2
Ośnieżone czubki jodeł widziane z góry, w pionowej, przyprawiającej o zawrót głowy perspektywie. Wcinająca się głęboko pomiędzy otulone mgłą pnie prosta wstążka szosy. Szybka defilada górskich szczytów.
W głębi, pomiędzy wielkimi drzewami jeep cherokee rozmiarów chrząszcza. Jego reflektory przebijają się przez falujące opary mgły. Po obu stronach drogi piętrzą się wysokie zaspy pozostawione przez pług śnieżny. W oddali białe góry zasłaniają horyzont. Nagle las się urywa. Droga ostrym zakrętem omija skalistą skarpę, a następnie biegnie wzdłuż płynącej wartkim nurtem rzeki, której wzburzone wody przelewają się przez niewielką tamę. Po drugiej stronie wycięta w zboczu góry czarna paszcza elektrowni wodnej.
Na poboczu tablica: SAINT-MARTIN-DE-COMMINGES – KRAINA NIEDŹWIEDZI, 7 KM.
Servaz w przelocie zerknął na informację. Na tablicy wymalowany był niedźwiedź pirenejski na tle gór i sosen.
Pirenejski, akurat! W okolicy żyły niedźwiedzie słoweńskie. Miejscowi pasterze marzyli, by wziąć je na muszkę.
Twierdzili, że niedźwiedzie za bardzo zbliżają się do ludzkich siedzib, atakują stada i stają się niebezpieczne nawet dla człowieka. Jedynym gatunkiem niebezpiecznym dla człowieka jest sam człowiek, pomyślał Servaz. Rok w rok w kostnicy w Tuluzie oglądał nowe trupy. I nie były to bynajmniej ofiary niedźwiedzi. Sapiens nihil affirmat quod no probet. „Mędrzec nie potwierdza, czego nie udowodnił”, powiedział do siebie. Zwolnił, gdy droga zakrętem weszła w las. Teraz nie był to jednak wysoki las iglasty, raczej niskopienne zagajniki wyrastające z nieokreślonego poszycia. Tuż obok szumiał potok. Servaz słyszał go przez okno, które uchylił, nie zważając na zimno. Krystaliczny śpiew wody niemal zagłuszał płynące z odtwarzacza allegro z V Symfonii Gustawa Mahlera. Muzyka przesycona gorączką i trwogą, doskonale pasująca do tego, co go czekało.
Nagle z przodu dostrzegł migotanie kogutów. Sylwetki na środku drogi wymachiwały świetlnymi sygnalizatorami.
No tak...
Kiedy żandarmeria nie wie, od czego zacząć śledztwo, ustawia blokady. Przypomniał sobie, co rano w siedzibie policji kryminalnej w Tuluzie mówił Antoine Canter:
– To się stało dziś w nocy w Pirenejach, parę kilometrów od Saint-Martin-de-Comminges. Dzwoniła Cathy d’Humières. Chyba już z nią pracowałeś?
Canter był olbrzymem o chropowatym akcencie z południowego zachodu. Ten były brutalny zawodnik rugby lubił karać swoich przeciwników, biorąc ich w młynek. Glina wywodzący się z nizin, który awansował na wiceszefa lokalnej policji sądowej. Skóra na jego policzkach, usiana drobnymi kraterami, wyglądała jak piasek po deszczu. Wpatrywał się w Servaza wielkimi oczyma legwana.
– To się stało? To znaczy co? – zapytał Servaz.
Canter rozchylił wargi. W kącikach jego ust widać było ślady białawego osadu.
– Nie mam pojęcia.
Servaz spojrzał na niego zbity z tropu.
– Jak to?
– Nie chciała nic powiedzieć przez telefon, mówiła tylko, że czeka na ciebie i że zależy jej na całkowitej dyskrecji.
– I to wszystko?
– Tak.
Servaz patrzył na szefa zdezorientowany.
– Saint-Martin, czy to nie tam jest ten psychiatryk?
– Instytut Wargniera – przytaknął Canter. – Placówka psychiatryczna unikatowa w skali Francji, a nawet Europy. Zamykają tam morderców, których sąd uznał za psychicznie chorych.
Czyżby jakaś zbrodnia popełniona podczas ucieczki? To by tłumaczyło blokady. Servaz zwolnił. Wśród broni żandarmów rozpoznał pistolety maszynowe FAMAS i strzelby Browning BPS-SP. Uchylił szybę. Wraz z zimnym powietrzem leciały na niego tysiące płatków śniegu. Pomachał legitymacją policyjną przed nosem żandarma.
– Którędy?
– Musi pan jechać do elektrowni wodnej. – Mężczyzna mówił podniesionym głosem, by przekrzyczeć hałas wydobywający się z krótkofalówek. Jego oddech zamieniał się w białą parę. – To jakieś dziesięć kilometrów stąd, w górach. Na pierwszym rondzie przy wjeździe do Saint-Martin skręci pan w prawo. Potem, na następnym rondzie, znowu w prawo, kierunek na jezioro Astau. Dalej tak jak prowadzi droga.
– Te blokady to czyj pomysł?
– Pani prokurator. Zwykła rutyna. Otwieramy bagażnik, sprawdzamy papiery. Nigdy nic nie wiadomo.
– Mhm... – Servaz chrząknął z powątpiewaniem.
