17
Następnego dnia Ziegler i Servaz wybrali się na pogrzeb Grimma. Uroczystość odbywała się na małym cmentarzu położonym na wzniesieniu w otoczeniu drzew.
Czarne jodły za plecami zgromadzonych wyglądały, jakby także były pogrążone w żałobie. Gałęzie poruszane wiatrem mruczały swoją modlitwę. Korony drzew i dół wykopany w ziemi odcinały się na tle śniegu. Poniżej, w dolinie, rozciągało się miasto. Servaz pomyślał, że w takim miejscu człowiek rzeczywiście czuje się bliżej nieba.
Nie wyspał się. Kilka razy budził się nagle, z czołem mokrym od potu. Nie potrafił przestać myśleć o wydarzeniach minionego wieczoru. Nie zdążył jeszcze opowiedzieć o nich Irène. Miał dziwną obawę, że gdy się przyzna, odstawią go na bok i przekażą śledztwo komu innemu. Czy są w niebezpieczeństwie? W każdym razie ta dolina nie lubi obcych, którzy przyjeżdżają tu węszyć.
Rozejrzał się dookoła po wzgórzu, żeby się trochę uspokoić. Przyjemnie musi być latem przyjść na ten zielony pagórek, który przepływa nad doliną jak dziób statku albo sterowiec. Wzgórek zaokrąglony i łagodny jak ciało kobiety. Nawet góry wyglądały stąd mniej złowieszczo, a czas zdawał się błogo stać w miejscu. Gdy szli w stronę wyjścia z cmentarza, Ziegler szturchnęła go łokciem. Spojrzał we wskazanym kierunku: Chaperon znów się pojawił. Rozmawiał z Cathy d’Humières i innymi oficjelami. Nagle w kieszeni Servaza zabrzęczał telefon. Odebrał. Ktoś z głównej dyrekcji. Servaz natychmiast rozpoznał arystokratyczny akcent i ton bywalca, brzmiący jakby gość co rano płukał gardło melasą.
– Na jakim etapie jest śledztwo w sprawie konia?
– A kto pyta?
– Biuro dyrektora generalnego dokładnie przygląda się tej sprawie, komendancie.
– Czy wiedzą, że zamordowano człowieka?
– Tak, aptekarza Grimma, jesteśmy na bieżąco – odpowiedział biurokrata, jakby miał całe akta w małym palcu, co jednak było mało prawdopodobne.
– Rozumie pan więc, że sprawa konia pana Lombarda nie jest dla mnie w tej chwili priorytetowa.
– Komendancie, Catherine d’Humières zapewniała mnie, że jest pan dobrym członkiem drużyny.
Servaz poczuł, że rośnie mu ciśnienie. Na pewno lepszym niż ty, pomyślał. Przynajmniej nie spędzam czasu na ściskaniu dłoni w korytarzach, obgadywaniu koleżków i udawaniu, że znam akta, których jeszcze nie skompletowano.
– Ma pan jakiś trop?
– Żadnego.
– A ci dwaj strażnicy?
No proszę, nawet się wysilił i przeczytał sprawozdania. Na pewno na kolanie, tuż przed tym telefonem, jak uczeń gimnazjum, który odwala zadanie domowe tuż przed lekcjami.
– To nie oni.
– Skąd ta pewność?
Bo spędzam czas wśród ofiar i morderców, kiedy ty pierdzisz w stołek.
– To nie ten profil. Jeśli chce się pan o tym przekonać osobiście, zapraszam, by przyjechał pan tutaj i przyłączył się do nas.
– Chwileczkę, komendancie, spokojnie. Nikt nie kwestionuje pańskich kompetencji – przyhamował go rozmówca. – Niech pan prowadzi śledztwo według własnego rozeznania, proszę tylko nie zapominać, że chcemy wiedzieć, kto zabił konia.
Przekaz był jasny: zawsze można zamordować aptekarza i powiesić go rozebranego do naga na moście – nie wolno jednak obcinać głów koniom najpotężniejszych ludzi we Francji.
