21

Dziewiętnasta. Diane poczuła nagle straszny głód. Ze szła do niewielkiej stołówki, w której co wieczór przygotowywano jednodaniowy posiłek dla garstki personelu nocującej w Instytucie. Przechodząc, ukłoniła się dwóm ochroniarzom, którzy jedli przy stoliku obok drzwi, i wzięła tacę.

Gdy spojrzała przez szybę bufetu z ciepłymi daniami, skrzywiła się: kurczak z frytkami. Będzie musiała się jakoś zorganizować, jeśli zamierza się zdrowo odżywiać i pod koniec pobytu tutaj nie ważyć dziesięć kilogramów więcej. Na deser wybrała sałatkę owocową. Zjadła przy oknie, kontemplując nocny krajobraz. Małe lampki rozmieszczone wokół budynku oświetlały śnieg przy samej ziemi pod jodłami. Widok był bajeczny.

Gdy ochroniarze wyszli, została sama w cichej, opustoszałej sali. Nawet bufetowa zniknęła zza lady. Diane zalała fala smutku i zwątpienia. A przecież tyle razy zostawała sama w swoim studenckim pokoju, by powtarzać materiał i pracować, podczas gdy inni opuszczali budynek uniwersytetu i rozpierzchali się po pubach i dansingach Genewy. Ale nigdy nie czuła się tak daleko od domu. Tak bardzo odizolowana. Tak bardzo zagubiona. Każdego wieczoru, gdy robiło się ciemno, te uczucia wracały.

Wzdrygnęła się, wściekła na samą siebie. Gdzie się podziała jej przenikliwość, znajomość człowieka, psychologii, fizjologii? Czy zamiast poddawać się emocjom, nie może zrobić kroku dalej w samoobserwacji? Czy po prostu jest nieprzystosowana? Znała podstawowy wzór: niedostosowanie=rozdarcie=lęk. W wyobraźni starła ten dowód mankietem. Wiedziała, jakie jest źródło jej złego samopoczucia. To nie ma nic wspólnego z nią, ale wynika z tego, co się tutaj dzieje. Nie zazna spokoju, dopóki nie dowie się więcej na ten temat. Wstała i odłożyła tacę na małą, ruchomą taśmę.

Korytarze były tak samo opustoszałe jak stołówka.

Skręcała właśnie w ten, który prowadził do jej gabinetu, gdy nagle znieruchomiała. Czuła się tak, jakby ktoś wlewał jej do żołądka lodowaty płyn. Na korytarzu był Xavier. Powoli zamykał drzwi gabinetu. Jej gabinetu. Szybko rozejrzał się w prawo i w lewo. Diane błyskawicznie schowała się za rogiem. Ku swej wielkiej uldze usłyszała, jak lekarz odchodzi w przeciwnym kierunku.


Kasety magnetofonowe...

Ten szczegół przyciągnął uwagę Servaza. Wśród papierów porozrzucanych na biurku mera leżały kasety magnetofonowe, których już nikt nie używa, ale jak widać, Chaperon je zachował. Policjant czytał etykiety: ŚPIEW PTAKÓW 1, ŚPIEW PTAKÓW 2, ŚPIEW PTAKÓW 3... Odłożył je. W kącie pokoju zauważył miniwieżę stereo z kieszonką na kasetę.

Alpinizm, ptaki. Ten człowiek naprawdę kocha przyrodę.

I stare rzeczy: zdjęcia, kasety... Stare rzeczy w starym domu... Cóż bardziej normalnego?

Servaz czuł jednak, że gdzieś na obrzeżach jego mózgu zapaliła się ostrzegawcza lampka. Sygnał miał jakiś związek z tym, co znajdowało się w tym pokoju. A dokładniej ze śpiewem ptaków. Co to znaczy? Servaz z reguły miał zaufanie do swojego instynktu, który rzadko ostrzegał go na próżno.

Zastanawiał się intensywnie, ale nic nie przyszło mu do głowy. Ziegler dzwoniła w tym czasie do żandarmerii, żeby zapieczętowano dom i sprowadzono techników kryminalnych.

– Zbliżamy się do prawdy – powiedział, kiedy skończyła.

– Tak – potwierdziła poważnym tonem. – Ale wygląda na to, że nie jesteśmy sami.

Niepokój znów ścisnął mu żołądek. Servaz już nie wątpił, że jądro śledztwa stanowi kwartet Grimm-Perrault-Chaperon-Mourrenx i jego dawne „wyczyny”. Ale morderca – czy też mordercy – jest co najmniej o dwie długości przed nimi. I w przeciwieństwie do nich wie o wszystkim, o czym wiedzieć należy, i to od dawna. Ale co w tym wszystkim robią koń Lombarda i Hirtmann? Komendant po raz kolejny uświadomił sobie, że nie wszystko jest dla niego jasne.

Wyszli z domu na oświetlone schody. Noc była zimna i wilgotna. Rozkołysane drzewa malowały w ogrodzie roztańczone cienie, gdzieś w ciemności skrzypiała okiennica. Stojąc na schodach, Servaz zastanawiał się, dlaczego do tego stopnia przejął się kasetami ze śpiewem ptaków. Wyjął je z kieszeni i podał Ziegler.

– Daj to komuś do przesłuchania. Ale nie kilka sekund. Całość.

Spojrzała na niego zaskoczona.

– Chcę wiedzieć, czy to faktycznie śpiew ptaków. Czy może coś innego.

W jego kieszeni zabrzęczał telefon. Wyjął go i spojrzał na nazwisko dzwoniącego na wyświetlaczu: Antoine Canter, jego szef.

– Przepraszam – rzucił, schodząc ze schodów. – Servaz – powiedział do telefonu, drepcząc po śniegu w ogrodzie.

– Martin? Mówi Antoine. Vilmer chce cię widzieć.

Nadkomisarz Vilmer, szef policji kryminalnej w Tuluzie. Servaz nie lubił tego człowieka ze wzajemnością. W oczach Vilmera był typem gliny, który powinien odejść do lamusa: odporny na nowinki, indywidualista, działający instynktownie, odmawiający ślepego stosowania się do nowych zaleceń ministerstwa. Vilmer marzył o funkcjonariuszach gładkich, sformatowanych, posłusznych i wzajemnie zastępowalnych.

– Jutro wpadnę – powiedział, spoglądając na Irène, która czekała na niego przed wejściem.

– Nie. Vilmer chce, żebyś stawił się w jego gabinecie dziś wieczorem. Czeka na ciebie. Nie rób numerów, Martin. Masz dwie godziny.


Servaz wyjechał z Saint-Martin tuż po dwudziestej. Pół godziny później wjeżdżał z drogi D 825 na autostradę A 64. Na skrzyżowaniu opadło go zmęczenie. Oślepiony światłami samochodów jadących z naprzeciwka, skręcił na parking. Wszedł do sklepu i wypił kawę z automatu. Potem z wielkiej lodówki wziął jeszcze puszkę Red Bulla, zapłacił w kasie, otworzył i wypił duszkiem, oglądając okładki kolorowych czasopism i pierwsze strony dzienników wyłożonych na stojaku. Wrócił do samochodu.