Ruszył i podkręcił głośność odtwarzacza. Dźwięk rogów grających scherzo wypełnił wnętrze samochodu. Odwróciwszy na chwilę wzrok od drogi, sięgnął po wsunięty w uchwyt kubek z zimną kawą. Ten rytuał powtarzał za każdym razem. Zawsze przygotowywał się tak samo. Wiedział z doświadczenia, że pierwszy dzień, pierwsza godzina są dla śledztwa decydujące. Że w tym czasie trzeba być jednocześnie przytomnym, skupionym i otwartym. Kawa na obudzenie, a muzyka na koncentrację i oczyszczenie umysłu. Kofeina i muzyka... A dzisiaj jodły i śnieg – powiedział do siebie i poczuł skurcz żołądka. Servaz był urodzonym mieszczuchem. Góry odbierał jako wrogie terytorium. Przypomniał sobie jednak, że nie zawsze tak było. Kiedy był dzieckiem, ojciec co roku zabierał go na włóczęgę po tych dolinach. Jak dobry pedagog uczył go rozróżniać drzewa, skały, chmury i młody Martin Servaz go słuchał, podczas gdy matka rozkładała koc na wiosennej trawie i otwierała kosz z piknikowym prowiantem, uważając męża za „pedanta” i „nudziarza”. W tych bajkowych czasach światem rządziła niewinność. Wpatrując się w drogę, Servaz zastanawiał się w duchu, czy prawdziwym powodem, dla którego nigdy tutaj nie wracał, nie był fakt, że wspomnienie tych dolin było nierozerwalnie związane ze wspomnieniem rodziców.
Kiedy się wreszcie od tego, do jasnej cholery, uwolnisz? Przez jakiś czas chodził do psychologa. Ale po trzech latach specjalista załamał ręce: „Bardzo mi przykro, chciałem panu pomóc, ale nie potrafię. Nigdy nie spotkałem tak wielkiego oporu”. Servaz się uśmiechnął i odpowiedział, że to bez znaczenia. W tamtej chwili myślał przede wszystkim o pozytywnym wpływie zakończenia psychoanalizy na stan jego portfela.
Jeszcze raz rozejrzał się dokoła. Oto rama. Brakowało obrazu. Canter oświadczył, że o niczym nie wie. A Cathy d’Humières, prokurator z Saint-Martin, nalegała, żeby przyjechał sam. Dlaczego? Nie przyznał się jednak, że ta sytuacja mu odpowiada. Stał na czele siedmioosobowej grupy śledczej i jego ludzie (w tym jedna kobieta) mieli wystarczająco dużo roboty. Poprzedniego dnia zamknęli śledztwo w sprawie zabójstwa bezdomnego. Jego ciało, ze śladami wcześniejszego pobicia, znaleziono do połowy zanurzone w stawie w pobliżu miasteczka Noé, niedaleko autostrady, którą Servaz wyjechał z miasta. Wystarczyło czterdzieści osiem godzin i winowajcy się znaleźli. Włóczęgę – mężczyznę około sześćdziesiątki – ktoś widział kilka godzin przed śmiercią w towarzystwie trzech nastolatków z okolicy. Najstarszy z nich miał siedemnaście lat, najmłodszy dwanaście. Najpierw wszystkiemu zaprzeczali, ale później dość szybko się przyznali. Żadnych motywów zbrodni. I żadnych wyrzutów sumienia. Najstarszy powiedział wręcz: „To był wyrzutek społeczeństwa. Do niczego nieprzydatny”. Żaden z nich nie miał wcześniej do czynienia z policją ani z opieką społeczną. Młodzi ludzie z dobrych domów, uczący się, niezadający się z podejrzanym towarzystwem. Ich obojętność zmroziła krew w żyłach wszystkim, którzy uczestniczyli w śledztwie. Servaz miał jeszcze w pamięci ich dziecięce buzie, duże oczy, jasne i uważne, które wpatrywały się w niego bez lęku, wręcz wyzywająco. Próbował określić, który z nich pociągnął pozostałych: w tego rodzaju sprawach zawsze był przywódca, i Servaz sądził, że go znalazł. Nie był to najstarszy, ale średni spośród chłopców. Paradoksalnie, miał na imię Clément...
– Kto nas wsypał? – spytał chłopak. Wcześniej wprawił w konsternację swojego adwokata, kiedy odmówił rozmowy z nim, do której miał prawo, twierdząc, że adwokat to „palant”.
– To ja jestem tutaj od zadawania pytań – powiedział policjant.
– Mówię wam, to ta stara kurwa Schmitz.
– Spokojnie. Pilnuj swojego języka – ostrzegł wynajęty przez jego ojca adwokat.
– Nie jesteś na szkolnym boisku – zauważył Servaz. – Wiesz, co wam grozi, tobie i twoim kumplom?
– To nieco przedwczesne – zaprotestował słabo adwokat.
– Ta suka dostanie wpierdol. Zginie. Jestem wkurwiony.
– Przestań przeklinać! – adwokat miał dosyć.
– Słuchasz mnie? – Servaz był zły. – Grozi wam dwadzieścia lat więzienia. Policz sobie. Kiedy wyjdziesz, będziesz stary.
– Bardzo proszę nie... – zaczął adwokat.