– W porządku – rzucił Servaz.
– Na razie, komendancie – powiedział mężczyzna i odłożył słuchawkę.
Servaz wyobraził go sobie, jak siedzi za biurkiem, podśmiewając się ze swoich drobnych przedstawicieli z prowincji, w ładnym garniturze i ślicznym krawacie, spryskany drogą wodą kolońską, i redaguje jakąś nieistotną notatkę pełną nadętych słów, a potem wstaje, by opróżnić pęcherz, podziwia swoją twarz w łazienkowym lustrze i schodzi do stołówki, by dołączyć do podobnych sobie urzędasów.
– Piękna ceremonia i piękne miejsce – odezwał się ktoś obok niego.
Odwrócił głowę. Gabriel Saint-Cyr uśmiechał się do niego. Servaz uścisnął wyciągniętą rękę. Sędzia odwzajemnił uścisk szczerze i bezceremonialnie, bez upokarzającego paternalizmu.
– Właśnie mówiłem sobie, że to świetne miejsce na spędzenie wieczności – powiedział komendant z uśmiechem.
Emerytowany sędzia skinął głową.
– To właśnie zamierzam zrobić. Prawdopodobnie pana wyprzedzę, ale jeśli tylko pan zechce, sądzę, że jako nieboszczyk będzie pan dobrym towarzyszem. Moje miejsce jest tam.
Saint-Cyr wskazał palcem róg cmentarza. Servaz wybuchnął śmiechem i zapalił papierosa.
– Skąd pan wie?
– O czym?
– Że jako nieboszczyk będę dobrym towarzyszem.
– W moim wieku i z moim doświadczeniem człowiek szybko wyrabia sobie właściwe zdanie o innych.
– I nigdy się nie myli?
– Rzadko. A poza tym ufam osądowi Catherine.
– Pytała pana o znak?
Teraz Saint-Cyr się roześmiał.
– Zodiaku? To pierwsza rzecz, którą zrobiła, kiedy nas sobie przedstawiono! Moja rodzina ma tu grobowiec – dodał. – Trzy lata temu wykupiłem miejsce na drugim końcu cmentarza, najdalej jak się dało.
– Dlaczego?
– Myśl, że przez całą wieczność musiałbym znosić sąsiedztwo niektórych osób, przerażała mnie.
– Znał pan Grimma?
– Czyżby zdecydował się pan skorzystać z mojej propozycji?
– Może.
– Bardzo skryty gość. Powinien pan zapytać Chaperona. – Saint-Cyr wskazał oddalającego się mera. – Dobrze się znali.
Servaz przypomniał sobie słowa Hirtmanna.
– Tak mi się właśnie zdawało – powiedział. – Grimm, Chaperon i Perrault, prawda? Partyjka pokera w sobotni wieczór.
– Tak. I Mourrenx. Niezmienny kwartet od czterdziestu lat. Nierozłączni od czasów liceum...
Servaz pomyślał o zdjęciu, które miał w kieszeni marynarki. Pokazał je sędziemu.
– To oni?
Gabriel Saint-Cyr wyjął okulary i włożył je na nos, po czym spojrzał na zdjęcie. Gdy dotykał grupy mężczyzn na fotografii, Servaz zauważył, że palec sędziego jest zdeformowany przez reumatyzm i trzęsie się. Parkinson.
– Tak. To Grimm... A to Chaperon... – Sędzia przesunął palec. – Ten gość to Perrault. – Wskazał na wysokiego, szczupłego człowieka z gęstą czupryną i w grubych okularach. – Ma sklep ze sprzętem sportowym w Saint-Martin. Jest też przewodnikiem wysokogórskim. – Palec sędziego zatrzymał się następnie na brodatym olbrzymie, który w jesiennym świetle wznosił toast menażką, uśmiechając się do obiektywu. – Gilbert Mourrenx. Pracował w fabryce celulozy w Saint-Gaudens. Zmarł dwa lata temu na raka żołądka.
– Mówi pan, że ta czwórka była nierozłączna?
