16
– Samobójstwa? O co chodzi?
– Nie mam zielonego pojęcia. Ale wygląda na to, że Chaperon wie.
Ziegler rzuciła mu pytające spojrzenie.
– Hirtmann panu powiedział?
– Tak.
– I pan mu wierzy?
– Trzeba to sprawdzić.
– Ten gość to wariat.
– Możliwe.
– Nic więcej panu nie powiedział?
– Nie.
– Dlaczego wybrał pana?
Servaz się uśmiechnął.
– Podejrzewam, że przez Mahlera.
– Co?
– Z powodu muzyki... Łączy nas muzyka Gustava Mahlera.
Ziegler na chwilę przestała wpatrywać się w drogę, by rzucić mu spojrzenie mówiące, że chyba nie wszyscy wariaci zostali zamknięci w Instytucie. Ale Servaz był już myślami gdzie indziej. Mocniej niż kiedykolwiek czuł, że właśnie ma przed sobą jakąś nową, przerażającą historię.
– To, co próbuje zrobić, jest bardzo sprytne – powiedział Propp chwilę później, gdy zjeżdżali już w kierunku Saint-Martin.
Po obu stronach samochodu przesuwały się rzędy jodeł. Servaz wyglądał przez szybę, pogrążony we własnych myślach.
– Nie wiem, jak to zrobił, ale od razu wyczuł, że w grupie jest jakieś pęknięcie, i próbuje pogłębić podział, usiłując zyskać sympatię jednego z jej członków.
Servaz gwałtownie się odwrócił i spojrzał psychologowi w oczy.
– „Zyskać sympatię jednego z jej członków” – powtórzył. – Pięknie powiedziane. Do czego pan zmierza, Propp? Sądzi pan, że zapomniałem, kim on jest?
– Nie to miałem na myśli, komendancie – zareagował psycholog zmieszany.
– Ma pan słuszność, doktorze – dołączył się Confiant. – Musimy nadal działać jednomyślnie i opracować wreszcie spójną i wiarygodną strategię śledztwa.
Słowa sędziego podziałały na Ziegler i Servaza jak płachta na byka. Policjant poczuł, że znowu ogarnia go gniew.
– „Jednomyślnie”, mówi pan? Dwukrotnie podważył pan wartość naszych działań wobec osoby trzeciej. To jest pana zdaniem jednomyślność? Sądziłem, że z zasady nie wtrąca się pan w działania policji.
Confiant wytrzymał wzrok Servaza bez mrugnięcia okiem.
– Jeśli widzę, że moi detektywi podejmują tak ewidentnie fałszywy trop, muszę się wtrącić – odparował surowym głosem.
– W takim razie proszę o tym powiedzieć Cathy d’Humières. „Spójna i wiarygodna strategia”. Jaka to strategia pańskim zdaniem, panie sędzio?
– W każdym razie nie taka, która prowadzi do Instytutu.
– Nie mogliśmy tego wiedzieć, zanim tam pojechaliśmy – zaoponowała Irène Ziegler ze spokojem, który zadziwił Servaza.
– W jakiś sposób DNA Hirtmanna wydostało się z Instytutu i znalazło się w tamtym miejscu. To nie jest hipoteza, ale fakt. Gdy się dowiemy, jak to się stało, będziemy już o krok od złapania winowajcy – upierał się policjant.
– Z tym się zgadzam – stwierdził Confiant. – Ktoś w tym zakładzie jest zamieszany w śmierć konia. Ale sam pan powiedział, że niemożliwe, by to był Hirtmann. Z drugiej strony mogliśmy działać bardziej dyskretnie. Jeśli ta sprawa się wyda, samo istnienie Instytutu może stanąć pod znakiem zapytania.
– Być może – powiedział zimno Servaz. – Ale to nie jest mój problem. Dopóki nie zbadamy planów całego systemu, nie odrzucimy żadnej hipotezy. Niech pan zapyta dyrektora więzienia: niezawodny system nie istnieje. Ci ludzie świetnie sobie radzą z wyszukiwaniem luk. Jest też hipoteza, że wśród personelu może być jakiś wspólnik.
Confiant był zdumiony.
– Sądzi pan zatem, że Hirtmann się stamtąd wydostał?
– Nie – przyznał Servaz niechętnie – to wydaje mi się coraz bardziej nieprawdopodobne. Ale jest jeszcze zbyt wcześnie, by całkowicie wykluczyć taką możliwość. Musimy sobie jednak odpowiedzieć na nie mniej zasadnicze pytanie: kto mógł zdobyć ślinę Hirtmanna i umieścić ją w kolejce? A przede wszystkim, w jakim celu? Bo co do tego, że oba przestępstwa są ze sobą związane, nie ma wątpliwości.
– Istnieje bardzo małe prawdopodobieństwo, żeby to strażnicy zabili aptekarza – oświadczył Espérandieu w sali zebrań, patrząc w otwarty laptop. – Według Delmasa ten, kto to zrobił, jest bardzo inteligentny, sprytny, ma skłonności sadystyczne i trochę się zna na anatomii.
Czytając notatki wyświetlone na monitorze, powtórzył im, jakie wnioski wyciągnął lekarz na podstawie położenia węzła samozaciskowego.
– To by potwierdzało nasze pierwsze wrażenia – powiedziała Ziegler, patrząc na nich. – Grimm umierał długo. I cierpiał.
– Według Delmasa palec został odcięty przed śmiercią.
W sali zapanowało ciężkie milczenie.
– Z całą pewnością powieszenie, nagość, peleryna i ucięty palec są ze sobą powiązane – oświadczył Propp. – Ta reżyseria ma jakiś sens. Musimy go odkryć. Wszystko wskazuje na to, że plan dojrzewał długo. Trzeba było zgromadzić sprzęt, wybrać czas i miejsce. Nic w tej sprawie nie jest dziełem przypadku. Tak samo jak w zabójstwie konia.
– Kto się zajmuje odtworzeniem drogi taśm? – zapytał Servaz.
– Ja. – Ziegler uniosła pióro. – Laboratorium zidentyfikowało markę i model. Muszę zadzwonić do producenta.
– W porządku. A co z peleryną?
– Nasi ludzie to badają. Trzeba by jeszcze dokładniej rzucić okiem na mieszkanie ofiary – powiedziała Ziegler.