Gdy dotarł do Tuluzy, padał lekki deszcz. Przywitał się z dyżurnym, zaparkował samochód i poszedł do windy. Była 21.30, gdy wcisnął guzik, by wjechać na ostatnie piętro. Na co dzień starał się tam nie bywać. Tamtejsze korytarze trochę za bardzo przypominały mu czas, który, na początku swojej kariery, spędził w generalnej dyrekcji policji narodowej. Była to instytucja pełna ludzi, którym praca w policji kojarzyła się wyłącznie z obsługą edytora tekstów i którzy każdą prośbę zwykłych policjantów traktowali jak nową mutację wirusa Ebola. Do tej pory większość urzędników już wyszła i korytarze były puste. Porównał panujący tu spokój z chaosem i ciągłym napięciem w jego brygadzie. Oczywiście w dyrekcji generalnej Servaz spotkał także wiele kompetentnych i skutecznie działających osób. Jednak ci ludzie rzadko pchali się przed szereg, a jeszcze rzadziej nosili najmodniejsze krawaty. Uśmiechnął się na wspomnienie teorii wyznawanej przez Espérandieu. Jego asystent uważał, że począwszy od pewnej liczby facetów w garniturach i pod krawatem na metr kwadratowy, człowiek wkracza na teren nazywany przez niego: „strefą malejących kompetencji”, „strefą absurdalnych decyzji”, „strefą zabierania kołdry” czy też „strefą spychologii”.

Zerknął na zegarek i postanowił, że Vilmer jeszcze pięć minut poczeka. Nie co dzień miewa się okazję, by zmuszać do cierpliwości gościa, który spędza cały czas na kontemplowaniu własnego pępka. Servaz skorzystał z niej, kierując się do pomieszczenia, w którym znajdowały się automaty z napojami. Wrzucił monetę do dystrybutora z kawą. Przy stoliku trzy osoby – dwóch mężczyzn i jedna kobieta – ucinały sobie pogawędkę. Gdy wszedł, natężenie rozmowy spadło o parę decybeli. Ktoś ściszonym głosem opowiedział dowcip. Poczucie humoru, pomyślał Servaz. Jego była żona mówiła, że mu go brakuje. Może i miała rację. Ale czy to jest równoznaczne z brakiem inteligencji? Raczej nie, jeśli sądzić po liczbie znanych mu idiotów tryskających humorem. Z całą pewnością jest to oznaka jakiejś psychicznej słabości. Zapyta o to Proppa. Servaz zaczynał lubić psychologa, mimo jego namaszczonego sposobu bycia. Wypił którąś z kolei kawę i wyszedł z pomieszczenia, w którym na nowo rozległy się rozmowy. Kobieta za jego plecami wybuchnęła sztucznym, pozbawionym wdzięku śmiechem, który go zirytował.

Gabinet Vilmera znajdował się parę metrów dalej. Jego sekretarka powitała Servaza życzliwym uśmiechem.

– Proszę wejść. Czeka na pana.

Servaz pomyślał, że to nie wróży nic dobrego; zastanawiał się jednocześnie, czy sekretarka Vilmera odbiera wynagrodzenie za przepracowane nadgodziny.

Vilmer był szczupłym mężczyzną o ładnie przyciętej bródce, nienagannie uczesanych włosach, z urzędowym uśmiechem na stałe przyklejonym do warg niczym przewlekła opryszczka. W zakresie koszul, krawatów, garniturów i obuwia był zawsze nec plus ultra. Miał skłonność do barw czekolady, mroźnego kasztanu i fioletu. Servaz uważał go za żywy dowód tego, jak wysoko może wspiąć się idiota, jeśli tylko ma nad sobą innych idiotów.

– Niech pan siada.

Servaz opadł na fotel z czarnej skóry. Vilmer wyglądał na niezadowolonego. Złączył palce obu dłoni pod brodą i przez chwilę patrzył na niego w milczeniu z miną, która miała wyrażać jednocześnie przenikliwość i naganę. Nie był to szczyt aktorskiego kunsztu i Servaz odwzajemnił jego spojrzenie delikatnym uśmiechem, który podziałał na Vilmera jak płachta na byka.

– Uważa pan, że ta sytuacja jest zabawna?

Jak wszyscy w policji kryminalnej Servaz wiedział, że cała dotychczasowa kariera Vilmera polegała na siedzeniu za biurkiem. Nadkomisarz nie miał pojęcia o pracy w terenie, poza krótkim epizodem w obyczajówce na początku pracy, kiedy to, jak głosiła plotka, był pośmiewiskiem i kozłem ofiarnym brygady.

– Nie, proszę pana.

– Trzy zabójstwa w ciągu ośmiu dni!

– Dwa – poprawił go Servaz. – Dwa zabójstwa i jeden nieżywy koń.

– W jakim punkcie jest śledztwo?

– Dochodzenie trwa osiem dni. Dziś rano o mało nie złapaliśmy zabójcy, ale udało mu się uciec.

– To pan pozwolił mu uciec – uściślił dyrektor. – Sędzia Confiant skarżył się na pana – dorzucił.

Servaz podskoczył.

– Co takiego?

– Dzwonił do mnie i do kancelarii. Która natychmiast przekazała skargę dyrektorowi gabinetu ministra spraw wewnętrznych. A on zadzwonił do mnie. – Milczał przez chwilę. – Stawia mnie pan w kłopotliwej sytuacji, komendancie.

Servaz osłupiał. Confiant działał za plecami d’Humières! Pan sędzia nie traci czasu!

– Odbiera mi pan tę sprawę?

– Oczywiście, że nie – odpowiedział Vilmer, jakby taka myśl ani przez chwilę nie przemknęła mu przez głowę. – Poza tym Catherine d’Humières broniła pana w sposób, muszę przyznać, dość przekonujący. Uważa, że pan i kapitan Ziegler robicie dobrą robotę. – Głośno wciągnął powietrze, jakby powtarzanie takich bzdur dużo go kosztowało. – Ale ostrzegam pana: tą sprawą interesują się wysoko postawieni ludzie. Jesteśmy w oku cyklonu. Na razie jest spokojnie. Ale jeśli się panu nie uda, niech się pan spodziewa konsekwencji.

Servaz nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Choć wystrojony w szykowny garniturek inspektor tego nie okazywał, trząsł portkami, gdyż doskonale wiedział, że „konsekwencje” spadną nie tylko na detektywów.

– To delikatna sprawa, niech pan o tym nie zapomina.

Tak, z powodu konia, pomyślał Servaz. To koń ich interesuje. Przełknął gniew.

– Czy to wszystko?

– Nie. Ten facet, ofiara, Perrault wzywał pana na pomoc?

– Tak.

– Dlaczego pana?

– Nie wiem.

– Nie próbował pan wyperswadować mu wjeżdżania na górę?