– Owszem – odparł Saint-Cyr, chowając okulary. – Nierozłączna, tak... Można tak powiedzieć.
Servaz wpatrywał się w sędziego. Ten specyficzny ton... Starszy pan nie spuszczał z niego wzroku. Z miną jak gdyby nigdy nic, przekazywał mu jakąś wiadomość.
– Było coś... Jakieś historie z nimi związane?
Spojrzenie sędziego było tak samo intensywne jak spojrzenie Servaza. Policjant wstrzymał oddech.
– Raczej plotki. I raz, jakieś trzydzieści lat temu, jedna skarga. Złożona przez rodzinę z Saint-Martin. Skromni ludzie: ojciec pracował jako robotnik w elektrowni, matka była bezrobotna.
Elektrownia: wszystkie zmysły Servaza natychmiast znalazły się w stanie gotowości.
– Skarga na nich?
– Tak. Chodziło o szantaż. Czy coś w tym stylu... – Stary sędzia zmarszczył brwi, próbując zebrać wspomnienia. – Jeśli mnie pamięć nie myli, chodziło o zdjęcia z polaroidu. Zdjęcia córki tych biednych ludzi, siedemnastoletniej dziewczyny. Była na nich rozebrana, widać było, że jest pijana. A na jednej z fotografii była... z kilkoma mężczyznami, tak sądzę. Zdaje się, że ci młodzi ludzie grozili, że puszczą te zdjęcia w obieg, jeśli dziewczyna nie zrobi dla nich różnych rzeczy... I dla ich kolegów. Ale w końcu nie wytrzymała i powiedziała o wszystkim rodzicom.
– I co było dalej?
– Nic. Rodzice wycofali skargę, zanim jeszcze żandarmeria zdążyła przesłuchać tych czterech młodzieńców. Na pewno dogadali się po cichu. Wycofanie skargi w zamian za odstąpienie od szantażu. Rodzicom z całą pewnością nie uśmiechało się, żeby te zdjęcia zaczęły krążyć.
– Dziwne. Maillard mi o tym nie wspominał.
– Możliwe, że nigdy nie słyszał o tej sprawie. Jeszcze wtedy nie pracował.
– Ale pan tak.
– Tak.
– Uwierzył im pan?
Saint-Cyr skrzywił się sceptycznie.
– Jest pan gliną. Wie pan tak samo dobrze jak ja, że każdy ma jakieś tajemnice. Zazwyczaj niezbyt chwalebne. Dlaczego ci ludzie mieliby kłamać?
– Żeby wyciągnąć pieniądze od rodzin tych czterech chłopaków.
– I żeby dobre imię ich córki było na zawsze zszargane? Nie. Znałem ojca. Najmował się u mnie do drobnych prac, gdy był na bezrobociu. Prawy człowiek, stara szkoła. To nie była rodzina, która posunęłaby się do czegoś takiego.
Servaz znowu pomyślał o chatce i o tym, co w niej znalazł.
– Powiedział pan, że każdy ma jakieś tajemnice.
Saint-Cyr spojrzał na niego uważnie.
– Tak. Jaka jest pana tajemnica, komendancie?
Servaz posłał mu enigmatyczny uśmiech.
– Samobójstwa – podjął. – Mówi to panu coś?
Tym razem wyczytał w oczach sędziego autentyczne zdumienie.
– Kto panu o tym mówił?
– Nie uwierzy mi pan, jeśli panu powiem.
– Niech pan powie mimo wszystko.
– Julian Hirtmann.
Gabriel Saint-Cyr wpatrywał się w niego dłuższą chwilę. Wyglądał na zdezorientowanego.
– Mówi pan poważnie?
– Absolutnie.
Przez moment sędzia milczał.
– Co pan robi dziś wieczorem koło dwudziestej? – zapytał.
– Nie mam planów.
– Skoro tak, niech pan przyjdzie na kolację. Jeśli wierzyć moim gościom, jestem prawdziwym mistrzem kuchni. Mieszkam w zaułku du Torrent pod szóstką. Na pewno się pan nie zgubi: to młyn, na samym końcu ulicy, tuż pod lasem. Do zobaczenia wieczorem.