Servaz przypomniał sobie wdowę po Grimmie, sposób, w jaki na niego patrzyła, i blizny na jej nadgarstku.
– Biorę to na siebie. Kto się zajmuje strażnikami?
– Nasi ludzie – odpowiedziała znowu Ziegler.
– Okay. – Zwrócił się do Espérandieu: – Chciałbym, żebyś wrócił do Tuluzy i zebrał maksimum informacji na temat Lombarda. To dość pilne. Musimy się za wszelką cenę dowiedzieć, co go łączyło z aptekarzem. W razie potrzeby poproś o pomoc Samirę. I uruchomcie na policji oficjalne poszukiwania strażników.
Była to aluzja do faktu, że policja i żandarmeria wciąż korzystają z odrębnych baz danych, co oczywiście wszystkim komplikuje pracę. Ale francuska administracja raczej nie słynie z zamiłowania do prostoty. Espérandieu wstał i spojrzał na zegarek. Zamknął laptop.
– Wszystko jest pilne, jak zwykle. Jeśli nie jestem już potrzebny, to spadam.
Servaz rzucił okiem na zegar wiszący na ścianie.
– W porządku. Każdy ma coś do roboty. Ja muszę złożyć komuś wizytę. Być może nadszedł czas, by zadać kilka pytań Chaperonowi.
Diane opuściła Instytut opatulona w puchową kurtkę, golf, spodnie narciarskie i ocieplane buty. Włożyła drugą parę skarpet i posmarowała usta ochronnym sztyftem. Zasypana śniegiem ścieżka zaczynała się na wschód od zabudowań i biegła wśród drzew, mniej więcej równolegle do doliny.
Jej nogi szybko zapadły się w świeżym śniegu, złapała jednak dobry rytm i spokojnie posuwała się naprzód. Wydychana z ust para tworzyła mgiełkę. Musiała zaczerpnąć powietrza. Od czasu rozmowy usłyszanej przez otwór wentylacyjny atmosfera w Instytucie zrobiła się gęsta. Psiakrew! Jak zdoła wytrzymać w tym miejscu przez rok?
Marsz jak zawsze sprzyjał porządkowaniu myśli. Mroźne powietrze pobudzało jej neurony. Im dłużej nad tym myślała, tym mocniej zdawała sobie sprawę, że nic w Instytucie nie dzieje się tak, jak się spodziewała.
I jeszcze cały ten ciąg zdarzeń na zewnątrz, najwyraźniej mających jakiś związek z Instytutem...
Diane czuła się zdezorientowana. Czy gdyby na jej miejscu znalazł się ktoś inny, zauważyłby nocne manewry? Prawdopodobnie nie mają one nic wspólnego z tymi zajściami, ale jeśli jest inaczej? Zastanawiała się, czy nie powiedzieć o nich Xavierowi. Nagle nad jej głową zakrakał kruk. Ptak zerwał się z gałęzi i wzleciał w górę, bijąc skrzydłami. Serce zamarło jej w piersi. Zapadła cisza. Diane znowu pożałowała, że nie ma nikogo, komu mogłaby się zwierzyć. Ale jest tutaj sama. Na niej i tylko na niej spoczywa ciężar podejmowania właściwych decyzji.
Ścieżka nie prowadziła daleko, ale samotność tej okolicy działała na Diane przytłaczająco. Światło i cisza opadające znad wierzchołków drzew miały w sobie coś złowieszczego. Wysokie skalne ściany okalające dolinę nigdy nie znikały całkowicie z zasięgu wzroku, tak jak mury więzienia nigdy nie znikają z oczu więźnia. Krajobraz tak bardzo inny od pełnych życia, przestrzennych pejzaży wokół Jeziora Genewskiego. Ścieżka zaczęła biec bardziej stromo w dół i Diane musiała uważać, gdzie stawia nogę. Las stał się gęstszy. Wreszcie Diane wynurzyła się spomiędzy drzew i znalazła się na skraju dużej polany, na której dostrzegła kompleks zabudowań. Od razu je rozpoznała: to ośrodek kolonijny, położony nieco niżej w dolinie, który mijała, jadąc do Instytutu. Trzy budynki wydały jej się tak samo zrujnowane i ponure jak wtedy, gdy widziała je po raz pierwszy. Jeden z nich, położony blisko drzew, był niemal wchłonięty przez las. Dwa pozostałe były całe popękane, pozbawione drzwi, z powybijanymi szybami, betonowymi ścianami zielonymi od mchu i sczerniałymi od deszczu. Wiatr wpadał przez otwory w murach, wyśpiewując w jękliwych tonach, to wyższych, to niższych, żałobny lament. Martwe liście, zgniłe i rozmokłe, leżały grubą warstwą pod betonowymi ścianami, częściowo przykryte śniegiem, wydzielając woń roślinnego rozkładu.
Diane powoli weszła do środka przez jeden z otworów. Korytarze i halle na parterze pokrywała ta sama zaraza, która kwitnie na murach ubogich dzielnic: graffiti nawołujące do „pieprzenia policji”, „jebania glin” i domagające się władzy nad tym terytorium, której przecież nikt nie zamierzał kontestować. Prymitywne, wulgarne rysunki. Były wszędzie. Diane wywnioskowała stąd, że w Saint-Martin żyje wielu przyszłych artystów...