– Taki stary jak ty, co? Ile ty masz lat? Trzydzieści? Czterdzieści? Fajna ta sztruksowa marynarka. Musiała kosztować sporo szmalu. Co mi tu wciskacie? To nie my! Nic, kurwa, nie zrobiliśmy! Naprawdę. Nic nie zrobiliśmy. Jesteście idiotami, czy co?
To zwyczajny nastolatek, przypomniał sobie Servaz, by opanować narastający gniew. Nigdy nie miał zatargów z policją. Ani problemów w szkole.
Adwokat był bardzo blady i obficie się pocił.
– To nie serial telewizyjny – powiedział Servaz spokojnie. – Nie wyjdziesz z tego. Wszystko już skończone. To ty jesteś idiotą.
Każdy inny nastolatek okazałby jakieś poruszenie. Ale nie on. Nie chłopiec o imieniu Clément. Chłopiec o imieniu Clément wydawał się kompletnie nie dostrzegać wagi tego, co mu zarzucano. Servaz czytał trochę na ten temat – o nieletnich, którzy gwałcili, zabijali, torturowali i sprawiali wrażenie doskonale nieświadomych potworności własnych czynów. Jakby grali w grę wideo czy RPG, która po prostu pechowo się skończyła. Jednak aż do tego dnia nie wierzył, że tak jest. Uważał, że dziennikarze przesadzają. I oto stał twarzą w twarz z tym zjawiskiem. Bo jeszcze bardziej przerażający od obojętności tych trzech zabójców był fakt, że tego rodzaju sprawy nie były już niczym wyjątkowym. Świat stał się gigantycznym poletkiem coraz bardziej obłąkanych doświadczeń, które Bóg, diabeł czy przypadek warzyli w swoich próbówkach.
Po powrocie do domu Servaz długo mył ręce, po czym zrzucił ubranie i przez dwadzieścia minut stał pod prysznicem, aż skończyła się ciepła woda, jakby chciał się odkazić. Następnie sięgnął na półkę po tomik Juwenalisa. Otworzył na Satyrze XIII:
W jakież święto przestają tutaj kraść złodzieje,
Nie ma draństwa, oszustwa zysk zbrodni nie sieje
I pieniądz bez trucizny zdobywać się umie?
Mało tu ludzi dobrych: tyle ich jest w sumie,
Ile bram w mieście Tebach i ujść Nilu rzeki*.
To przez nas te dzieciaki są takie a nie inne, powiedział do siebie, zamykając książkę. Jaką mają przed sobą przyszłość? Żadną. Wszystko się rozłazi. Cwaniacy napychają sobie kieszenie i paradują w telewizji, podczas gdy wyrzuceni z pracy rodzice uchodzą w oczach swoich dzieci za biednych frajerów. Dlaczego się nie buntują? Dlaczego zamiast autobusów i szkół nie podpalają luksusowych sklepów, banków, ośrodków władzy?
Myślę jak stary piernik, zauważył. Czy to dlatego, że za kilka tygodni miał skończyć czterdzieści lat? Zostawił dzieciaki pod opieką grupy śledczej. Cieszył się z tego przeniesienia, mimo że nie wiedział, co go czeka.
Zgodnie ze wskazówkami żandarma okrążył Saint-Martin, nie wjeżdżając do miasta. Zaraz za drugim rondem droga zaczęła się piąć pod górę i Servaz zobaczył w dole białe dachy domów. Zatrzymał samochód na poboczu i wysiadł. Miasto było bardziej rozległe, niż się spodziewał. Przez szarówkę z trudem rozpoznawał wielkie śnieżne połacie, którymi wcześniej jechał, i przemysłową część miasta na wschodzie, po drugiej stronie rzeki. Stało tam też kilka osiedli długich, niskich bloków. Pocięte labiryntem wąskich uliczek centrum usadowiło się u podnóża najwyższej z okolicznych gór. Podwójny rząd słupów kolejki linowej biegł prosto do góry przecinką w jodłowym lesie porastającym jej zbocze.
Mgła i sypiący śnieg budowały dystans miedzy nim a miastem, zacierając szczegóły. Servaz pomyślał, że Saint-Martin nie wyjawia łatwo swoich sekretów i należy raczej podejść je z boku, niż stawać twarzą w twarz.
Wsiadł z powrotem do jeepa. Droga nadal wiodła pod górę.
Wokół roślinność, która latem musiała być bujna, obfitość zieleni, cierni i mchów, nie do ukrycia, nawet pomimo warstwy śniegu. I wszechobecny szum wody: źródeł, potoków, strumieni... Z opuszczoną szybą samochodu Servaz przejechał jedną czy dwie wioski, w których połowa domów była zamknięta. Kolejna tablica: ELEKTROWNIA WODNA, 4 KM.
Jodły zniknęły. Mgła również. Nie było już żadnej roślinności, tylko lodowe ściany wznoszące się po obu stronach drogi na wysokość człowieka i ostre północne światło. Przełączył napęd samochodu na pozycję „lód”.
Wreszcie pojawiła się elektrownia. Typowa architektura ery przemysłowej: ogromny budynek z kamienia z wysokimi, wąskimi oknami, przykryty ogromną połacią łupkowego dachu, na którym zalegała gruba warstwa śniegu. Z tyłu trzy gigantyczne rury spadające z góry. Na parkingu był spory tłum. Samochody, ludzie w mundurach i dziennikarze. Furgonetka telewizji regionalnej z wielką paraboliczną anteną na dachu i dużo zwykłych aut. Servaz zauważył identyfikatory prasowe na przednich szybach. Wśród zaparkowanych samochodów był także jeden land rover, trzy peugeoty 306 i dwa transity – wszystko w barwach żandarmerii, a także furgonetka z podnoszonym dachem, którą Servaz zidentyfikował jako mobilne laboratorium żandarmerii z Pau. Na lądowisku czekał helikopter.