– Mam nadzieję, że u pana wszystko w porządku – powiedział Servaz.
Chaperon odwrócił się zakłopotany. Trzymał już rękę na klamce samochodu. Wyglądał na napiętego i zmartwionego. Gdy zobaczył Servaza, poczerwieniał.
– Dlaczego pan mnie o to pyta?
– Wczoraj przez cały dzień próbowałem pana złapać – odpowiedział Servaz, uśmiechając się przyjaźnie. – Nie udało mi się.
Przez ułamek sekundy na twarzy mera Saint-Martin widać było złość. Najwyraźniej starał się nie stracić panowania nad sobą, ale bezskutecznie.
– Śmierć Gilles’a mną wstrząsnęła. Potworna śmierć... Taka zawziętość... To straszne. Musiałem odpocząć, pobyć sam. Wybrałem się na wycieczkę w góry.
– Poszedł pan sam w góry? I nie bał się pan?
Pytanie sprawiło, że mer drgnął.
– Dlaczego miałbym się bać?
Przyglądając się temu niewysokiemu, opalonemu mężczyźnie, Servaz nabrał pewności, że mer nie tylko się boi, ale wręcz jest przerażony. Zastanawiał się, czy od razu nie zapytać go o samobójstwa, ale uznał, że lepiej nie wykładać wszystkich kart za jednym zamachem. Po kolacji u Saint-Cyra będzie wiedział więcej. Sięgnął jednak do kieszeni po zdjęcie.
– Czy to zdjęcie coś panu mówi?
– Gdzie pan to znalazł?
– U Grimma.
– To stare zdjęcie – skomentował Chaperon, unikając jego wzroku.
– Tak, październik 1993 – uściślił Servaz.
Chaperon pomachał prawą ręką, jakby chciał zaznaczyć, że tamte czasy to odległa przeszłość. Przez krótką chwilę opalona dłoń, poznaczona na wierzchu małymi brązowymi plamkami, przesuwała się Servazowi przed oczami. Policjant zamarł ze zdumienia. Mer nie miał na ręce sygnetu, ale musiał go zdjąć całkiem niedawno: wokół palca serdecznego widać było jaśniejszy pasek.
W jednej chwili do głowy zaczęły mu napływać tysiące pytań.
Grimmowi odcięto palec. Chaperon zdjął swój sygnet, ten sam, który widać na dłoniach czworga mężczyzn na zdjęciu. Co to znaczy? Najwyraźniej morderca wie. Czy dwie pozostałe osoby na fotografii także mają coś wspólnego ze śmiercią Grimma? Jeśli tak, to jak to się dzieje, że Hirtmann jest na bieżąco?
– Dobrze ich pan znał? – zapytał Servaz.
– Tak, dosyć dobrze. Choć z Perraultem częściej widywałem się w tamtych czasach niż teraz.
– To byli też pana partnerzy od pokera.
– Tak. I od wycieczek górskich. Ale nie rozumiem, co...
– Dziękuję – uciął Servaz. – Na razie nie mam innych pytań.
– Kto to? – zapytała Ziegler w samochodzie, wskazując na mężczyznę zmierzającego drobnymi kroczkami w stronę peugeota 405, niemal tak wiekowego jak on sam.
– Gabriel Saint-Cyr, honorowy sędzia śledczy w stanie spoczynku. Spotkałem go wczoraj rano w sądzie.
– O czym rozmawialiście?
– O Grimmie, Chaperonie, Perraulcie i niejakim Mourrenx.
– Trzej pokerzyści... A ten Mourrenx to kto?
– Czwarty członek bandy. Umarł dwa lata temu. Na raka. Jak mówi Saint-Cyr, przed trzydziestu laty wniesiono na nich skargę za szantaż. Upili jakąś dziewczynę i robili jej rozbierane zdjęcia. A potem grozili jej, że puszczą je w obieg, jeżeli...
