiliście ani jednego? Mylę się?

Strażnik wlepił wzrok w czubki własnych butów. Wyglądał, jakby znalazł tam małą plamkę i bez reszty oddawał się jej kontemplacji.

– Nie.

– Nie dosłyszałem.

– NIE.

– Bo?

Teraz strażnik podniósł głowę.

– Niech pan posłucha... Komu przyszłoby do głowy wchodzić tutaj w środku zimy? Tu nigdy nikogo nie ma. To pustynia. Na co komu te obchody?

– A jednak za to wam płacą, prawda? A graffiti na murach?

– Młodzież czasami tu przychodzi. Ale tylko przy ładnej pogodzie...

Servaz jeszcze mocniej pochylił się do przodu. Jego twarz znajdowała się teraz o kilkanaście centymetrów od twarzy strażnika.

– Więc gdyby w trakcie filmu wjechał tu samochód, nie słyszelibyście tego?

– Nie.

– A kolejka?

Strażnik wahał się przez ułamek sekundy. Servaz dostrzegł to.

– Też nie.

– Jesteś pewien?

– Eee... tak.

– A wibracje?

– Jakie wibracje?

– Ruch kolejki wywołuje wibracje. Czułem je. Wy nie czuliście ich tej nocy?

Znowu wahanie.

– Film nas wciągnął.

Kłamał. Servaz był tego absolutnie pewien. Stek kłamstw, które wymyślili razem przed przybyciem żandarmerii. Identyczne odpowiedzi, identyczne momenty wahania.

– Mecz plus dwa filmy, to daje około pięciu godzin – podsumował Servaz, jakby był kelnerem, który nabija rachunek na kasie fiskalnej. – Ale przecież film nie składa się tylko z hałasu, prawda? W filmie są momenty ciszy, nawet w horrorze... Zwłaszcza w horrorze. Kiedy emocje rosną, napięcie osiąga szczyt... – Servaz pochylił się jeszcze bardziej. Jego twarz niemal dotykała twarzy strażnika. Czuł jego nieświeży oddech. I strach. – Ostatecznie nie przez cały film aktorzy wrzeszczą i podrzynają sobie gardła, prawda? A kolejka? Jak długo jedzie na górę? Piętnaście minut? Dwadzieścia? I drugie tyle z powrotem. Rozumiesz, do czego zmierzam? Musiałby zajść cholerny zbieg okoliczności, żeby odgłosy filmu całkowicie zagłuszyły hałas kolejki, nie? Jak sądzisz?

Strażnik rzucił mu spojrzenie zaszczutego zwierzęcia.

– Nie wiem – przyznał. – Może to było wcześniej... albo w trakcie meczu... W każdym razie niczego nie słyszeliśmy.

– Macie jeszcze ten film?

– Eee... tak...

– Świetnie, zrobimy małą rekonstrukcję. Sprawdzimy, czy to fizycznie możliwe, żeby wasze prywatne przedstawienie zagłuszyło ten hałas. Zrobimy też eksperyment z meczem. A nawet z pornolem. To się nazywa poważne podejście do sprawy.

Servaz zauważył, że twarz strażnika pokryła się kropelkami potu.

– Trochę wypiliśmy – mężczyzna wydusił z siebie te słowa tak cicho, że Servaz musiał go poprosić, żeby powtórzył.

– Słucham?

Piliśmy.

– Dużo?

– Sporo.

Strażnik podniósł ręce z dłońmi skierowanymi ku górze.

– Niech pan posłucha. Nie wyobraża pan sobie, jak tu jest w nocy zimą, komisarzu. Widział pan ten krajobraz? Gdy robi się ciemno, człowiek ma wrażenie, że się tak wyrażę, jakby był sam na świecie. Tak jakby... jakby był w środku nie wiadomo czego. No, jak na bezludnej wyspie. Na wyspie zagubionej w bezkresie oceanu lodu i śniegu – dodał z zaskakującym liryzmem. – W elektrowni wszyscy mają gdzieś, co się tu z nami dzieje w nocy. Dla nich jesteśmy niewidzialni, nie istniejemy. Zależy im tylko na tym, żeby nikt nie przyszedł i nie zniszczył sprzętu.