Zanim wysiadł, przejrzał się krótko w samochodowym lusterku. Miał podkrążone oczy i lekko zapadnięte policzki – jak zwykle wyglądał, jakby przez całą noc imprezował, choć wcale tak nie było – jednocześnie miał jednak pewność, że nikt nie dałby mu czterdziestu lat. Przygładził palcami gęste, ciemne włosy, potarł dwudniowy zarost, żeby się obudzić, i podciągnął spodnie. Do diabła, znowu schudł!
Kilka płatków śniegu musnęło jego policzki, ale to było nic w porównaniu ze śnieżycą w dolinie. Panował okrutny ziąb. Od razu zdał sobie sprawę, że powinien był ubrać się cieplej. Dziennikarze, kamery i mikrofony – wszystko to zwróciło się w jego stronę, ale nikt go nie rozpoznał i ciekawość szybko się ulotniła. Ruszył w stronę budynku, pokonał trzy schodki i pokazał legitymację.
– Servaz!
Głos w hallu huknął jak wystrzał z armatki śnieżnej. Servaz odwrócił się ku zmierzającej w jego stronę postaci. Wysoka, szczupła, elegancko ubrana kobieta około pięćdziesiątki. Włosy farbowane na blond, płaszcz z alpaki z przerzuconym swobodnie szalem. Catherine d’Humières osobiście pofatygowała się na miejsce, zamiast wysłać kogoś w zastępstwie: Servaz poczuł przypływ adrenaliny.
Jej profil i błyszczące oczy przypominały drapieżne zwierzę. Ludzie, którzy jej nie znali, czuli się przy niej onieśmieleni. Ci, którzy ją znali, również. Ktoś kiedyś powiedział Servazowi, że Cathy d’Humières gotuje znakomite spaghetti alla puttanesca. Servaz zastanawiał się, czy przypadkiem nie dodaje do sosu ludzkiej krwi. Podała mu rękę – krótki uścisk suchej, silnej dłoni, jak u mężczyzny.
– Spod jakiego znaku pan jest, Martin?
Servaz się uśmiechnął. Zadawała mu to pytanie za każdym razem od czasu, kiedy spotkali się po raz pierwszy: on dopiero co przyjechał do wydziału zabójstw w Tuluzie, a ona była jeszcze jednym z wielu zastępców.
– Koziorożec.
Udała, że nie zauważyła uśmiechu.
– To by tłumaczyło pańską ostrożność, flegmatyczność i opanowanie, co? – Przyglądała mu się z natężeniem. – Tym lepiej. Zobaczymy, czy po czymś takim będzie pan równie opanowany i flegmatyczny.
– Po czym?
– Chodźmy, pokażę panu.
Pierwsza ruszyła przez hall. Ich kroki rozbrzmiewały w rozległej, akustycznej przestrzeni. Dla kogo stawiano wszystkie te budowle w górach? Dla przyszłej rasy nadludzi? Wszystko w nich tchnęło ufnością w wielką i świetlaną industrialną przyszłość. Dawno miniona epoka wiary, pomyślał Servaz. Skierowali się ku przeszklonemu pomieszczeniu. Wewnątrz stały metalowe komody i jakieś dziesięć biurek. Przecisnęli się między nimi i dołączyli do grupki stojącej pośrodku. D’Humières dokonała prezentacji: kapitan Rémi Maillard, szef brygady żandarmerii w Saint-Martin, i kapitan Irène Ziegler z wydziału śledczego w Pau; mer Saint-Martin – niewysoki, barczysty mężczyzna z lwią czupryną i wyrazistą twarzą – oraz dyrektor elektrowni wodnej, inżynier o wyglądzie inżyniera: krótkie włosy, okulary, sportowy golf i gruba narciarska kurtka.
– Poprosiłam komendanta Servaza o pomoc. Kiedy byłam zastępcą prokuratora w Tuluzie, miałam okazję korzystać z jego usług. Jego brygada pomogła nam rozwiązać wiele skomplikowanych spraw.
„Pomogła nam rozwiązać”, cała d’Humières. Stawianie siebie w centrum obrazka było bardzo w jej stylu. Ale natychmiast pomyślał, że taka ocena jest trochę niesprawiedliwa – wiedział, że jest kobietą, która lubi swoją pracę i nie szczędzi na nią czasu ani wysiłku. Doceniał to. Servaz lubił poważnych ludzi. Siebie także zaliczał do tej kategorii: poważny, uparty i prawdopodobnie nudny.
– Komendant Servaz i kapitan Ziegler będą wspólnie prowadzili śledztwo.