– Jeżeli nie zrobi pewnych rzeczy...
– Właśnie.
Servaz zauważył błysk w oczach Ziegler.
– To mógłby być jakiś trop – powiedziała.
– Jaki to ma związek ze śmiercią konia Lombarda? I z Hirtmannem?
– Nie wiem.
– To było trzydzieści lat temu. Czwórka pijanych młodych mężczyzn i pijana dziewczyna. No i co z tego? Byli młodzi, zrobili głupstwo. Czy to nas dokądś prowadzi?
– Może to tylko wierzchołek góry lodowej.
Spojrzał na nią.
– Jak to?
– No, może były jeszcze inne podobne „głupstwa”. Może na tym nie poprzestali. A może któreś z tych głupstw źle się skończyło.
– Dużo tych „może” – zauważył Servaz. – Jest coś jeszcze: Chaperon zdjął sygnet.
– Co?
Opowiedział jej o tym, co przed chwilą zobaczył. Ziegler zmarszczyła brwi.
– Co to znaczy pana zdaniem?
– Nie mam pojęcia. Tymczasem chciałbym pani coś pokazać.
– Chatkę?
– Tak.
O piątej na nocnym stoliku zadzwonił budzik i Diane, dygocąc z zimna, powlokła się do łazienki. Jak co rano kąpiel zaczęła się gwałtownym strumieniem wrzącej wody, który pod koniec był już tylko mizerną zimną strużką. Diane czym prędzej wytarła się i ubrała. Następnie spędziła godzinę na przeglądaniu notatek, po czym zeszła do kawiarenki na parterze.
Kawiarenka była opustoszała, nie było nawet obsługi. Diane zauważyła jednak ekspres do kawy na kapsułki i weszła za ladę, by przygotować sobie espresso. Wróciła do lektury notatek i czytała do chwili, gdy usłyszała kroki dobiegające z korytarza. Do pomieszczenia wszedł doktor Xavier. Skinął jej głową i także zabrał się do przygotowywania kawy. Po czym z filiżanką w ręku podszedł do Diane.
– Dzień dobry, Diane. Ranny z pani ptaszek.
– Dzień dobry, doktorze. Stare przyzwyczajenie...
Zauważyła, że psychiatra jest w dobrym humorze. Zamoczył wargi w kawie i patrzył na nią, nie przestając się uśmiechać.
– Jest pani gotowa, Diane? Mam dobrą wiadomość. Dziś rano odwiedzimy pacjentów z sektora A.
Usiłowała ukryć podniecenie i zachować profesjonalny ton.
– W porządku, proszę pana.
– Proszę mówić mi Francis.
– W porządku, Francis.
– Mam nadzieję, że ostatnio pani za bardzo nie przestraszyłem. Chciałem tylko, żeby pani była czujna. Zobaczy pani, wszystko pójdzie gładko.
– Czuję się gotowa.
Posłał jej spojrzenie, w którym wyraźnie dostrzegła powątpiewanie.
– Do kogo pójdziemy?
– Do Juliana Hirtmanna.
White Stripes w słuchawkach Espérandieu śpiewali Seven Nation Army, gdy otworzyły się drzwi gabinetu. Policjant oderwał oczy od ekranu.
– Cześć – powiedziała Samira. – I jak tam sekcja?
– Ble – podsumował zdegustowany i zdjął słuchawki.
Okrążyła biurko Vincenta, by dostać się do własnego stanowiska pracy. Espérandieu wciągnął w nozdrza przyjemny, świeży zapach perfum z nutą żelu pod prysznic w tle. Czuł do niej spontaniczną sympatię od pierwszej chwili, kiedy Samira Cheung przekroczyła te progi. Podobnie jak on, była obiektem ledwie zawoalowanych kpin ze strony niektórych członków brygady. Ale mała nie dała sobie w kaszę dmuchać i kilka razy usadziła starych dupków, tak że tym bardziej jej nie znosili.