Jej kroki odbijały się echem w pustych, akustycznych korytarzach. Prądy mroźnego powietrza owiewały ją i przyprawiały o dreszcze. Oczyma swej bujnej wyobraźni Diane bez trudu widziała biegające wszędzie hordy rozwrzeszczanych dzieciaków i opiekunów krążących wokół nich jak psy pasterskie. Jednak, nie wiedząc dlaczego, nie mogła się pozbyć wrażenia, że nad tymi budynkami unosi się raczej aura przeżytych cierpień i smutków niż wakacyjnych radości. Przypomniała sobie badanie wiarygodności jedenastoletniego chłopca zgwałconego przez kolonijnego wychowawcę, które prowadziła w swoim prywatnym gabinecie w Genewie. Kto jak kto, ale ona doskonale wiedziała, że świat nie wygląda tak jak w powieściach Johanny Spyri. Może dlatego, że znajdowała się w obcym miejscu, a może z powodu ostatnich zdarzeń, Diane nie potrafiła odegnać od siebie myśli o niezliczonych gwałtach, morderstwach, aktach znęcania się oraz przemocy fizycznej i psychicznej, popełnianych wszędzie, w każdym miejscu i czasie, w każdy boży dzień. Wizja nie do zniesienia, jak patrzenie prosto w słońce. Przypomniała sobie wiersz Baudelaire’a:
Ale pośród szakalów, śród panter i smoków,
Pośród małp i skorpionów, żmij i nietoperzy,
Śród tworów, których stado wyje, pełza, bieży,
W ohydnej menażerii naszych grzesznych skoków.*
Nagle zamarła. Z zewnątrz dobiegał odgłos silnika. Jakiś samochód zwolnił i zatrzymał się przed ośrodkiem. Zgrzyt opon na podłożu. Diane stała nieruchomo w hallu, nasłuchując. Wyraźnie usłyszała trzaśnięcie drzwi. Ktoś się zbliżał... Zastanawiała się, czy to nie młodociani artyści przybyli, by dokończyć dekorowanie swojej Kaplicy Sykstyńskiej. Jeśli tak, nie wydawało jej się, by spotkanie z nimi sam na sam w takim miejscu było dobrym pomysłem. Obróciła się i bezgłośnie ruszyła korytarzem prowadzącym na tyły budynku, gdy nagle zauważyła, że pomyliła rozgałęzienia i odnoga, którą idzie, jest ślepa. Cholera! Jej puls lekko przyśpieszył. Kiedy zawróciła, usłyszała kroki przybysza na betonowej posadzce przy wejściu. Podskoczyła. On już tu jest! Nie miała żadnego powodu, by się ukrywać, ale ten fakt nie był w stanie jej przekonać do ujawnienia się. Tym bardziej że druga osoba szła do przodu ostrożnie, a następnie także się zatrzymała i zachowywała bezgłośnie. Diane oparła się o zimną betonową ścianę i czuła, że zaczyna się pocić ze strachu. Komu chciało się zapuszczać w takie miejsce? Ostrożność przybysza skłaniała ją do myślenia, że woli on, by nikt nie odkrył jego obecności w ośrodku. Co by się stało, gdyby Diane nagle się pokazała i powiedziała „cześć”?
Człowiek zawrócił i nagle ruszył w jej kierunku. Diane opanowała panika. Ale nie na długo. Przybysz znowu się zatrzymał, odwrócił i ruszył w przeciwną stronę. Skorzystała z okazji, by wyjrzeć zza rogu, za którym się ukrywała. Widok, który ujrzała, nie dodał jej odwagi: długa czarna peleryna z kapturem powiewała na plecach przybysza jak skrzydła nietoperza. Wykonana ze sztywnego, nieprzemakalnego materiału, który szeleścił przy każdym kroku.
Okrycie było na tyle obszerne, że Diane nie mogła stwierdzić, czy osoba, którą widzi od tyłu, to mężczyzna czy kobieta. W jej zachowaniu było jednak jakieś udawanie, jakiś podstęp i Diane zadrżała, jakby ktoś przeciągnął jej po karku zimnym palcem.
Wykorzystując fakt, że osoba odeszła, Diane wyszła ze swojej kryjówki. Czubkiem buta uderzyła jednak o jakiś metalowy przedmiot, który, poruszony, donośnie zadźwięczał na betonie. Diane z walącym sercem cofnęła się w cień. Usłyszała, że człowiek znowu się zatrzymał.
– Jest tu ktoś?
Mężczyzna... Głos był cienki i wysoki, ale należał do mężczyzny.
Diane miała wrażenie, że jej szyja raz po raz nabrzmiewa, w miarę jak krew pompowana przez oszalałe serce pulsuje w jej tętnicach. Upłynęła minuta.
– JEST TU KTOŚ?
Głos był specyficzny. Miał w sobie jakąś nutę groźby, ale dało się w nim słyszeć także jakby skargę, jakąś delikatność, nadwrażliwość. Diane mimowolnie pomyślała o kocie, który jednocześnie się boi i jeży sierść na karku.
Niezależnie od wszystkiego, nie znała tego głosu.
Zapanowała cisza, która wydawała się jej trwać wiecznie. Mężczyzna się nie poruszał. Ona też. Tuż obok niej była kałuża, do której z sufitu skapywała woda. W bańce ciszy, otoczonej przytłumionym szelestem opadłych liści na zewnątrz, każdy dźwięk rozbrzmiewał niepokojącym echem. Drogą przejechał jakiś samochód, ale Diane ledwie zwróciła na to uwagę. I nagle drgnęła: z gardła mężczyzny wydobyła się długa, wykrzyczana wysokim, ochrypłym głosem skarga, która jak piłka do squasha odbijała się od ścian.
– Bydlaki, bydlaki, bydlaki! – usłyszała szloch. – Śmieci! Łajdacy! Zdychajcie! Będziecie się smażyć w piekle! Aaaaaaaaaa!
Diane ledwie ośmielała się oddychać. Miała gęsią skórkę. Mężczyzna wybuchnął płaczem. Usłyszała szelest peleryny, gdy opadł na kolana na posadzkę. Szlochał i jęczał dłuższą chwilę. Diane znowu zaryzykowała i wyjrzała zza rogu, ale jego twarz była niewidoczna pod kapturem. Potem nagle się podniósł i uciekł biegiem. Chwilę później usłyszała trzask drzwi samochodu, odgłos zapalanego silnika i samochód odjechał drogą. Wyszła z kryjówki i usiłowała normalnie oddychać. Nie wiedziała, co myśleć o scenie, której była świadkiem. Czy ten mężczyzna często tu przyjeżdża? Czy w tym miejscu zdarzyło się coś, co tłumaczy jego zachowanie? Zachowanie, którego bardziej spodziewałaby się po pacjentach Instytutu.
W każdym razie napędził jej piekielnego stracha. Postanowiła wrócić i przygotować sobie coś ciepłego w kuchence, która była do dyspozycji personelu. Może to uspokoi jej nerwy. Gdy wyszła na zewnątrz, okazało się, że wiatr zrobił się jeszcze chłodniejszy. Dygotała na całym ciele. Wiedziała, że nie tylko z zimna.
Servaz poszedł prosto do merostwa. Duży prostokątny plac nad rzeką. Skwer ze sklepem muzycznym, kawiarniane tarasy, a w samym środku spływające z jednego z balkonów flagi Francji i Unii Europejskiej. Servaz zaparkował na niewielkim parkingu między skwerem a rzeką: szeroką, czystą i spienioną, obudowaną betonowym murkiem.