– Nie miałem na to czasu.

– A co to za historia z samobójcami? Co ona ma z tym wspólnego?

– Na razie nie wiemy. Ale Hirtmann wspomniał o niej, gdy u niego byliśmy.

– Co takiego?

– No... Poradził mi, żebym się zainteresował samobójcami.

Dyrektor wpatrywał się w niego. Tym razem nie ukrywał zdumienia.

Chce pan powiedzieć, że Hirtmann mówi panu, jak ma pan prowadzić śledztwo?

Servaz zmarszczył czoło.

– To nieco... upraszczające podejście do sprawy.

Upraszczające? – Vilmer podniósł głos. – Mam wrażenie, że to śledztwo rozłazi się na wszystkie strony, komendancie! Ma pan DNA Hirtmanna, prawda? Czego panu jeszcze potrzeba? Skoro nie mógł opuścić Instytutu, to znaczy, że ma tam wspólnika! Niechże go pan znajdzie!

Jakie wszystko staje się proste, gdy się patrzy z daleka, pomija się szczegóły i nic się o nich nie wie, pomyślał Servaz. Ale w gruncie rzeczy Vilmer ma rację.

– Jaki pan ma trop?

– Kilkanaście lat temu wniesiono skargę na Grimma i Perraulta o szantaż... Seksualny.

– No i?

– Z całą pewnością to nie był jednorazowy wybryk. Prawdopodobnie w stosunku do innych kobiet lub nastolatek posunęli się dalej. To mógłby być motyw, którego szukamy.

– Zemsta?

– Coś w tym stylu.

Jego uwagę przyciągnął plakat za plecami Vilmera. Pisuar. Servaz rozpoznał dzieło Duchampa pokazane na wystawie dadaistów w Centre Georges-Pompidou w 2006 roku. No oczywiście. Niech dla wszystkich, którzy tu wchodzą, będzie jasne, że gość, który tu pracuje, jest wykształcony, kocha sztukę i jednocześnie ma poczucie humoru.

Dyrektor przez chwilę się zastanawiał.

– Jaki to ma związek z koniem Lombarda?

Servaz się zawahał.

– No, gdyby przyjąć hipotezę zemsty, należałoby się domyślać, że ci ludzie zrobili coś paskudnego – powiedział, niemal dokładnie powtarzając słowa Alexandry. – A przede wszystkim, że zrobili to razem. W takim wypadku mordercy mogliby zabić konia, ponieważ nie byli w stanie bezpośrednio dosięgnąć Lombarda.

Vilmer w jednej chwili zbladł.

– Niech mi pan nie mówi... Niech mi pan nie mówi... że podejrzewa pan Érica Lombarda, że on też... że on też mógł popełniać...

– Przestępstwa seksualne – pomógł mu Servaz. Miał świadomość, że posuwa sprawę trochę zbyt daleko, ale strach, który przez chwilę widział w oczach szefa, podziałał na niego jak afrodyzjak. – Nie, na razie nic z tych rzeczy. Ale z pewnością między nim a pozostałymi istnieje jakiś związek, z powodu którego znalazł się wśród ofiar.

Przynajmniej jedno mu się udało: zamknął dziób Vilmerowi.


Po wyjściu z gmachu policji kryminalnej Servaz ruszył w kierunku starego centrum miasta. Nie miał ochoty wracać do siebie. Przynajmniej nie od razu. Musiał odreagować napięcie i złość, jakie budziły się w nim w zetknięciu z ludźmi pokroju Vilmera. Nie miał parasola, ale padający właśnie lekki deszcz przyjął jako błogosławieństwo. Miał wrażenie, że woda obmywa go z brudu, w którym nurza się od kilku dni.

Bez udziału świadomości nogi zaniosły go prosto przed przeszklone, jasno oświetlone wejście do „Charlène’s”, galerii sztuki, którą kierowała żona jego asystenta. Ciągnąca się w głąb wąska galeria zajmowała dwa poziomy. Jej nowoczesne, białe wnętrze widoczne przez szklane ściany kontrastowało z sąsiednimi, starymi fasadami z czerwonej cegły. W środku było dużo ludzi. Wernisaż. Już miał się stamtąd ulotnić, gdy nagle podniósł głowę i zobaczył, jak Charlène macha do niego z pierwszego piętra. Chcąc nie chcąc, wszedł do długiej sali. Strużki wody spływały z jego włosów i ubrania, przemoczone buty skrzypiały i zostawiały ślady na jasnej, drewnianej podłodze. Ściągał na siebie jednak mniej spojrzeń, niż się spodziewał. Z twarzy zgromadzonych emanowała oryginalność, nowoczesność i otwartość umysłu. Przynajmniej w opinii ich właścicieli. Na zewnątrz są otwarci i nowocześni, ale czy są tacy w głębi duszy? Jeden konformizm goni drugi, pomyślał. Skierował się ku krętym, metalowym schodom położonym w głębi. W oczy raził go zbyt żywy blask halogenów umieszczonych na szynach i biel ścian. Już zamierzał postawić nogę na pierwszym stopniu, gdy jego uwagę przykuł ogromny obraz na przeciwnej ścianie w głębi pomieszczenia.

Właściwie nie był to obraz, ale olbrzymie zdjęcie, wysokie na cztery metry.

Scena ukrzyżowania przedstawiona w bladoniebieskich odcieniach. Za krzyżem widać było burzowe niebo, na którym kłębiły się chmury przecinane sinymi piorunami. Miejsce Chrystusa na krzyżu zajmowała ciężarna kobieta. Miała głowę przechyloną na ramię, z jej oczu płynęły krwawe łzy. Krople bardzo czerwonej krwi spływały też spod cierniowej korony na niebieskawe czoło. Nie tylko ją ukrzyżowano, ale jeszcze wyrwano jej piersi, w ich miejscu były krwawe rany, w tym samym kolorze żywej czerwieni. Matowe, mlecznobiałe tęczówki wyglądały, jakby przesłaniała je błona katarakty.

W pierwszej chwili Servaza odrzuciło. Realizm i brutalność tego obrazu były nie do zniesienia. Co za świr wpadł na taki pomysł?

Skąd się bierze ta fascynacja przemocą? – zapytał siebie. Zalew wstrząsających obrazów w telewizji, kinie, w książkach. Czy to jest sposób na zaklinanie strachu? Większość z tych artystów zna przemoc tylko pośrednio, jako pojęcie abstrakcyjne. Inaczej mówiąc – nie zna jej wcale. Gdyby gliniarze oglądający sceny zbrodni nie do wytrzymania, strażacy w każdym tygodniu wydobywający z samochodów ofiary wypadków, sędziowie co dzień poznający wszelkiej maści okrutne fakty zaczęli malować, rzeźbić czy pisać – co by z tego wyniknęło? To samo, czy coś radykalnie innego?