Samira Cheung chwyciła butelkę wody mineralnej i opróżniła ją duszkiem. Miała na sobie skórzaną kurtkę, a pod nią dżinsową marynarkę i bluzę z kapturem, drelichowe spodnie, botki na ośmiocentymetrowych obcasach i czapkę z daszkiem.
Pochyliła nad ekranem komputera swoją zjawiskowo brzydką twarz. Makijaż w niczym nie pomagał. Nawet Espérandieu o mało nie parsknął śmiechem, gdy pierwszy raz ją zobaczył. Ale w końcu się przyzwyczaił. Teraz paradoksalnie odnajdywał w niej nawet jakiś specyficzny wdzięk.
– Gdzie byłaś? – zapytał.
– U sędziego.
Zrozumiał, że ma na myśli sędziego, który prowadzi sprawę trzech chłopaków. Z uśmiechem zastanawiał się, jakie wrażenie musiała zrobić w korytarzach sądu.
– I jak, do przodu?
– Wygląda na to, że argumenty przeciwnej strony znajdują pewien oddźwięk w umyśle pana sędziego.
– Jak to?
– No, hipoteza o utopieniu pomału się przyjmuje.
– O cholera!
– Nie zauważyłeś niczego, wchodząc? – zapytała.
– Co masz na myśli?
– Pujol i Simeoni.
Espérandieu się skrzywił. Nie lubił poruszać tego tematu.
– Tak, wyglądają, jakby byli w wyjątkowej formie – stwierdził ponuro.
– Od wczoraj się tak zachowują – wyjaśniła. – Mam wrażenie, jakby nieobecność Martina dodawała im skrzydeł. Powinieneś uważać.
– Dlaczego ja?
– Wiesz przecież.
– Nie, wyjaśnij mi.
– Nie znoszą cię. Uważają cię za geja. Dla nich być gejem to prawie to samo, co być pedofilem albo pieprzyć się z kozą.
– Ciebie też nie znoszą – zauważył Espérandieu, nie okazując szczególnego zgorszenia językiem Samiry.
– Nie tak jak ciebie. Nie lubią mnie, bo jestem chińsko-arabskim mieszańcem. Szkoda, że nie mam jeszcze trochę czarnej krwi. Ty to co innego. Mają tysiąc powodów, żeby cię nienawidzić: twój sposób bycia, twoje ciuchy, wsparcie Martina, żona...
– Żona?
Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.
– Oczywiście. Nie mogą zrozumieć, jak taka kobieta mogła wyjść za faceta twojego pokroju.
Teraz Espérandieu się uśmiechnął. Doceniał prosty sposób mówienia Samiry, uważał jednak, że odrobina umiejętności dyplomatycznych czasem dobrze by jej zrobiła.
– To neandertalczycy – powiedział.
– Prymitywy – potwierdziła Samira. – Ale na twoim miejscu miałabym się na baczności. Nie jestem pewna, czy nie szykują jakiegoś świństwa.
Wysiadając z samochodu przed domkiem Grimma, Servaz zastanawiał się, czy poprzedniego wieczoru nie miał halucynacji. Dolina nie wyglądała już ani trochę mrocznie ani niepokojąco. Gdy zamykał drzwi wozu, znowu poczuł, że ma podrażnione gardło. Zapomniał rano zażyć tabletkę.
– Ma pani może trochę wody?
– W schowku jest butelka mineralnej – rzuciła Ziegler.
Ruszyli w kierunku chatki stojącej na brzegu rzeki, która wiła się między pniami drzew siecią srebrzących się strumyków. Szare zbocza gór porastały jodły, świerki i trochę buków. Kawałek dalej nad brzegiem strumienia zauważyli dzikie wysypisko śmieci. Leżały tam zardzewiałe puszki, czarne worki na odpady, brudny materac, lodówka, a nawet stary komputer, za którym ciągnęły się kable jak macki za martwą ośmiornicą. Nawet w tej dzikiej dolinie człowiek nie może powstrzymać swojego dzieła zniszczenia.