Okrążył klomb i wszedł między samochody zaparkowane przed tarasami kawiarni, po czym wszedł do merostwa. Na pierwszym piętrze dowiedział się, że mera nie ma i z pewnością znajdzie go w zakładzie butelkowania wody mineralnej, którego jest dyrektorem. Sekretarka początkowo nie chciała dać Servazowi numeru jego komórkowego telefonu, a kiedy wreszcie zdołał się dodzwonić, odezwała się poczta głosowa. Uświadomił sobie, że jest głodny. Jeszcze raz spojrzał na zegarek: 15.29. Spędzili w Instytucie ponad pięć godzin.
Po wyjściu z merostwa usiadł na pierwszym z brzegu tarasie, naprzeciwko skweru. Po drugiej stronie ulicy zauważył nastolatków wracających ze szkoły z plecakami. Inni przemykali na skuterach.
Podszedł kelner. Servaz podniósł głowę. Wysoki, ciemnowłosy facet koło trzydziestki z małą bródką i brązowymi oczami, który musiał się podobać kobietom. Servaz zamówił piwo i omlet.
– Od dawna pan się tu kręci? – zapytał.
Kelner spojrzał na niego podejrzliwie. Podejrzliwie, a zarazem z rozbawieniem. Servaz nagle zrozumiał, że facet się zastanawia, czy to nie jest podryw. Najwyraźniej mężczyzna nie pierwszy raz znalazł się w takiej sytuacji.
– Urodziłem się dwadzieścia kilometrów stąd – odpowiedział.
– Samobójcy: czy to panu coś mówi?
Tym razem podejrzliwość wzięła górę nad rozbawieniem.
– Kim pan jest? Dziennikarzem?
Servaz pokazał odznakę.
– Policja kryminalna. Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa aptekarza Grimma. Musiał pan coś o tym słyszeć.
Kelner ostrożnie skinął głową.
– A więc? Samobójcy: mówi to panu coś?
– Tyle co wszystkim tutaj...
Na te słowa Servaz poczuł jakby nagłe ukłucie szpilką, które sprawiło, że wyprostował się na krześle.
– To znaczy?
– To dawna historia. Niewiele wiem.
– Niech pan powie to, co pan wie.
Na twarzy kelnera malowało się coraz większe zakłopotanie. Rozglądał się po tarasie, przestępując z nogi na nogę.
– To się stało dawno temu...
– Kiedy?
– Jakieś piętnaście lat...
– „To się stało”? Co się stało?
Kelner rzucił mu zdziwione spojrzenie.
– No... Fala samobójstw.
Servaz patrzył na niego, nic nie rozumiejąc.
– Jaka fala samobójstw? – zapytał zdenerwowany. – Niech mi pan wyjaśni, na Boga!
– Kilka samobójstw... Nastolatków... Chłopców i dziewczyn, myślę, że między czternastym a osiemnastym rokiem życia.
– Tutaj, w Saint-Martin?
– Tak. I w wioskach w dolinie.
– Kilka samobójstw? To znaczy ile?
– A skąd ja mam wiedzieć? Miałem wtedy jedenaście lat! Może pięć. Albo sześć. Albo siedem. W każdym razie mniej niż dziesięć.
– I wszystkie wydarzyły się w tym samym czasie? – zapytał Servaz zdezorientowany.
– Nie. W krótkich odstępach. Ale parę miesięcy to jednak trwało.
– Co to znaczy parę miesięcy? Dwa? Trzy? Dwanaście?
– Raczej dwanaście. Tak. Może rok. No nie wiem...
Bystry to on nie jest, niedzielny playboy, pomyślał Servaz. Chyba że robi to celowo.
– Wiadomo, jaki był powód?
– Nie sądzę. Nie.
– Nie zostawili żadnych wiadomości?
Kelner wzruszył ramionami.
– Niech pan posłucha, byłem wtedy smarkaczem. Na pewno spotka pan starszych ludzi, którzy powiedzą panu więcej na ten temat. Ja wiem tylko tyle. Przykro mi.
Servaz patrzył, jak odchodzi między stolikami i znika w kawiarni. Nie próbował go zatrzymać. Zauważył przez szybę, jak rozmawia z korpulentnym mężczyzną, zapewne szefem. Człowiek ten rzucił ponure spojrzenie w jego kierunku, po czym wzruszył ramionami i wrócił do kasy.
Servaz mógł wstać i go przepytać, ale miał pewność, że to nie tutaj uzyska wiarygodne informacje. Fala samobójstw wśród młodych ludzi przed piętnastu laty... Zaczął intensywnie rozmyślać. Niewiarygodna historia! Co mogło pchnąć kilkoro nastolatków z tej doliny do odebrania sobie życia? A teraz, po piętnastu latach, morderstwo i zabity koń... Czy między tymi dwiema seriami zdarzeń istnieje jakiś związek? Zmrużywszy oczy, Servaz zapatrzył się na szczyty w głębi doliny.
Kiedy Espérandieu pojawił się w korytarzu budynku przy bulwarze Embouchure 26, z jednego z pokoi rozległ się donośny głos:
– Oho, idzie ukochana naszego szefa!
Espérandieu postanowił zignorować zaczepkę. Pujol był mocnym w gębie palantem – te cechy często idą ze sobą w parze. Wysoki, postawny typ o siwiejącej czuprynie i średniowiecznej wizji społeczeństwa. W repertuarze miał dowcipy, które śmieszyły wyłącznie jego alter ego: Ange’a Simeoniego. Dwaj nierozdzielni „tenorzy głupoty”, jak śpiewał Aznavour*. Od czasu, gdy Martin ich ustawił, nigdy nie pozwoliliby sobie na taki wyskok w jego obecności. Ale Martina nie było.