Servaz zauważył napięcie na pięknej twarzy kapitan Ziegler. Po raz kolejny przez głowę przebiegła mu myśl, że sprawa musi być poważna. Wspólne prowadzenie śledztwa przez policję i żandarmerię było niewyczerpanym źródłem kłótni, rywalizacji, przypadków ukrywania materiału dowodowego – ale także wpisywało się w aktualną tendencję. A Cathy d’Humières była ambitna i nigdy nie traciła z oczu politycznego aspektu spraw. Pokonała wszystkie szczeble kariery: zastępca prokuratora, pierwszy zastępca, asystent prokuratora... Przed pięcioma laty stanęła na czele prokuratury w Saint-Martin i Servaz był pewien, że nie zamierza na tym poprzestać. Saint-Martin to zbyt skromna jednostka, za bardzo oddalona od głównego nurtu wydarzeń jak na jej wybujałą ambicję. Był przekonany, że za rok czy dwa obejmie któryś z sądów o pierwszorzędnym znaczeniu.
– Czy ciało znaleziono tutaj, w elektrowni? – zapytał.
– Nie, na górze, na końcu kolejki. – Maillard wskazał palcem sufit.
– Kto korzysta z kolejki?
– Robotnicy, którzy konserwują maszyny – odpowiedział dyrektor. – To coś w rodzaju podziemnego zakładu, który funkcjonuje samodzielnie. Zbiera wodę z górnego zbiornika i przesyła do rurociągu ciśnieniowego, który widać na zewnątrz. Kolejka to jedyny sposób, by się tam dostać przy normalnej pogodzie. Jest jeszcze helikopter, ale używa się go wyłącznie do pomocy medycznej.
– Nie ma żadnej drogi ani ścieżki?
– Jest ścieżka, ale dostępna tylko latem. Zimą leży na niej kilka metrów śniegu.
– Chce pan powiedzieć, że ten, kto to zrobił, skorzystał z kolejki. Jak ona działa?
– To bardzo proste. Uruchamia ją jeden klucz i jeden guzik. W razie kłopotów zatrzymuje się ją dużym, czerwonym przyciskiem.
– Szafka, w której znajdują się klucze, jest tutaj – włączył się Maillard, wskazując wiszącą na ścianie zaplombowaną metalową skrzynkę. – Zamek był wyłamany, a drzwiczki uszkodzone. Ciało zawieszono na górze, na ostatniej podporze. Nie ma wątpliwości: sprawca czy sprawcy musieli użyć kolejki, by je przewieźć.
– Nie ma odcisków palców?
– W każdym razie nie ma niczego, co rzucałoby się w oczy. Jest mnóstwo niewidocznych śladów w wagoniku. Próbki zostały wysłane do laboratorium. Jesteśmy w trakcie pobierania odcisków palców od wszystkich pracowników, dla porównania.
– W jakim stanie było ciało?
– Miało odciętą głowę. Płaty skóry zdarte z obu boków wyglądały jak wielkie skrzydła. Zobaczy pan na wideo: naprawdę makabryczna inscenizacja, robotnicy jeszcze nie doszli do siebie.
Servaz wpatrywał się w żandarma. Wszystkie jego zmysły były teraz w stanie najwyższej gotowości. Choć przemoc osiągnęła w tych czasach najwyższy poziom, ta sprawa nie wyglądała na banalną. Zauważył, że kapitan Ziegler się nie odzywa, ale uważnie słucha.
– Jakaś charakteryzacja? – Potrząsnął dłonią. – Odcięte palce?
W żargonie policyjnym słowo „charakteryzacja” oznacza pozbawienie ofiary szczegółów zewnętrznego wyglądu, które ułatwiłyby jej identyfikację, bądź zniszczenie ich: twarzy, palców, zębów...
Oficer szeroko otworzył oczy ze zdziwienia.
– Jak to? Nie powiedzieli panu?
Servaz zmarszczył brwi.
– Czego nie powiedzieli?
Zauważył, że Maillard rzuca niepewne spojrzenie najpierw Ziegler, a potem prokurator d’Humières.
– To ciało... – wyjąkał żandarm.
Servaz czuł, że zaraz straci cierpliwość, ale czekał na dalszy ciąg.
– To koń.
– Koń?
Servaz z niedowierzaniem patrzył na resztę grupy.
– Tak. Koń. O ile nam wiadomo, czystej krwi.
Teraz Servaz odwrócił się do Cathy d’Humières.
– Wezwała mnie pani z powodu konia?
– Sądziłam, że pan wie – broniła się. – Canter panu nie powiedział?
Servaz przypomniał sobie spotkanie z Canterem w jego biurze i jego nic niewiedzącą minę. Wiedział. Wiedział też, że Servaz odmówiłby wyjazdu do konia, mając na głowie sprawę zabójstwa bezdomnego.
– Mam trzech smarkaczy, którzy zmasakrowali bezdomnego człowieka, a pani wzywa mnie do jakiegoś konia?
– Nie chodzi o jakiegoś konia. To koń czystej krwi. Bardzo drogie zwierzę. Które należało do Érica Lombarda – odpowiedziała d’Humières pojednawczo, ale zdecydowanie.
No, to jesteśmy w domu, pomyślał. Éric Lombard, syn Henriego Lombarda, wnuk Édouarda Lombarda... Dynastia finansistów, potentatów przemysłowych i przedsiębiorców, od sześćdziesięciu lat rządząca tą częścią Pirenejów, departamentem, a nawet całym regionem. Posiadająca, rzecz jasna, nieograniczony dostęp do wszystkich przedsionków władzy. W tym regionie rasowe konie Érica Lombarda na pewno liczyły się bardziej niż jakiś zamordowany włóczęga.