Gdy wchodził na pierwsze piętro, stalowe schody drżały pod jego stopami. Charlène gawędziła z eleganckim mężczyzną o białych, jedwabistych włosach, ubranym w bardzo drogi garnitur. Przerwała i skinęła na Servaza, żeby podszedł bliżej, po czym dokonała prezentacji. Policjant domyślił się, że ten człowiek, bankier, to jeden z najlepszych klientów galerii.

– Dobrze, zejdę na dół i pooglądam tę piękną wystawę – powiedział. – Jeszcze raz brawo dla pani niewątpliwego gustu, moja droga. Nie wiem, jak pani to robi, że za każdym razem wynajduje pani tak utalentowanych artystów.

Mężczyzna odszedł. Servaz się zastanawiał, czy bankier choć raz na niego spojrzał. Wydawało się, że nawet nie zauważył, w jakim jest stanie. Dla ludzi tego pokroju Servaz nie istniał. Charlène pocałowała go w policzek i Servaz wyczuł w jej oddechu zapach malin i wódki. Wyglądała olśniewająco, ubrana w czerwoną ciążową sukienkę i krótką marynarkę z białego skaju. Jej oczy, podobnie jak naszyjnik, lśniły nieco zbyt żywym blaskiem.

– Wygląda na to, że pada – powiedziała, uśmiechając się do niego czule. Wskazała ręką galerię. – Rzadko tu bywasz. Bardzo mi miło, że dziś przyszedłeś. Podoba ci się?

– Trochę... wytrącające z równowagi.

Roześmiała się.

– Artysta występuje pod pseudonimem Mentopagus. Wystawa nosi tytuł Okrucieństwo.

– A, w takim razie udana – zażartował.

– Kiepsko wyglądasz, Martin.

– Przykro mi, nie powinienem wchodzić w tym stanie.

Skwitowała gestem jego przeprosiny.

– Najlepszy sposób, żeby cię tutaj nie zauważyli, to mieć trzecie oko na środku czoła. Wszyscy ci ludzie sądzą, że stoją na czele awangardy, nowoczesności, nonkonformizmu, że są wewnętrznie piękni i lepsi od innych...

Servaz był zaskoczony zjadliwością, jaka przebijała z jej głosu, i spojrzał na kieliszek pełen kostek lodu. Może to wpływ alkoholu.

– Stereotyp artysty-egocentryka – powiedział.

– Sądy stają się stereotypami właśnie dlatego, że jest w nich prawda – odparowała. – Myślę, że tak naprawdę znam tylko dwie osoby obdarzone prawdziwym wewnętrznym pięknem – ciągnęła, jakby mówiła do siebie. – Vincenta i ciebie. Dwóch gliniarzy. Ale w twoim wypadku to piękno jest głęboko ukryte...

Zaskoczyło go to wyznanie. Nie spodziewał się czegoś takiego.

– Nienawidzę artystów – rzuciła nagle drżącym głosem.

To, co zrobiła potem, zaskoczyło go jeszcze bardziej. Pochyliła się i złożyła na jego policzku kolejnego całusa, ale tym razem zrobiła to kącikiem ust. Następnie opuszkami palców przelotnie musnęła jego wargi – ten podwójny gest był wyrazem zaskakującej powściągliwości i oszałamiającej zażyłości. A potem odeszła. Servaz usłyszał stukanie jej obcasów na metalowych schodach.

Tym samym rytmem biło jego serce. Kręciło mu się w głowie. Na kawałku podłogi leżał gruz, gips i płytki chodnikowe. Servaz zastanawiał się, czy to dzieło sztuki czy warsztat pracy. Naprzeciw niego na białej ścianie wisiał kwadratowy obraz, na którym kłębiło się mnóstwo małych ludzików tworzących zwarty, kolorowy tłum. Były ich setki, a może i tysiące. Najwyraźniej wystawa Okrucieństwo oszczędziła drugie piętro galerii.

– Mistrzostwo, prawda? – odezwała się kobieta obok niego. – Te elementy popartu, komiksu. Można powiedzieć, że to Lichtenstein w miniaturze!

Servaz o mało nie podskoczył. Był pogrążony w swoich myślach i nie usłyszał, kiedy podeszła. Mówiła, jakby ćwiczyła wokalizy, jej głos na przemian wznosił się i opadał.

Quos vult perdere Jupiter, prius dementat – powiedział. Kobieta patrzyła na niego nierozumiejącym wzrokiem. – To z łaciny: „Kogo Jowisz chce zgubić, temu wpierw rozum odbiera”.

I umknął w kierunku schodów.


Po powrocie do domu włączył Pieśń o ziemi w nowoczesnym wykonaniu Eiji Oué z Michelle De Young i Jonem Villarsem. Przeszedł od razu do poruszającego Pożegnania. Nie chciało mu się spać. Sięgnął do biblioteczki po książkę: Heliodor z Emesy Opowieść etiopska.

„Dziecko jest tutaj, razem ze mną. To moja córka. Nosi moje nazwisko. Jest całym moim życiem. Doskonała pod każdym względem, daje mi więcej szczęścia, niż mógłbym się spodziewać. Jak szybko doszła do pełni rozkwitu, podobna do wybujałego, strzelistego pędu! Przewyższa pięknością wszystkie inne, tak że nikt, czy to Grek, czy cudzoziemiec, nie może się powstrzymać od spojrzenia na nią”*.

Servaz siedział w fotelu przed biblioteczką. Przerwał lekturę. Przyszedł mu na myśl Gaspard Ferrand, zraniony ojciec. Jego myśli zaczęły krążyć wokół młodocianych samobójców i Alice jak stado kruków nad polem. Jak młoda Chariklea z romansu Heliodora, Alice ściągała na siebie spojrzenia wszystkich. Przypomniał sobie zeznania sąsiadów: Alice Ferrand była idealnym dzieckiem, pięknym, mądrym ponad swój wiek, osiągającym wyniki w szkole i w sporcie, zawsze gotowym do pomocy. Ale w ostatnim czasie się zmieniła, jak twierdzi jej ojciec. Co się stało? Następnie pomyślał o kwartecie Grimm-Perrault-Chaperon-Mourrenx. Czy w jakimś momencie drogi Alice i innych samobójców oraz tej czwórki się przecięły? Przy jakiej okazji? W ośrodku? Ale przecież dwojga spośród siódemki nastolatków nigdy tam nie było.

Znowu czuł dreszcze. Miał wrażenie, jakby temperatura w mieszkaniu spadła o kilka stopni. Chciał pójść do kuchni po butelkę wody mineralnej, ale nagle salon zawirował mu przed oczami. Rzędy książek na półkach zaczęły falować, a światło lampy wydało mu się nieznośnie jasne. Servaz ponownie opadł na fotel.

Zamknął oczy. Gdy je otworzył, nie czuł już zawrotów głowy. Psiakrew, co się dzieje?