Espérandieu minął ciąg pokoi i wszedł do swojego, który znajdował się na końcu korytarza, tuż obok gabinetu szefa. Zamknął za sobą drzwi. Samira zostawiła na jego biurku wiadomość: „Wprowadziłam strażników do bazy, jak prosiłeś”. Chodziło o bazę osób poszukiwanych. Zmiął kartkę i wrzucił do kosza, włączył na iPhonie piosenkę Family Tree w wykonaniu TV on the Radio i otworzył pocztę. Martin prosił go o zebranie jak największej ilości informacji na temat Érica Lombarda. Espérandieu wiedział, do kogo się zwrócić. Miał nad resztą kolegów – włączając Martina, ale wyłączając Samirę – tę przewagę, że był nowoczesny. Należał do pokolenia multimediów, cyberkultury, portali społecznościowych i forów internetowych. A tam, gdy tylko człowiek wie, jak to zrobić, można zawrzeć ciekawe znajomości. Ale nie zależało mu szczególnie, by Martin czy ktokolwiek inny dowiedział się, w jaki sposób zdobywa informacje.
– Przykro mi, nie było go tu dzisiaj.
Zastępca dyrektora zakładu butelkowania wody mineralnej patrzył na Servaza zniecierpliwiony.
– Nie wie pan, gdzie mogę go znaleźć?
Grubas wzruszył ramionami.
– Nie. Próbowałem się do niego dodzwonić, ale ma wyłączony telefon. Normalnie powinien przyjść do pracy. Próbował pan dzwonić do domu? Może jest chory?
Servaz podziękował i wyszedł z fabryczki, którą otaczał wysoki płot zwieńczony zwojem drutu kolczastego. Otworzył drzwi jeepa i zaczął główkować. Telefonował już na domowy numer Chaperona. Nikt nie odpowiadał. Servaz poczuł, że w jego żołądku rośnie bańka strachu.
Usiadł za kierownicą.
Oczyma pamięci jeszcze raz zobaczył przerażone spojrzenie Chaperona. Co dokładnie mówił Hirtmann? „Niech pan poprosi szanownego mera, żeby panu opowiedział o samobójstwach”. O czym wie Hirtmann, czego oni nie wiedzą? I skąd, do diabła, o tym wie?
Potem zaświtała mu inna myśl. Servaz chwycił telefon i wystukał numer zapisany w notesie. W słuchawce usłyszał głos kobiety.
– Servaz, policja kryminalna – powiedział. – Czy pani mąż miał jakieś własne pomieszczenie, jakiś gabinet, miejsce, gdzie przechowywał dokumenty?
Po chwili ciszy usłyszał, jak jego rozmówczyni wypuszcza papierosowy dym tuż obok słuchawki.
– Tak.
– Pozwoli pani, że przyjadę i rzucę na to okiem?
– A mam wybór?
Pytanie padło, ale tym razem nie było w nim zjadliwości.
– Może pani odmówić. Wtedy będę musiał wystąpić o rekwizycję sądową i otrzymam ją, a pani brak dobrej woli w sposób nieunikniony zwróci na siebie uwagę sądu, który zajmuje się tą sprawą.
– Kiedy? – zapytała oschle.
– Natychmiast, jeśli to pani nie przeszkadza.
Bałwan nadal stał przy ulicy, ale dzieci zniknęły. Nie było też kociego trupa. Zaczął zapadać wieczór. Niebo było zaciągnięte ciemnymi, złowieszczymi chmurami, jedynie tuż nad górskimi szczytami widać było różowopomarańczowy pasek światła.
Tak jak poprzednio, wdowa po Grimmie czekała na niego na progu drewnianego, pomalowanego na niebiesko domku z papierosem w ręku. Z maską absolutnej obojętności przyklejoną do twarzy. Usunęła się, by go przepuścić.
– Na końcu korytarza, po prawej. Niczego nie dotykałam.
Servaz szedł korytarzem pełnym mebli, obrazów, krzeseł, bibelotów i wypchanych zwierząt, które śledziły go wzrokiem. Popchnął ostatnie drzwi po prawej, za biblioteką. Okiennice były zamknięte, w pomieszczeniu panował półmrok. Czuć było zaduch. Servaz otworzył okno. Znajdował się w niewielkim gabinecie o powierzchni dziewięciu metrów kwadratowych, którego okna wychodziły na las za domem. Panował tu bałagan nie do opisania. Servaz miał kłopot z utorowaniem sobie drogi na środek pokoju. Zrozumiał, że kiedy Grimm był w domu, musiał tu spędzać większość czasu. Na jednym z mebli stał nawet minitelewizor, a naprzeciw niego stara, zapadnięta sofa zawalona segregatorami, papierowymi teczkami, czasopismami wędkarskimi i myśliwskimi. Był tu także przenośny odtwarzacz stereo i kuchenka mikrofalowa.
Przez kilka sekund stał na środku pomieszczenia i osłupiały przyglądał się rozrzuconym bezładnie kartonowym pudełkom, meblom, segregatorom i zakurzonym przedmiotom.
Nora, kryjówka...
Psia buda.
Servaza przeszedł dreszcz. Grimm żył jak pies pod bokiem lodowatej małżonki.
Na ścianach widokówki, kalendarz, plakaty przedstawiające górskie jeziora i rzeki. Na szafach znowu wypchane zwierzęta: wiewiórka, parę sów, dzika kaczka, a nawet żbik. W kącie Servaz zauważył parę turystycznych butów. Na jednym z mebli kilka kołowrotków wędkarskich. Miłośnik przyrody? Taksydermista-amator? Servaz przez chwilę próbował znaleźć się w skórze otyłego mężczyzny zamykającego się w tym pomieszczeniu, za całe towarzystwo mającego te zwierzaki o szklanych, nieruchomych oczach, których blask przebija się przez panujący półmrok. Wyobrażał go sobie, jak przed swoim telewizorkiem napycha się odgrzewanym jedzeniem, a potem zasypia na sofie. Mężczyzna wygnany na koniec korytarza przez kobietę-piłę, którą poślubił przed trzydziestu laty. Postanowił przejrzeć szuflady. Metodycznie. W pierwszej znalazł pióra, faktury, listy leków, wyciągi bankowe, druki potwierdzenia odbioru, wyciągi z kart kredytowych. W następnej – lornetkę, karty do gry w oryginalnym opakowaniu, kilka map turystycznych.
Następnie, w głębi szuflady, jego palce trafiły na klucze. Wyjął je, żeby przyjrzeć się im w świetle: pęk składał się z jednego dużego klucza do zamka patentowego i dwóch mniejszych do kłódek lub zasuwek. Servaz schował klucze do kieszeni.
W trzeciej szufladzie zestaw muszek wędkarskich, haczyki, żyłka – i zdjęcie.
Grimm, Chaperon i dwie inne osoby.