– I nie zapominajmy, że niedaleko stąd znajduje się zakład pełen groźnych szaleńców. Jeśli zrobił to jeden z nich, to znaczy, że teraz jest na wolności.
– Instytut Wargniera. Dzwoniliście do nich?
– Tak. Według nich na apelu nikogo nie brakowało. Zresztą nikt nie może stamtąd wychodzić, nawet na jakiś czas. Twierdzą, że nie da się uciec, że środki bezpieczeństwa są zaostrzone: liczne pierścienie zabezpieczające, systemy biometryczne, wysoko wykwalifikowany personel... Oczywiście wszystko to sprawdzimy. Ale Instytut ma pod tym względem bardzo dobrą opinię – ze względu na swoją renomę oraz... specyficzny rodzaj pensjonariuszy.
– Koń! – powtórzył Servaz.
Kątem oka dostrzegł, że rezerwa wreszcie zniknęła z twarzy kapitan Ziegler, a zamiast niej pojawił się delikatny uśmiech. Był jedynym, który to zauważył. Uśmiech Ziegler rozbroił narastający w nim gniew. Jej zielone oczy miały głębię jeziora. Spod służbowej czapki wystawały blond włosy upięte w kok. Servaz domyślał się, że muszą być niezwykle piękne. Wargi miała zaledwie muśnięte szminką.
– Po co więc te wszystkie blokady?
– Dopóki nie będziemy w stu procentach pewni, że żaden z pacjentów nie uciekł, nie zdejmiemy ich – odpowiedziała d’Humières. – Nie chcę być oskarżana o zaniedbanie środków ostrożności.
Servaz nic nie powiedział. Ale nie znaczy to bynajmniej, że nie pomyślał. D’Humières i Canter otrzymali rozkazy z góry. Zawsze tak było. Choć obydwoje byli dobrymi szefami, znacznie lepszymi niż większość karierowiczów zaludniających prokuratury i ministerstwa, mieli na równi z innymi wysoko rozwinięte wyczucie zagrożenia. Ktoś na górze, może i sam minister, rozpętał cały ten cyrk, by wyświadczyć przysługę Éricowi Lombardowi, osobistemu przyjacielowi najwyższych władz państwa.
– A Lombard? Gdzie jest?
– W Stanach, w podróży służbowej. Zanim go uprzedzimy, chcemy się upewnić, czy to faktycznie jego koń.
– Któryś z jego pracowników zgłosił dziś rano zniknięcie jednego zwierzęcia – wyjaśnił Maillard. – Boks był pusty. Ten koń pasuje do opisu. Facet powinien tu być lada moment.
– Kto znalazł konia? Robotnicy?
– Tak, rano, kiedy wjeżdżali na górę.
– Często tam wjeżdżają?
– Co najmniej dwa razy w roku. Na początku zimy i przed nadejściem roztopów – odpowiedział dyrektor elektrowni. – Nastawnia jest stara, maszyny też. Trzeba je regularnie konserwować, mimo że wszystko działa automatycznie. Ostatni raz byli na górze trzy miesiące temu.
Servaz zauważył, że kapitan Ziegler nie spuszcza z niego oczu.
– Wiadomo, kiedy nastąpiła śmierć?
– Ze wstępnych ustaleń wynika, że dziś w nocy – odpowiedział Maillard. – Dokładniejsze informacje będziemy mieć po sekcji. W każdym razie wydaje się, że ten lub ci, którzy przewieźli zwierzę na górę, musieli wiedzieć, że niedługo będą tam robotnicy.
– A jak jest w nocy? Elektrownia jest pilnowana?
– Tak. Jest dwóch strażników. Stróżówka znajduje się na końcu tego budynku. Twierdzą, że niczego nie widzieli ani nie słyszeli.
Servaz się zawahał. Znowu zmarszczył brwi.
– Ale przecież konia nie da się tak po prostu przenieść, prawda? Nawet martwego. Potrzebny jest jakiś wóz. Furgonetka. Nie było tu żadnego samochodu? Nic? Może spali i boją się przyznać? Albo oglądali mecz. Albo film. No i załadowanie zwłok do wagonika, jazda na górę, powieszenie zwłok, jazda w dół, to wszystko trochę trwa. À propos, ilu osób potrzeba, żeby przenieść konia? Czy kolejka hałasuje podczas jazdy?
– Tak – odezwała się po raz pierwszy kapitan Ziegler. – Nie da się jej nie słyszeć.
Servaz odwrócił głowę. Kapitan Ziegler już wcześniej zadawała sobie te pytania. Coś tu nie grało.
– Potrafi pani to wyjaśnić?
– Jeszcze nie.
– Trzeba będzie ich przesłuchać oddzielnie – stwierdził. – To znaczy dzisiaj, zanim ich wypuścimy.
– Już ich rozdzieliliśmy – oświadczyła Ziegler pewnym i spokojnym głosem. – Są w osobnych pomieszczeniach, pod dobrą ochroną. Czekają na pana.
Servaz zauważył lodowate spojrzenie, jakie rzuciła w kierunku d’Humières. Nagle podłoga zaczęła się trząść. Miał wrażenie, że wibracje rozchodzą się po całym budynku. Przez moment dezorientacji myślał, że to lawina albo trzęsienie ziemi, ale po chwili zrozumiał: kolejka. Ziegler miała rację: tego się nie da nie zauważyć. Drzwi pomieszczenia się otworzyły.