– Nie komisarzu. Komendancie. A jednak ktoś zdołał się tutaj dostać, wyważyć drzwi, uruchomić kolejkę i wnieść na jej pokład martwego konia – ciągnął Servaz cierpliwie. – To trochę trwa. Trudno czegoś takiego nie zauważyć.

– Zamknęliśmy okiennice. Tamtej nocy była zamieć. A ogrzewanie jest kiepskie. No więc zamknęliśmy się, wypiliśmy na rozgrzewkę i włączyliśmy telewizor albo muzykę na cały regulator, żeby nie słyszeć, jak wieje. Jeśli był jakiś hałas, to w tym stanie mogliśmy go wziąć za odgłosy wiatru. To prawda, zawaliliśmy robotę. Ale z tym koniem to nie my.

Punkt dla niego, zauważył Servaz. Z łatwością mógł sobie wyobrazić, czym jest wichura w takim miejscu. Uderzenia wiatru, śnieg, stare budynki, w których hulają przeciągi, skrzypienie drzwi i okiennic... Poczuł instynktowny lęk, taki, jaki musiał ogarniać ludzi pierwotnych na widok nieokiełznanego szaleństwa żywiołów. To samo musieli czuć ci dwaj twardziele.

Zastanowił się. Wersje obu mężczyzn były ze sobą zgodne. A jednak im nie wierzył. Niezależnie od tego, jak podchodził do sprawy, Servaz był pewien jednego: strażnicy kłamią.


– No i?

– Zeznania się zgadzają.

– Tak.

– Nawet za bardzo.

– Jestem tego samego zdania.

Maillard, Ziegler i on zebrali się w niewielkim pomieszczeniu bez okna, oświetlonym bladym światłem jarzeniówki. Na ścianie informacja: „Medycyna pracy, prewencja i ocena ryzyka zawodowego” z instrukcjami i numerem telefonu. Na twarzach żandarmów widać było zmęczenie. Servaz wiedział, że wygląda podobnie. O tej godzinie i w tym miejscu mieli wrażenie, że doszli do potrójnego kresu: wyczerpania, świata i nocy...

Ktoś przyniósł kawę. Servaz spojrzał na zegarek. Była 5.32. Przed dwiema godzinami dyrektor elektrowni, z poszarzałą twarzą i zaczerwienionymi oczami, pożegnał się ze wszystkimi i poszedł do domu. Servaz zmarszczył brwi na widok Ziegler stukającej w klawiaturę laptopa: mimo zmęczenia była skoncentrowana na pisaniu raportu.

– Uzgodnili odpowiedzi, zanim ich rozdzieliliśmy – podsumował, przełykając kawę. – Albo są winni, albo mają coś innego do ukrycia.

– Co robimy? – zapytała Ziegler.

Zastanawiał się przez chwilę. Zgniótł plastikowy kubek i rzucił nim w stronę pojemnika na śmieci, ale nie trafił.

– Nic na nich nie mamy. – Schylił się, by podnieść kubek. – Wypuścimy ich.

Servaz jeszcze raz spotkał się ze strażnikami. Żaden z nich nie wzbudzał zaufania. W swojej siedemnastoletniej karierze miał do czynienia z masą facetów tego pokroju. Ziegler powiedziała mu przed przesłuchaniem, że znalazła ich nazwiska w policyjnym rejestrze. Nie miało to żadnego znaczenia. W policyjnej bazie danych figurowało co najmniej dwadzieścia sześć tysięcy spraw, wśród których znajdowały się także drobne występki zaliczane do piątej kategorii wykroczeń. Baza spotkała się z potępieniem ze strony obrońców wolności osobistych, którzy za stworzenie tej „informatycznej wartowni” przyznali francuskiej policji nagrodę Big Brothera.