Fotografia była stara: Grimm był niemal szczupły, a Chaperon młodszy o co najmniej piętnaście lat. Czterej mężczyźni siedzieli na dużych kamieniach wokół ogniska i uśmiechali się do obiektywu. Za nimi, po lewej, polanka otoczona lasem złożonym z wysokich drzew iglastych i niższych, liściastych w kolorach jesieni. Po prawej łąka schodząca łagodnie do górskiego jeziora. Zdjęcie zostało zrobione pod koniec dnia: długie cienie drzew kładły się na łące w kierunku jeziora. Spirala dymu wznoszącego się z ogniska widoczna w wieczornym świetle. Po lewej stronie Servaz zauważył dwa namioty.
Sielankowa atmosfera.
Wrażenie prostego szczęścia i braterstwa. Mężczyźni, którzy cieszą się spotkaniem i wspólnym biwakiem w górach, ostatnim przed zimą.
Servaz zrozumiał, w jaki sposób Grimm mógł znosić to życie rekluza u boku małżonki, która gardziła nim i upokarzała go: dzięki tym chwilom ucieczki na łono przyrody w gronie przyjaciół. Zrozumiał swoją pomyłkę: to pomieszczenie nie było więzieniem ani budą. Przeciwnie, było tunelem prowadzącym do zewnętrznego świata. Wypchane zwierzęta, plakaty, sprzęt wędkarski, czasopisma: wszystko kierowało jego myśl ku tym chwilom absolutnej wolności, które musiały być osią jego życia.
Czterej mężczyźni na zdjęciu mieli na sobie kraciaste koszule, swetry i spodnie, których krój wskazywał na modę lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Jeden z nich trzymał w ręku manierkę, która niekoniecznie zawierała wodę; inny spoglądał w obiektyw z nieobecnym półuśmiechem, z miną, jakby był gdzie indziej, jak gdyby ta mała uroczystość go nie dotyczyła.
Servaz przyjrzał się dwóm pozostałym turystom. Jeden był olbrzymim, wesołym brodaczem, drugi dość szczupłym mężczyzną o bujnej czuprynie, w grubych okularach.
Porównał jezioro na zdjęciu z tym, które przedstawiał wiszący na ścianie plakat, ale nie mógł ustalić, czy to jest to samo jezioro.
Odwrócił fotografię.
Jezioro Oule, październik 1993.
Wyraźne, dokładne, ścieśnione pismo.
Nie pomylił się. Zdjęcie ma piętnaście lat. Mężczyźni byli wtedy mniej więcej w jego wieku. Zbliżali się do czterdziestki. Czy mieli jeszcze marzenia, czy już robili bilans swojego życia? Czy był to bilans pozytywny czy negatywny? Na zdjęciu są uśmiechnięci, ich oczy lśnią w pastelowym świetle jesiennego wieczoru, rysy twarzy rzeźbią głębokie cienie.
Ale kogo naprawdę przedstawia fotografia? Na zdjęciu każdy z nich, albo prawie każdy, się uśmiecha. Wszyscy grają, ulegając wpływowi wszechobecnej medialnej miernoty, pomyślał Servaz. Wielu wręcz odgrywa całe swoje życie, jakby znajdowali się na scenie. Pozory i kicz stały się regułą.
Zafascynowany, intensywnie wpatrywał się w fotografię. Czy jest istotna? Niejasne przeczucie, które jednak dobrze znał, mówiło mu, że tak.
Po chwili wahania wsunął zdjęcie do kieszeni.
W tym samym momencie, w którym to zrobił, poczuł, że o czymś zapomniał. Było to nagłe, silne uczucie. Wrażenie, jakby jego mózg nieświadomie zarejestrował jakiś szczegół, który uruchomił wewnętrzny system alarmowy.
Wyjął fotografię. Przyjrzał jej się dokładnie. Czterech uśmiechniętych mężczyzn. Pastelowy blask wieczoru. Jezioro. Jesień. Refleksy światła tańczące na wodzie. Cień góry kładący się na jeziorze. Nie, to nie to. Ale przeczucie nie ustępowało. Wyraźne. Niezaprzeczalne. Nieświadomie coś zauważył.
I nagle zrozumiał.
Dłonie.
U trzech spośród czterech osób było widać prawą dłoń: na palcu serdecznym każdej z nich duży złoty sygnet.
Zdjęcie zostało zrobione ze zbyt dużej odległości, by mieć pewność, ale Servaz przysiągłby, że każdy z mężczyzn ma na palcu taki sam pierścień.
Taki, jaki musiał się znajdować na odciętym palcu Grimma.
Wyszedł z pokoju. Dom wypełniała muzyka. Jazz. Servaz cofnął się zapchanym korytarzem w stronę źródła dźwięków i znalazł się w równie przeładowanym salonie. Wdowa siedziała w fotelu. Czytała. Obrzuciła go w spojrzeniem przesyconym wrogością. Servaz zadzwonił kluczami.
– Wie pani, do czego one są?
Zawahała się przez moment, jakby się zastanawiała, co ryzykuje, jeśli nie odpowie.
– Mamy domek w dolinie Sospel – odpowiedziała wreszcie. – Dziesięć kilometrów stąd, na południe od Saint-Martin. Niedaleko hiszpańskiej granicy. Ale jeździliśmy tam... a raczej mój mąż jeździł tylko na weekendy, od wiosny.
– Pani mąż. A pani?
– To jest ponure miejsce. Nigdy tam nie bywałam. Mąż jeździł tam, żeby pobyć sam, odpoczywać, medytować, łowić ryby.
Odpoczywać, pomyślał Servaz. Od kiedy to właściciel apteki musi odpoczywać? Przecież całą robotę odwalają za niego pracownicy. Ale potem pomyślał, że jest niesprawiedliwy: co on w gruncie rzeczy wie o zawodzie aptekarza? Jednego był pewien: musi pojechać do tego domku.
Espérandieu otrzymał odpowiedź na swoje pytanie po trzydziestu ośmiu minutach. Delikatny deszcz spływał strużkami po szybach. Nad Tuluzą zapadła już ciemność. Rozmyte światła za mokrym oknem wyglądały jak motywy z wygaszacza ekranu.
Vincent wysłał następującą wiadomość:
vincent.esperandieu@hotmail.com do kleim162@lematin. fr, 16.33.54:
[Czy wiesz coś na temat Érica Lombarda?]
kleim162@lematin.fr do vincent.esperandieu@hotmail.com, 17.12.44
[A co chcesz wiedzieć?]