– Zjeżdżają – oznajmił dyżurny.
– Kto? – zapytał Servaz.
– Ciało – wyjaśniła Ziegler. – Kolejką. I technicy kryminalistyki.
Technicy: to do nich należało mobilne laboratorium. W środku znajdował się sprzęt fotograficzny, kamery, pojemniki do przechowywania próbek biologicznych i plomb, które zostaną następnie przesłane do Instytutu Badań Kryminalnych Żandarmerii Narodowej, mieszczącego się w Rosny-sous-Bois w regionie paryskim. Z całą pewnością była tam też lodówka na najbardziej nietrwałe materiały. I cały ten cyrk z powodu jednego konia.
– Chodźmy – powiedział. – Chcę zobaczyć gwiazdę dnia, zdobywcę Grand Prix miasta Saint-Martin.
Na zewnątrz Servaz zdumiał się liczbą dziennikarzy. Zrozumiałby, gdyby przybyli tu z powodu morderstwa, ale z powodu konia? Najwyraźniej drobne prywatne kłopoty miliardera pokroju Érica Lombarda były tematem godnym zainteresowania zarówno dla gazet, jak i ich czytelników.
Szedł ostrożnie, starając się, na ile to możliwe, nie przemoczyć butów i poczuł, że znowu jest przedmiotem uważnej obserwacji kapitan Ziegler.
A potem, nagle, zobaczył go.
To była piekielna wizja... Jeżeli piekło jest zrobione z lodu...
Odrzuciło go, ale zmusił się do patrzenia. Ciało konia przymocowane było szerokimi pasami do wózka podnośnikowego przeznaczonego do transportu dużych ciężarów, wyposażonego w niewielki silnik i agregaty hydrauliczne. Komendant pomyślał, że ci, którzy powiesili zwierzę na górze, mogli się posłużyć podobnym urządzeniem. Byli w trakcie wysiadania z kolejki. Servaz zauważył, że wagonik jest sporych rozmiarów. Przypomniał sobie wibracje budynku. Jak to możliwe, żeby strażnicy niczego nie zauważyli?
Następnie, pokonując odrazę, spojrzał na zwierzę. Nie znał się na koniach, ale miał wrażenie, że ten musiał być wyjątkowo piękny. Czarny ogon – długi i gęsty – był ciemniejszy od reszty umaszczenia, które miało kolor prażonej kawy z wiśniowym połyskiem. Wspaniały koń przypominał rzeźbę z gładko wypolerowanego egzotycznego drewna. Nogi były tak samo czarne jak ogon i to, co zostało z grzywy. Ciało pokrywała biel mnóstwa lodowych kryształków. Servaz domyślił się, że skoro w rozdzielni jest kilka stopni poniżej zera, to tam, na górze, musiało być znacznie zimniej. Może żandarmi użyli palnika albo lutownicy do roztopienia lodu wokół więzów. Zwierzę było jedną wielką raną. Dwa duże płaty skóry, oderwane od ciała, zwisały po bokach jak rozłożone skrzydła.
Zebranymi wstrząsnął dreszcz przerażenia.
Tam, gdzie zdjęto skórę, widać było żywe mięso, każdy mięsień z osobna, jak na rysunku anatomicznym. Servaz szybko rozejrzał się wokół siebie. Ziegler i d’Humières były blade; dyrektor elektrowni wyglądał, jakby zobaczył ducha. Servaz nieczęsto miał do czynienia z czymś równie przerażającym. Skonsternowany zdał sobie sprawę, że cierpienie zwierzęcia jest dla niego bardziej wstrząsające i poruszające niż widok ludzkiego cierpienia, do którego zdążył już przywyknąć.
I wreszcie głowa – a raczej jej brak: wielka rana na wysokości karku. Ten brak sprawiał, że widok całości był tak osobliwy, że aż trudny do zniesienia. Był jak dzieło sztuki objawiające szaleństwo swojego autora. Ten spektakl był w istocie niepodważalnym świadectwem obłędu i Servaz nie mógł się powstrzymać od przywołania w myślach Instytutu Wargniera: trudno byłoby nie wiązać tych spraw, mino zapewnień dyrektora, że żaden z pacjentów nie miał szans się stamtąd wydostać.
Instynktownie przyznał, że niepokój Cathy d’Humières był uzasadniony. Tu nie chodziło tylko o konia. Sposób, w jaki zwierzę zostało zabite, przyprawiał o dreszcze.
Duży czarny japoński SUV ukazał się na drodze i zaparkował kilka metrów od nich. Kamery natychmiast zwróciły się w jego stronę. Z pewnością dziennikarze spodziewali się ujrzeć Érica Lombarda, ale się przeliczyli. Z terenówki o przyciemnianych szybach wysiadł mężczyzna około sześćdziesiątki, o ciemnosiwych włosach obciętych na jeża. Wysoki i barczysty, wyglądał jak emerytowany żołnierz albo drwal. Kraciasta koszula również upodabniała go do drwala. Rękawy miał podwinięte na muskularnych przedramionach, jakby nie odczuwał zimna. Servaz widział, że mężczyzna nie spuszcza oczu z konia. Jakby ich nie zauważył – ominął całą grupę i podszedł szybko do zwierzęcia. Szerokie ramiona mężczyzny opadły.