Wstał i poszedł do łazienki. Wziął tabletkę od Xaviera. Paliło go w gardle. Zimna woda przyniosła mu chwilową ulgę, ale pieczenie natychmiast wróciło. Pomasował gałki oczne i wrócił do salonu. Wyszedł na balkon, by głębiej odetchnąć. Rzucił okiem na miejskie światła w dole. Przez głowę przemknęła mu myśl o oddziaływaniu nowoczesnych miast, które swoim sztucznym oświetleniem i nieustannym hałasem w nocy przyprawiają swoich mieszkańców o bezsenność, a w dzień robią z nich półsenne duchy.

Następnie znowu wrócił myślami do Alice. Oczyma duszy zobaczył pokój na poddaszu, pomarańczowo-żółte meble, fioletowe ściany i białą wykładzinę. Zdjęcia i widokówki, płyty CD i przybory szkolne, ubrania i książki. Dziennik... Brakowało dziennika. Servaz był coraz bardziej przekonany, że nastolatka taka jak Alice nie mogła nie pisać dziennika.

Musi gdzieś być.

Ponownie przypomniał sobie Gasparda Ferranda, wykładowcę literatury, globtrotera, jogina... Odruchowo porównał go z własnym ojcem. On również uczył literatury – łacińskiej i greckiej. Był człowiekiem uzdolnionym, tajemniczym, ekscentrykiem, a czasami także cholerykiem. Genus irritabile vatum: „Drażliwy ród poetów”.

Servaz bardzo dobrze wiedział, że ta myśl pociągnie za sobą kolejną, ale było już za późno na powstrzymanie fali. Poddał się zalewowi wspomnień, które owładnęły nim z koszmarną wyrazistością.

Fakty. Jedynie fakty.

A fakty były następujące: W ciepły lipcowy wieczór mały Martin Servaz, lat dziesięć, bawił się na podwórzu rodzinnego domu, kiedy na długim, prostym odcinku drogi pojawiły się światła samochodu. Dom Servazów był starą samotną farmą, położoną w odległości trzech kilometrów od najbliższej wioski. Dziesiąta wieczór. Panował lekki półmrok, cykanie świerszczy na sąsiednich polach miał wkrótce zastąpić rechot żab, głuchy odgłos burzy przewalał się nad górami na horyzoncie, na bladym jeszcze niebie coraz wyraźniej było widać gwiazdy. Daleki syk zmienił się w warkot silnika i samochód zwolnił. Jego światła obróciły się w kierunku domu. Wjechał na drogę, podskakując na wybojach. Gdy przejechał przez bramę i zahamował na podwórzu, opony zgrzytnęły na żwirze. Kiedy dwóch mężczyzn wysiadło z samochodu, nagły podmuch wiatru jęknął w koronach topoli. Martin nie widział dokładnie ich twarzy z powodu ciemności, która zaczęła już ogarniać podwórko, ale bardzo dobrze usłyszał głos jednego z nich:

– Cześć, mały, rodzice są w domu?

W tej samej chwili drzwi domu się otworzyły i na progu, w prostokącie światła dochodzącego z wnętrza, pojawiła się matka. Mężczyzna, który mówił wcześniej, podszedł do niej, przepraszając za najście, mówił szybko, podczas gdy drugi w przyjaznym geście położył dłoń na ramieniu chłopca. Było w dotyku tej dłoni coś, co od razu się małemu Martinowi nie spodobało. Jakby ledwie wyczuwalne zakłócenie wieczornego spokoju. Jak niema groźba, którą jedynie on był w stanie dosłyszeć, jakkolwiek mowa drugiego mężczyzny była przyjazna, i widział, że matka się uśmiecha. Podniósłszy głowę, zobaczył twarz ojca, wyglądającego ze zmarszczonymi brwiami przez okno gabinetu na pierwszym piętrze, w którym poprawiał prace swoich uczniów. Chciał zawołać do matki, by uważała i nie wpuszczała ich do domu, ale przecież nauczono go, że ma być grzeczny i milczeć, kiedy dorośli rozmawiają.

Usłyszał, jak matka mówi: „Proszę wejść”.

Następnie stojący za nim mężczyzna lekko pchnął go do przodu. Poczuł przez delikatną tkaninę koszulki piekący ucisk jego palców na ramieniu i tym razem gest mężczyzny nie wydał mu się już przyjazny, ale władczy. Jeszcze dziś przypomina sobie, że odgłos każdego ich kroku na żwirze dźwięczał w jego głowie jak ostrzeżenie. Pamięta ostry zapach wody toaletowej i potu dochodzący zza jego pleców. Pamięta, że wydawało mu się, że cykanie świerszczy stało się intensywniejsze i również brzmiało dla niego jak alarm. Nawet jego serce waliło jak złowieszczy tam-tam. Było to w chwili, gdy weszli na schody i mężczyzna przytknął mu coś do ust i nosa. Kawałek wilgotnej tkaniny. Przez chwilę czuł ogień palący w gardle i płucach i widział białe punkciki tańczące przed oczami, a potem zapadł się w czarną dziurę.

Kiedy odzyskał świadomość, leżał w komórce pod schodami, był otumaniony i chciało mu się wymiotować. Przez drzwi usłyszał błagalny ton matki i ogarnął go strach. Słysząc warkliwe głosy mężczyzn, którzy na zmianę to jej grozili, to ją uspokajali, to z niej kpili, stracił panowanie nad lękiem i zaczął się trząść. Zastanawiał się, dokąd poszedł ojciec. Instynktownie wiedział, kim są ci mężczyźni: istoty nie całkiem ludzkie, czarne charaktery z kina, złe stworzenia, ohydne postaci z komiksu, jak Tinkerer i Zielony Goblin... Domyślił się, że ojciec leży gdzieś związany i bezsilny, jak to często bywa z bohaterami komiksów: gdyby tak nie było, już by się rzucił, by ich ratować. Wiele lat później Servaz pomyślał, że ani Seneka, ani Marek Aureliusz nie byli dla ojca wielkim wsparciem w dyskusji z dwójką przybyszy. Ale czy w ogóle można dyskutować z wygłodzonymi wilkami? Jednak nie mięsa były głodne te bestie. Gdyby mały Martin miał zegarek, wiedziałby, że kiedy się ocknął, było dwadzieścia minut po północy i musiało upłynąć jeszcze prawie pięć godzin, zanim koszmar się skończył, pięć długich godzin, kiedy jego matka prawie bez ustanku wyła, szlochała, łkała, przeklinała i błagała. I gdy wycie matki stopniowo przechodziło w urywany szloch, a potem w łkanie i niezrozumiałe pomruki, gdy katar leciał mu z nosa klejącą strużką, a po udach spływał ciepły mocz, gdy przez drzwi komórki zaczęły dochodzić pierwsze odgłosy poranka – przedwczesne pianie koguta, odległe ujadanie psa, warkot samochodu przejeżdżającego drogą biegnącą sto metrów dalej, gdy nieśmiałe światło zaczęło się wsączać przez szparę pod drzwiami, dom stopniowo zaczęła ogarniać cisza – całkowita, ostateczna i dziwnie uspokajająca.