Espérandieu się uśmiechnął i wystukał następującą wiadomość:
[Czy są jakieś trupy w szafie, zatuszowane skandale, procesy toczące się we Francji lub za granicą przeciwko grupie Lombarda. Czy na jego temat krążyły jakieś plotki. Jakiekolwiek, nieżyczliwe.]
kleim162@lematin.fr do vincent.esperandieu@hotmail.com, 17.25.06:
[Same takie rzeczy! Możesz włączyć msn?]
Cień góry zasłonił dolinę i Servaz włączył długie światła. Droga była pusta. Nikt nie zapuszczał się na spacery do ślepej doliny o tej porze roku. Dwadzieścia willi i domków stojących wzdłuż brzegu na długości dwunastu kilometrów to letnie rezydencje, których okiennice otwierają się od maja do września i z rzadka na Boże Narodzenie.
Nagle za szerokim zakrętem w blasku świateł samochodu Servaz zobaczył wylot drogi, o której mówiła wdowa. Zwolnił i wjechał jeepem w leśną dróżkę. Przywarł do kierownicy i z prędkością piętnastu kilometrów na godzinę prowadził samochód, podskakując na wybojach. Zapadł już zmrok i sylwetki drzew ledwie się odcinały od niewiele jaśniejszego od nich nieba. Przejechał jeszcze kilkaset metrów i wreszcie wyłoniła się przed nim willa lub raczej chatka.
Servaz wyłączył silnik i nie zgasiwszy świateł, wysiadł z samochodu. Ciemność wypełnił natychmiast huk płynącej tuż obok rzeki. Rozejrzał się dookoła, ale w promieniu kilku kilometrów nie zauważył najmniejszego światła.
Podszedł do chatki w blasku samochodowych reflektorów, który obejmował drzewa. Cień, który rzucał, sprawiał wrażenie, jakby szedł przed nim czarny olbrzym. Wspiął się po schodach na werandę i wyjął z kieszeni pęk kluczy. W drzwiach były akurat trzy zamki – główny, do którego pasował największy klucz, i dwa mniejsze, jeden powyżej, drugi poniżej. Trwało chwilę, zanim dopasował małe klucze: oba miały tę samą wielkość, a do tego górny zamek przykręcony był do góry nogami. Wreszcie pchnął drzwi, które ustąpiły z oporem, skrzypiąc. Servaz po omacku odszukał włącznik, który znajdował się na lewo od futryny. Nacisnął i pod sufitem rozbłysło światło.
Przez chwilę stał nieruchomo na progu, sparaliżowany tym, co zobaczył.
Wyposażenie chatki ograniczało się do blatu po prawej stronie, za którym być może stała kuchenka, wersalki w głębi pomieszczenia oraz drewnianego stołu z dwoma krzesłami tuż przed nim. Na ścianie po lewej stronie wisiała peleryna z czarnego, nieprzemakalnego materiału. Servaz znalazł się bliżej serca zagadki...
Espérandieu otworzył komunikator internetowy. Po trzech minutach w prawym dolnym rogu ekranu zauważył wiadomość z ikonką przedstawiającą węszącego pieska z komiksu:
kleim162 właśnie się podłączył
Trzy sekundy później pojawiło się okno dialogowe z tą samą ikonką.
kleim162 pisze:
dlaczego interesuje cię Éric lombard?
vince.esp pisze:
sorry, na razie nie mogę powiedzieć
kleim162 pisze:
zanim się włączyłem, trochę poszperałem. Zabili jego konia. Wiadomość przedrukowało wiele gazet. To ma jakiś związek?
vince.esp pisze:
no comment
kleim162 pisze:
vince, jesteś w brygadzie kryminalnej. Nie mów mi, że zlecili wam śledztwo w sprawie śmierci konia!!!
vince.esp pisze:
pomożesz mi czy nie?
kleim162 pisze:
a co ja z tego będę miał?
vince.esp pisze:
przywiązanie przyjaciela
kleim162 pisze:
o pieszczotach pogadamy innym razem. A poza tym?
vince.esp pisze:
zostaniesz jako pierwszy poinformowany o wynikach śledztwa
kleim162 pisze:
a więc jest śledztwo. To wszystko?
vince.esp pisze:
jako pierwszy się dowiesz, czy w tej aferze chodzi o coś poważniejszego
kleim162 pisze:
OK szukam
Espérandieu uśmiechnął się i zamknął komunikator.
„Kleim162” to był nick dziennikarza śledczego pracującego jako wolny strzelec dla kilku dużych tygodników. Prawdziwy szperacz. Uwielbiający pchać się tam, gdzie go nie zaproszono. Espérandieu poznał go w dość szczególnych okolicznościach i nigdy nikomu – nawet Servazowi – nie mówił o tym „kontakcie”. Oficjalnie był taki jak pozostali członkowie brygady: miał nieufny stosunek do prasy. Ale w tajemnicy uważał, że podobnie jak politycy, policja może wiele zyskać, mając jednego lub więcej dziennikarzy na swoich usługach.
Siedząc za kierownicą jeepa, Servaz wystukał numer komórki Ziegler. Trafił na pocztę głosową i się rozłączył. Zadzwonił do Espérandieu.
– Znalazłem zdjęcie Grimma – powiedział. – Chciałbym, żebyś nad nim popracował.
Brygada miała program do analizy zdjęć, którym potrafili się posługiwać tylko Espérandieu i Samira.
– Jakie zdjęcie? Cyfrowe? Analogowe?
– Papierowe. Stara odbitka. Jest na nim grupa mężczyzn. W tym Grimm i Chaperon, mer Saint-Martin. Wygląda na to, że wszyscy mają na rękach takie same sygnety. Słabo widać, ale coś jest na nich wygrawerowane. Chciałbym, żebyś zobaczył, co to jest.
– Myślisz, że może chodzić o jakiś klub typu rotarianie lub masoni?
– Nie wiem, ale...
– ...odcięty palec serdeczny – przypomniał sobie nagle Espérandieu.
– Otóż to.
– Dobrze, możesz mi zeskanować to zdjęcie i przesłać z żandarmerii? Przyjrzę mu się. Ale program służy przede wszystkim do obróbki fotografii cyfrowej. Jest mniej skuteczny w przypadku skanów starych zdjęć.