Ale Servaz i Ziegler odkryli, że nazwiska strażników figurowały też w pierwszym biuletynie rejestru karnego. Każdy z nich odsiedział kilka wyroków, stosunkowo krótkich jak na popełnione przestępstwa: obrażenia ciała, grożenie śmiercią, bezprawne pozbawienie wolności, wyłudzenie pieniędzy i cała gama rozmaitych aktów przemocy, w tym część wobec swoich partnerek. Choć ich kartoteki były równie obszerne jak Bottin Mondain*, spędzili za kratkami wszystkiego pięć lat. Podczas przesłuchań byli łagodni jak baranki, zapewniali, że zrozumieli otrzymaną naukę i wracają do szeregu. Identyczne oświadczenia woli, zero wiarygodności. Klasyczny blef. Jedynie adwokat mógłby udawać, że to łyka. Servaz instynktownie poczuł, że gdyby nie był gliną i zadawał im te same pytania na pustym parkingu, nie minąłby cholerny kwadrans, a ci dwaj z przyjemnością spuściliby mu lanie.

Przesunął dłonią po twarzy. Piękne oczy Irène były podkrążone i stwierdził, że teraz jest jeszcze bardziej pociągająca. Zdjęła służbową bluzę. Światło jarzeniówki grało w jej jasnych włosach. Popatrzył na jej szyję i zauważył niewielki tatuaż wystający spod kołnierzyka – chiński ideogram.

– Zrobimy sobie przerwę i prześpimy się kilka godzin. Jaki jest program na jutro?

– Ośrodek jeździecki – powiedziała. – Wysłałam już ludzi, żeby opieczętowali boksy. Technicy będą tam jutro.

Servaz przypomniał sobie, że Marchand mówił coś o włamaniu.

– Zaczniemy od personelu ośrodka. Niemożliwe, żeby nikt niczego nie widział ani nie słyszał. Kapitanie – zwrócił się do Maillarda – nie sądzę, aby był pan potrzebny. Będziemy pana informować na bieżąco.

Maillard skinął głową.

– Przede wszystkim musimy sobie odpowiedzieć na dwa pytania. Gdzie się podziała głowa konia? I po co ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby wieszać zwierzę na najwyższym słupie kolejki? To na pewno coś znaczy.

– Elektrownia jest własnością grupy Lombarda – powiedziała Ziegler. – Freedom był ulubionym koniem Érica Lombarda. To jasne, że musiało chodzić o niego.

– Oskarżenie? – zasugerował Maillard.

– Albo zemsta.

– Zemsta też może być oskarżeniem – oświadczył Servaz. – Taki gość jak Lombard na pewno ma wrogów, ale nie sądzę, żeby zwykły rywal w biznesie zdobył się na taką inscenizację. Szukajmy raczej wśród pracowników: zwolnionych albo takich, którzy mają za sobą epizody psychiatryczne.

– Jest jeszcze jedna hipoteza – powiedziała Ziegler, zamykając laptop. – Lombard to międzynarodowa grupa obecna w wielu krajach: w Rosji, w Ameryce Południowej, w Azji Południowo-Wschodniej... Możliwe, że w którymś momencie facet wszedł w drogę jakimś mafiom czy grupom przestępczym.

– Świetnie. Miejmy na uwadze wszystkie hipotezy i żadnej na razie nie wykluczajmy. Czy gdzieś tutaj jest jakiś sensowny hotel?

– W Saint-Martin jest ponad piętnaście hoteli – odpowiedział Maillard. – Zależy, czego pan szuka. Ja na pana miejscu spróbowałbym w Le Russell.

Servaz zarejestrował informację, nie przestając jednak myśleć o strażnikach, ich zakłopotaniu i milczeniu.

– Ci faceci się boją.

– Co?

– Strażnicy. Boją się czegoś albo kogoś.


* Rocznik zawierający nazwiska‚ adresy i opis koneksji francuskiej arystokracji i burżuazji (przyp. tłum.).


Загрузка...