Servaz od trzech lat pracował w policji, kiedy wreszcie, po piętnastu latach od tamtych wydarzeń, udało mu się zdobyć protokół z sekcji zwłok. Później dotarło do niego, że był to jeden z jego najfatalniejszych błędów. Sądził, że po tylu latach będzie miał dość siły. Mylił się. Z niewypowiedzianym przerażeniem w najdrobniejszych szczegółach odkrył, co jego matka wycierpiała tamtej nocy. Po zakończonej lekturze młody policjant zamknął protokół, rzucił się do toalety i zwymiotował cały obiad.

Fakty. Jedynie fakty.

A fakty były następujące: Jego ojciec przeżył, spędził jednak dwa miesiące w szpitalu. Małego Martina umieszczono na ten czas u ciotki. Po wyjściu ze szpitala ojciec powrócił do dawnego zawodu. Ale bardzo szybko się okazało, że nie jest już w stanie go wykonywać: często stawał przed swoimi uczniami pijany, nieogolony i rozczochrany, a do tego ciągle im ubliżał. W końcu wysłano go na bezterminowy urlop, co sprawiło, że ojciec jeszcze bardziej zaczął się pogrążać. Mały Martin znowu wylądował u ciotki. Fakty, jedynie fakty. Dwa tygodnie po spotkaniu kobiety, która pół roku później miała zostać jego żoną, gdy zbliżało się lato, Servaz pojechał na farmę, by zobaczyć się z ojcem. Wysiadłszy z samochodu, rzucił okiem na dom. Stara stodoła z boku popadła w ruinę. Sam budynek wydawał się niezamieszkany, prawie połowa okiennic była zamknięta. Servaz zastukał w szybę drzwi wejściowych. Nie było reakcji. Drzwi były otwarte. „Tato?” Jedyną odpowiedzią była cisza. Pewnie stary znowu leży gdzieś zalany w trupa. Rzucił marynarkę i torbę na jakiś mebel, w kuchni nalał sobie szklankę wody i – ugasiwszy pragnienie – wszedł po schodach, sądząc, że jego ojciec jest w swoim gabinecie i drzemie. Młody Martin miał rację: ojciec był w gabinecie. Przez zamknięte drzwi dochodziła wygłuszona muzyka, którą od razu rozpoznał: Gustav Mahler, ulubiony kompozytor ojca.

A zarazem się mylił. Ojciec nie drzemał. Nie był też pogrążony w lekturze jednego ze swoich ukochanych łacińskich autorów. Leżał wyciągnięty w fotelu, z szeroko otwartymi, szklistymi oczami i białą pianą na wargach. Trucizna. Jak Seneka, jak Sokrates. Dwa miesiące później Servaz przystąpił do konkursu na oficera policji.


O dwudziestej drugiej Diane zgasiła światło w swoim gabinecie. Zabrała ze sobą pracę, którą chciała dokończyć, zanim położy się spać, i weszła na czwarte piętro do swojego pokoju. Wciąż było tam tak samo zimno. Włożyła szlafrok na ubranie, usiadła w głowach łóżka i zabrała się do lektury. Patrząc w notatki, przypomniała sobie pierwszego pacjenta, z którym spotkała się tego dnia: niewysokiego, niegroźnie wyglądającego sześćdziesięcioczterolatka o wysokim i skrzekliwym głosie, który brzmiał, jakby oszlifowano mu struny głosowe. Dawny nauczyciel filozofii. Gdy weszła, powitał ją z najwyższą uprzejmością. Spotkała się z nim w salonie, w którym stoły i fotele były przytwierdzone do podłogi. Stał tam też telewizor z dużym ekranem, zamknięty w skorupie z pleksi. Wszystkie kanty i krawędzie mebli były obite plastikiem. W salonie nie było nikogo poza nimi, ale pomocnik medyczny trzymał straż w progu pomieszczenia.

– Victorze, jak się pan dzisiaj czuje? – zapytała.

– Jak kurewski worek gówna.

– Co pan przez to rozumie?

– Jak wielka kupa, jak odchody, jak bobek, jak wielki kloc, jak stolec, jak...

– Victorze, dlaczego jest pan taki wulgarny?

– Czuję się, jak to, co wychodzi spomiędzy pani pośladków, pani doktor, kiedy idzie pani do...

– Nie chce mi pan odpowiedzieć?

– Czuję się jak...

Postanowiła, że już nigdy więcej nie zapyta go, jak się czuje. Victor zabił siekierą swoją żonę, szwagra i szwagierkę. Według informacji zawartej w jego teczce, żona i jej rodzina traktowali go jak śmiecia i nieustannie z niego kpili. W „normalnym” życiu Victor był człowiekiem dobrze wykształconym, o wielkiej kulturze osobistej. Podczas pobytu w poprzednim szpitalu rzucił się na pielęgniarkę, która miała pecha zaśmiać się w jego obecności. Na szczęście ważył tylko pięćdziesiąt kilogramów.

Na próżno próbowała się skoncentrować na jego przypadku. Kompletnie jej to nie wychodziło. Coś innego błądziło po obrzeżach jej świadomości. Śpieszyła się, by skończyć tę pracę i zająć się tym, co się dzieje w Instytucie. Nie miała pojęcia, do czego dojdzie, ale była zdecydowana kontynuować swoje śledztwo. Tym razem wiedziała, od czego zacząć. Wpadła na to, gdy zobaczyła, jak Xavier wychodzi z jej gabinetu.

Otwierając kolejną teczkę, od razu przypomniała sobie pacjenta, którego ona dotyczyła. Czterdziestoletni mężczyzna o rozgorączkowanym spojrzeniu, zapadniętych policzkach znikających pod obfitym zarostem i brudnych włosach. Były naukowiec węgierskiego pochodzenia specjalizujący się w badaniach nad fauną morską. Mówiący doskonałą francuszczyzną z wyraźnym słowiańskim akcentem. Miał na imię György.

– Jesteśmy powiązani z wielkimi głębinami – powiedział od razu. – Pani tego jeszcze nie wie, pani doktor, ale my tak naprawdę nie istniejemy, istniejemy wyłącznie na poziomie myśli, jesteśmy emanacjami umysłu podwodnych stworzeń, które żyją na dnie oceanów na głębokości ponad dwóch tysięcy metrów. To królestwo odwiecznych ciemności, do którego nigdy nie dociera światło dzienne. Przez cały czas jest tam czarno. – Usłyszawszy to słowo, Diane poczuła, że ogarnia ją lęk. – I zimno, bardzo, bardzo zimno. I ciśnienie: jest ogromne. Co dziesięć metrów rośnie o jedną atmosferę. Jedynie te stworzenia są w stanie to znieść. Mają wielkie oczy, szczęki pełne ostrych zębów i świecące narządy na całej długości ciała. To padlinożercy, nekrofagi żywiące się truchłem, które spada z górnych warstw oceanu, albo potworni zabójcy, pożerający swoje ofiary jednym kłapnięciem. Tam na dole wszystko jest ciemnością i okrucieństwem. Tak jak tutaj. Jest ryba-wąż, Chauliodus sloani, której głowa przypomina trupią czaszkę wyposażoną w zęby długie jak noże i przezroczyste jak szkło i na której wężowatym ciele znajdują się świecące punkty. Są Linophyrne lucifer i Photostomias guernei, ryby bardziej odrażające i przerażające od piranii. Są kikutnice, podobne do pająków, i oporniki krępe, które wyglądają jak martwe, ale są żywe. Te stworzenia nigdy nie widzą dziennego światła, nigdy nie podpływają ku powierzchni. Tak jak my, pani doktor. Nie widzi pani analogii? To dlatego, że my tutaj tak naprawdę nie istniejemy, w przeciwieństwie do was. Jesteśmy wydzielinami umysłu tamtych stworzeń. Za każdym razem, gdy jedno z nich umiera, tutaj umiera jeden z nas.