Servaz mu podziękował. Miał już ruszać, gdy odezwał się dzwonek telefonu. To była Ziegler.
– Dzwonił pan do mnie?
– Znalazłem coś – powiedział bez wstępów. – W chatce Grimma.
– W chatce?!
– Wdowa mi o niej powiedziała. Znalazłem klucze w biurku Grimma. Ta kobieta najwyraźniej nigdy tu nie bywała. Musi pani to zobaczyć.
– O czym pan mówi?
– Peleryna... Podobna do tej, którą znaleziono na ciele Grimma. I buty. Jest późno, zamknę drzwi i dam klucze Maillardowi. Chcę, żeby technicy przeczesali to miejsce jutro rano, jak najwcześniej. – Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. Wokół jeepa wył wiatr. – A jak tam pani działka?
– Te taśmy to współczesny model – odpowiedziała. – Produkowany masowo i sprzedawany na całym południu i wschodzie Francji. Na każdej opasce jest numer serii. Nasi ludzie postarają się dotrzeć do fabryki i znaleźć sklep, w którym zostały sprzedane.
Servaz przez chwilę się zamyślił. W świetle reflektorów zobaczył puchacza, który usiadł na gałęzi. Ptak wpatrywał się w niego. Servaz przypomniał sobie spojrzenie Hirtmanna.
– Gdybyśmy mieli sklep, może dałoby się skonfiskować filmy z monitoringu – powiedział.
Ziegler odpowiedziała sceptycznym tonem:
– Jeżeli jeszcze je mają, bo prawo nakazuje je niszczyć po miesiącu. Taśmy musiałyby być kupione niedawno.
Servaz był niemal pewien, że ten, kto zabił Grimma, przygotowywał swoją zbrodnię od miesięcy. Kupił taśmy w ostatniej chwili, czy miał je już od dłuższego czasu?
– W porządku – powiedział. – Do jutra.
Ruszył leśną dróżką w kierunku głównej drogi. Ciemne chmury przesuwały się na tle księżyca. Dolina skąpana była w mroku. Niebo i góry tworzyły jedną czarną plamę. Servaz zatrzymał samochód, rozejrzał się w prawo i w lewo i wjechał na drogę.
Odruchowo spojrzał we wsteczne lusterko.
Na sekundę jego serce przestało bić: zobaczył, jak za nim zapalają się światła samochodu. Auto stało w ciemności przy drodze, kawałek za miejscem, w którym Servaz wyjechał z lasu. Samochód powoli opuścił szerokie pobocze i pojechał za nim. Sądząc po wielkości i rozmieszczeniu świateł, musiała to być terenówka. Servaz poczuł, jak włos jeży mu się na karku. Najwyraźniej auto znalazło się tam ze względu na niego. Jaki mógł być inny powód, żeby stało w takim miejscu, w głębi opustoszałej doliny? Zastanawiał się, kto może siedzieć za kierownicą. Ludzie nasłani przez Lombarda? Ale jeżeli to oni go śledzą, po co mieliby się ujawniać w taki sposób?
Poczuł, że ogarnia go zdenerwowanie.
Uświadomił sobie, że trochę za mocno ściska kierownicę, i wziął głęboki oddech. Tylko spokojnie. Bez paniki. Masz kogoś na ogonie – i co z tego? Pomyślał jednak, że to może być morderca, i nagle zaczęło go opanowywać uczucie podobne do strachu. Otwierając drzwi chatki, niebezpiecznie zbliżył się do prawdy... Ktoś uznał, że stał się niewygodny. Znowu spojrzał w lusterko. Właśnie wyjechał z głębokiego łuku. Światła prześladowcy zniknęły za wysokimi drzewami rosnącymi wzdłuż zakrętu.
Potem znów się wyłoniły. Serce podskoczyło Servazowi w piersi, gdy kabinę jeepa zalał oślepiający blask. Długie światła! Servaz zdał sobie sprawę, że jest mokry od potu. Zmrużył oczy jak zwierzę, które w nocy znalazło się nagle w zasięgu samochodowych reflektorów, jak puchacz, którego widział przed chwilą. Jego serce waliło jak oszalałe.
Terenówka go doganiała. Była tuż-tuż, niemal przyklejona do tyłu jeepa. Blask mocnych reflektorów zalewał wnętrze samochodu Servaza. Migocąca wiązka białego światła wydobywała z ciemności każdy szczegół tablicy rozdzielczej.
Servaz nacisnął pedał gazu. Lęk przed prędkością ustąpił wobec strachu przed prześladowcą wiszącym mu na ogonie. Samochód został w tyle. Policjant próbował głęboko oddychać, ale serce tłukło mu się w piersi jak przerażony ptak, a pot strumieniami lał się po twarzy. Za każdym razem, gdy patrzył w lusterko, w jego twarz uderzała eksplozja światła wycelowanego w tylną szybę i czarne punkciki tańczyły mu przed oczami.
Nagle terenówka przyśpieszyła. Cholera, to wariat! Zaraz wjedzie mi w tyłek!
Zanim zdążył cokolwiek zrobić, czarny samochód wyprzedził go. W chwili czystej paniki Servaz sądził, że tamten zamierza zepchnąć go z drogi, ale na prostej terenówka jeszcze przyśpieszyła i oddaliła się. Jej tylne reflektory szybko rozpłynęły się w ciemności. Servaz zobaczył zapalające się światła stopu, gdy auto przyhamowało przed następnym zakrętem. Wreszcie zniknęło. Servaz zwolnił i zatrzymał się na wyboistym poboczu. Schylił się do schowka po broń i na chwiejnych nogach wyszedł z samochodu. Zimne nocne powietrze dobrze mu zrobiło. Chciał sprawdzić magazynek pistoletu, ale ręka drżała mu tak mocno, że zajęło mu to kilkanaście sekund.
Ostrzeżenie było tak jasne, jak ciemna była noc: Ktoś w dolinie nie chce, by posuwał się dalej w tym śledztwie. Ktoś nie chce, by odkrył prawdę.
Ale co to za prawda?
* Charles Baudelaire, Do czytelnika, w: Kwiaty zła, przeł. Antoni Lange, opr. St. Jastrun, PIW, Warszawa 1970, s. 28.
* Ténors de la bêtise, fragment piosenki Charles’a Aznavoura Comme il dissent (przyp. tłum.).