Kiedy się do nich odwrócił, jego zaczerwienione oczy błyszczały. Z bólu – ale także z wściekłości.
– Co za kanalia mogła to zrobić?
– Pan André Marchand, zarządca stadniny pana Lombarda? – zgadła Ziegler.
– Tak, to ja.
– Poznaje pan to zwierzę?
– Tak, to Freedom.
– Jest pan pewien? – spytał Servaz.
– Oczywiście.
– Czy mógłby pan mówić jaśniej? Przecież nie ma głowy.
Mężczyzna rzucił mu piorunujące spojrzenie, a potem wzruszył ramionami i obrócił się w stronę konia.
– Sądzi pan, że w okolicy jest wiele gniadych yearlingów takich jak on? Dla mnie on jest tak samo rozpoznawalny jak dla pana brat albo siostra. Z głową czy bez. – Wskazał palcem lewą przednią nogę. – Proszę, na przykład ta skarpetka na śródręczu.
– Co? – zdziwił się Servaz.
– Biała opaska nad kopytem – wytłumaczyła Ziegler. – Dziękujemy, panie Marchand. Przewieziemy ciało do stadniny w Tarbes, gdzie zostanie zbadane. Czy Freedomowi podawano jakieś leki?
Servaz nie wierzył własnym uszom: zamierzają poddać konia badaniom toksykologicznym!
– Był całkowicie zdrów.
– Przywiózł pan dokumenty?
– Są w wozie. – Zarządca poszedł do samochodu, pogrzebał w schowku i wrócił z plikiem papierów. – Tu jest paszport i książeczka zdrowia.
Ziegler przejrzała dokumenty. Patrząc jej przez ramię, Servaz zobaczył rubryki, okienka i pola wypełnione precyzyjnym odręcznym pismem. Oraz rysunki koni, z przodu i z profilu.
– Pan Lombard uwielbiał tego konia – stwierdził Marchand. – To był jego ulubieniec. Urodził się w ośrodku. Wspaniały yearling. – W jego głosie było słychać smutek i wściekłość.
–Yearling? – szepnął Servaz do Ziegler.
– Koń czystej krwi, który skończył rok.
Ziegler pochylała się nad papierami, a on nie mógł oderwać wzroku od jej profilu. Była pociągająca, emanowała z niej pewność siebie i znajomość rzeczy. Dawał jej jakieś trzydzieści lat. Nie nosiła obrączki. Servaz zastanawiał się, czy ma kogoś, czy jest samotna. Chyba że jest rozwiedziona, tak jak on.
– Podobno dziś rano zauważył pan, że jego stanowisko jest puste? – zwrócił się do Marchanda.
Marchand znowu rzucił mu ostre spojrzenie, w którym widać było całą pogardę specjalisty wobec laika.
– Ależ skąd. Żaden z naszych koni nie nocuje na stanowisku – wycedził. – Wszystkie mają swoje boksy. A na dzień wspólną stajnię z wybiegiem, co sprzyja ich socjalizacji. To prawda, zauważyłem pusty boks. I ślady włamania.
Servaz nie widział różnicy między boksem a stanowiskiem, ale jak widać, dla Marchanda była ona istotna.
– Mam nadzieję, że znajdziecie tych łajdaków, którzy to zrobili.
– Dlaczego mówi pan w liczbie mnogiej?
– No chyba pan sobie nie wyobraża, że jeden człowiek może wtaszczyć konia na górę? Mam nadzieję, że elektrownia była pilnowana?
Nikt się nie kwapił, by odpowiedzieć na to pytanie. Cathy d’Humières, która do tej pory trzymała się z boku, podeszła do zarządcy.
– Proszę przekazać panu Lombardowi, że dołożymy wszelkich starań, żeby znaleźć sprawcę lub sprawców. Niech pan mu to powie.
Marchand wpatrywał się w nią jak etnolog w przedstawicielkę wyjątkowo osobliwego amazońskiego plemienia.
– Powiem mu – obiecał. – Chciałbym odebrać ciało po sekcji. Pan Lombard na pewno zechce pochować je na swojej ziemi.
– Tarde venientibus ossa – rzucił Servaz.
Twarz Ziegler wyrażała zdziwienie.
– Łacina – zauważyła. – Co to znaczy?
– Dla przychodzącego późno zostają tylko kości. Chciałbym wjechać na górę.
Pani kapitan zatopiła spojrzenie w jego oczach. Była prawie jego wzrostu. Servaz domyślał się, że pod mundurem kryje się krzepkie, zwinne i umięśnione ciało. Zdrowa, piękna dziewczyna bez kompleksów. Przypomniał sobie młodą Alexandrę.
– Przed przesłuchaniem strażników czy po?
– Przed.
– Zawiozę pana.
– Mogę pojechać sam – powiedział, wskazując dolną stację kolejki.
Zrobiła nieokreślony gest.
– Pierwszy raz widzę glinę mówiącego po łacinie – odpowiedziała ze śmiechem. – Kolejka jest zaplombowana. Polecimy helikopterem.
Servaz zbladł.
– Pani będzie pilotować?
– Czy to pana dziwi?
* W: Trzej satyrycy rzymscy, przeł. J. Czubek, J. Sękowski, opr. Lidia Winniczuk, PIW, Warszawa 1958, ss. 198–199.