Gdy mówił, jego oczy stawały się mętne, jakby odpływał w głębinę oceanicznych ciemności. Ta absurdalna przemowa zmroziła Diane swoim koszmarnym pięknem. Było jej trudno pozbyć się obrazów, które przed nią odmalował.

Wszystko w Instytucie działa na zasadzie przeciwieństw, pomyślała. Piękno/okrucieństwo. Cisza/wycie. Samotność/stłoczenie. Strach/ciekawość. Odkąd tu jest, ciągle odczuwa sprzeczne emocje.

Zamknęła teczkę pacjenta o imieniu György i skupiła się na czym innym. Przez cały wieczór rozmyślała nad leczeniem, jakie Xavier ordynuje niektórym z jej pacjentów. Chemiczny kaftan. I o jego potajemnych odwiedzinach w jej gabinecie. Czyżby Dimitri, szef apteki, zdradził mu, że Diane trochę za bardzo się interesuje jego sposobami leczenia? Mało prawdopodobne. W wypowiedziach Dimitriego wyczuła milczącą wrogość do psychiatry. Trzeba pamiętać, że Xavier przybył dopiero przed kilkoma miesiącami, by zastąpić człowieka, który założył tę placówkę. Czy ma problemy w relacjach z personelem?

Kartkowała notatnik, aż znalazła nazwy trzech tajemniczych leków zamówionych przez Xaviera. Były jej równie obce jak wtedy, gdy widziała je po raz pierwszy.

Otworzyła laptop i włączyła Google.

Wprowadziła do wyszukiwarki dwie pierwsze nazwy...

Zamurowało ją, gdy odkryła, że Hypnosal to jedna z postaci handlowych soli sodowej tiopentalu, środka znieczulającego, który jest jedną z trzech substancji podawanych skazanym na śmierć przez wstrzyknięcie trucizny, używaną także w Holandii do przeprowadzania eutanazji! Inna dobrze znana nazwa handlowa tej substancji to Penthotal. Używa się go do narkoanalizy, polegającej na wstrzyknięciu środka znieczulającego, aby ułatwić pacjentowi ujawnienie wypartych wspomnień. Jest to metoda od dawna zarzucona i krytykowana, ponieważ istnienie nieświadomie wypartych urazów nigdy nie zostało naukowo udowodnione.

W co Xavier się bawi?

Po wpisaniu drugiej nazwy była jeszcze bardziej zdezorientowana. Ksylazyna to także środek znieczulający, ale używany w weterynarii. Diane zastanawiała się, czy czegoś nie przeoczyła, i kontynuowała poszukiwania za pomocą różnych narzędzi oferowanych przez wyszukiwarkę, ale nie znalazła innych znanych zastosowań tego leku. Czuła się coraz bardziej zbita z tropu. Co w aptece Instytutu robi środek stosowany w weterynarii?

Szybko przeszła do trzeciej substancji. Wysoko uniosła brwi. Podobnie jak dwie poprzednie substancje, halotan ma działanie znieczulające. Ze względu na szkodliwość dla serca i wątroby nie stosuje się go już na blokach operacyjnych. Wyjątek stanowią kraje rozwijające się, jednak sprzedaż tego leku w postaci przeznaczonej do stosowania u ludzi została wstrzymana na całym świecie w 2005 roku. Podobnie jak ksylazyna, halotan dopuszczony jest do użytku tylko w weterynarii.

Diane odchyliła się do tyłu i wsparta o poduszki zaczęła się zastanawiać. Na ile się orientowała, w Instytucie nie było zwierząt, nawet psa ani kota (sądziła, że to dlatego, iż niektórzy pacjenci mogliby odczuwać fobiczny lęk przed zwierzętami domowymi). Sięgnęła po laptop i wróciła do zdobytych już wiadomości. Nagle jej wzrok przykuł pewien szczegół. O mało nie pominęła najważniejszej rzeczy: te trzy substancje użyte łącznie mają tylko jedno zastosowanie: znieczulenie konia. Informację tę znalazła na specjalistycznej stronie przeznaczonej dla weterynarzy. Redaktor, weterynarz specjalizujący się w leczeniu koni, w ramach premedykacji zalecał ksylazynę w ilości 0,8 mg/kg, następnie dożylny zastrzyk tiopentalu i wreszcie halotan w stężeniu 2,5% dla konia o masie ciała około 490 kilogramów.

Koń...

W jej żołądku zaczynało się budzić coś, co przypominało stworzenia opisane przez Györgyego. Xavier... Myślami wróciła do rozmowy usłyszanej przez otwór wentylacyjny. Kiedy ten glina oświadczył, że ktoś z Instytutu jest zamieszany w zabójstwo konia, psychiatra wydawał się taki załamany, taki zagubiony. W dodatku policjant mówił o dwóch osobach. Diane zaczynała się jednak domyślać czegoś jeszcze. Jeśli to faktycznie Xavier dostarczył leki, którymi przed zabiciem znieczulono konia, to z całą pewnością także on zdobył DNA Hirtmanna.

Na tę myśl stwór w jej żołądku poruszył się. W jakim celu? Jaka w tym wszystkim jest rola Xaviera?

Czy psychiatra wiedział już wówczas, że po zabójstwie konia przyjdzie kolej na człowieka? Jaki miał powód, by stać się wspólnikiem zbrodni popełnianych w tych dolinach, skoro jest tu dopiero od kilku miesięcy?

Nie była już w stanie zmrużyć oka. Wierciła się w łóżku, obracając się to na plecy, to na brzuch i obserwując słabe, szare światło wpadające przez okno, za którym gwizdał wiatr. Zbyt dużo niepokojących pytań sprawiło, że jej mózg był wciąż w stanie pobudzenia. Około trzeciej nad ranem wzięła pół tabletki nasennej.


Siedząc w fotelu, Servaz słuchał motywu fletu w pierwszym recytatywie Pożegnania. Ktoś kiedyś porównał ten motyw do „słowika ze snu”. Dalej następowały, jak uderzenia skrzydeł, partie harfy i klarnetu. Śpiew ptaków, przypomniał sobie nagle. Dlaczego znowu wraca do niego wspomnienie tych ptasich treli? Chaperon lubi przyrodę, alpinizm. I co z tego? Dlaczego te nagrania miałyby być takie istotne?

Na próżno się zastanawiał. Nic nie przychodziło mu do głowy. A jednak był pewien: jest coś, co czai się w ciemności i czeka na nowe światło. I to coś ma związek z nagraniami znalezionymi u mera. Było mu śpieszno, by się dowiedzieć, czy na kasetach faktycznie zarejestrowano śpiew ptaków. Ale nie tylko ta sprawa go dręczyła. Było coś jeszcze...

Wstał i wyszedł na balkon. Przestało padać. Lekka mgła osiadała na mokrych chodnikach i tworzyła blade pierścienie wokół latarni. Z powierzchni ulicy unosiła się zimna wilgoć. Pomyślał o Charlène Espérandieu. O zaskakującej poufałości pocałunku, jaki złożyła na jego policzku, i znowu poczuł skurcz żołądka.

Gdy wchodził do pokoju przez drzwi balkonowe, zrozumiał swój błąd: to nie śpiew ptaków, ale kasety zwróciły jego uwagę. Supeł w jego żołądku stwardniał, jakby wlano mu przez przełyk szybkowiążący cement. Tętno Servaza przyśpieszyło. Przekartkował notes, znalazł numer i zadzwonił.

– Halo? – odezwał się męski głos.

– Czy mogę wpaść do pana za jakieś półtorej godziny?

Cisza.

– Ale to już będzie po północy!

– Chciałbym jeszcze rzucić okiem na pokój Alice.

– O tej porze? Nie można z tym poczekać do rana?

Głos po drugiej stronie słuchawki był szczerze przygnębiony. Servaz potrafił się postawić na miejscu Gasparda Ferranda: jego córka od piętnastu lat nie żyje. Cóż pilnego miałoby się nagle objawić?

– Mimo wszystko wolałbym przyjechać jeszcze dziś – nalegał.

– W porządku. I tak nie kładę się przed dwunastą. Czekam na pana do wpół do pierwszej. Potem idę spać.


Było mniej więcej dwadzieścia pięć minut po północy, gdy Servaz dotarł do Saint-Martin, nie wjeżdżał jednak do miasta, ale skręcił w obwodnicę, kierując się w stronę uśpionej wioski położonej pięć kilometrów dalej.

Gaspard Ferrand otworzył po pierwszym dzwonku. Wyglądał na w najwyższym stopniu zaintrygowanego i ciekawego.

– Coś nowego?

– Chciałbym się jeszcze raz rozejrzeć po pokoju Alice, jeśli to panu nie przeszkadza.

Ferrand rzucił mu pytające spojrzenie. Był ubrany w podomkę narzuconą na sweter i stare dżinsy oraz pantofle wsunięte na bose stopy. Wskazał mu schody. Servaz podziękował i szybko wspiął się na górę. Gdy wszedł do pokoju, ruszył wprost ku niewielkiej drewnianej półce nad pomarańczowym biurkiem.

Magnetofon kasetowy.

Urządzenie nie miało ani radia, ani odtwarzacza CD, w przeciwieństwie do wieży stereo stojącej na podłodze. Był to stary magnetofon, który dziewczyna musiała skądś wygrzebać.

Jednak podczas pierwszej wizyty w tym miejscu Servaz nie znalazł kaset. Zważył urządzenie w ręku. Ciężar magnetofonu wydawał się normalny, ale to nic nie znaczyło. Jeszcze raz zajrzał do wszystkich szuflad biurka i nocnych szafek. Nigdzie nie było kaset. Może Alice się ich pozbyła, gdy przerzuciła się na płyty?

Po co w takim razie zatrzymała ten niepotrzebny rupieć? Pokój wyglądał jak muzeum lat dziewięćdziesiątych: plakaty, płyty CD, Game Boy, kolory...

Jedynym anachronizmem był magnetofon.

Servaz obejrzał urządzenie ze wszystkich stron, a potem wcisnął guzik otwierania kieszonki. Pusto. Zszedł na parter. Z salonu dochodził dźwięk telewizora: program kulturalno-literacki, nadawany o późnej porze.

– Potrzebowałbym małego śrubokrętu krzyżowego – powiedział, stając na progu. – Miałby pan coś takiego?

Ferrand siedział na sofie. Tym razem nauczyciel literatury zmierzył go spojrzeniem inkwizytora.

– Co pan tam odkrył?

Jego głos był władczy i niecierpliwy. Chciał wiedzieć.

– Nic, absolutnie nic – odpowiedział Servaz. – Ale jeśli coś znajdę, powiem panu.

Ferrand wyszedł z pokoju i po minucie wrócił ze śrubokrętem. Servaz wszedł z powrotem na poddasze. Nie miał najmniejszej trudności z odkręceniem śrub. Jakby były przykręcone dłonią dziecka.

Wstrzymując oddech, zdjął przednią pokrywę.

Znalazłem...

Ta mała była genialna. Część urządzenia była starannie wypatroszona z elektronicznych elementów. Wewnątrz znajdowały się trzy nieduże zeszyty w niebieskich okładkach, przyklejone do obudowy grubą, brązową taśmą samoprzylepną.


Servaz patrzył na nie przez dłuższą chwilę bez żadnej reakcji. Czy to sen? Dziennik Alice... Był tam przez tyle lat i nikt o nim nie wiedział. Jakie to szczęście, że Gaspard Ferrand zostawił ten pokój nietknięty. Z nieskończoną ostrożnością oderwał zeschniętą, zesztywniałą taśmę i wydobył zeszyty z wnętrza urządzenia.

– Co to jest? – odezwał się głos za jego plecami.

Servaz się odwrócił. Ferrand wpatrywał się w zeszyty. Jego oczy, błyszczące jak u drapieżnego zwierzęcia, płonęły niemal chorobliwą ciekawością. Policjant otworzył pierwszy zeszyt i rzucił okiem na notatki. Przeczytał pierwsze słowa. Serce podskoczyło mu w piersi: Sobota, 12 sierpnia. O to chodziło...

– Wygląda na dziennik.

– To było w środku? – powiedział Ferrand zaskoczony. – Było w środku, przez te wszystkie lata?!

Komendant skinął głową. Zobaczył, jak oczy nauczyciela wypełniają się łzami, a twarz wykrzywia grymas bólu i rozpaczy. Nagle Servaz poczuł się bardzo nieswojo.

– Muszę je przejrzeć – powiedział. – Kto wie, może na tych stronach jest wytłumaczenie tego, co zrobiła? Potem je panu oddam.

– Udało się panu – wyszeptał Ferrand bezbarwnym głosem. – Udało się panu tam, gdzie my ponieśliśmy klęskę. Jak... jak pan na to wpadł?

– Jeszcze nie – przystopował go Servaz. – Jeszcze za wcześnie.


* Cytat w przekładzie tłumaczki (przyp. red.).


Загрузка...