Wszedł po schodach na werandę. Szeroka wstęga z napisem ŻANDARMERIA NARODOWA – WSTĘP WZBRONIONY wisiała w poprzek wejścia. Servaz podniósł ją, otworzył zamki, szybkim ruchem pchnął drzwi i usunął się, by przepuścić Ziegler.
– Ściana po lewej – powiedział.
Irène zrobiła krok do środka i zatrzymała się.
– O cholera!
Servaz wszedł. Blat i szafki otwartej kuchni po prawej, wersalka zawalona poduszkami w głębi i szuflady pod nią, półki z książkami, sprzęt wędkarski: wędki, kosz, buty, podbieraki, ułożony w kącie – wszystko to było dokładnie pokryte rozmaitymi proszkami: aluminium, biel ołowiana, sadza angielska, czarny proszek magnetyczny, czerwony proszek fluorescencyjny... Wszystkie do wydobywania ukrytych śladów. Duże niebieskie powierzchnie wskazywały, że technicy użyli substancji Bluestar: szukali śladów krwi, bezskutecznie. Tu i tam poprzypinano tekturowe tabliczki z numerami. Także z dywanu wycięto próbki do badania.
Servaz dyskretnie przyglądał się Ziegler.
Była poruszona. Wpatrywała się w ścianę po lewej: duża czarna peleryna wyglądała jak śpiący nietoperz; jej czarne, połyskujące morą fałdy kontrastowały z jasnym drewnem ściany. Była powieszona na drewnianym kołku za kaptur. Pod peleryną, na podłodze z surowej sosny spoczywała para butów. Na nich także widać było ślady proszku.
– Nie wiem dlaczego, ale gdy na to patrzę, dostaję gęsiej skórki – stwierdziła Ziegler. – Ostatecznie jednak nie chodzi tylko o ubranie przeciwdeszczowe i parę obuwia.
Servaz rzucił okiem przez otwarte drzwi. Na zewnątrz panowała cisza. Ale widok reflektorów odbijających się w lusterku jakby przykleił mu się do siatkówki. Próbował wychwycić ewentualne odgłosy silnika, ale słyszał tylko szum rzeki. Znowu poczuł instynktowny strach – taki sam jak minionej nocy, kiedy zobaczył za sobą światła. Pierwotny strach, bez żadnych niuansów.
– Co się dzieje? – zapytała Ziegler, dostrzegłszy jego spojrzenie.
– Wczoraj na drodze byłem śledzony. Jakiś samochód czekał na mnie u wylotu tej ścieżki.
Przyjrzała mu się uważnie. Przez jej twarz przemknął cień niepokoju.
– Jest pan tego pewien?
– Tak.
Przez chwilę panowała przytłaczająca cisza.
– Trzeba o tym powiedzieć d’Humières.
– Nie. Wolałbym, żeby to zostało między nami. Przynajmniej na razie.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Confiant mógłby to wykorzystać, żeby mnie odsunąć. Oczywiście pod pretekstem, że mnie chroni – dodał, uśmiechając się słabo.
– Kto to był według pana?
– Ludzie nasłani przez Lombarda?
– A może mordercy...
Wpatrywała się w niego okrągłymi oczami. Zrozumiał, że zastanawia się, jak by się zachowała, gdyby rzecz przydarzyła się jej. Strach to zaraźliwa choroba, pomyślał. W tym śledztwie jest doskonale czarny punkt, jakaś mroczna masa krytyczna tworząca rdzeń tej historii, a oni zaczynają się niebezpiecznie do niej zbliżać. Po raz drugi zadał sobie pytanie, czy nie narażają życia na niebezpieczeństwo.
– Czas na rozmowę z panem merem – powiedział nagle.
– Niech się pani nie przejmuje, wszystko pójdzie dobrze.
Diane patrzyła na wysoką postać Monsieur Monde’a, domyślając się potężnej masy mięśniowej pod jego kombinezonem. Musi spędzać godziny na atlasie i podnoszeniu sztang. Przyjaźnie mrugnął do niej. Diane skinęła głową.
Wbrew temu, co wydawali się myśleć ci mężczyźni, nie odczuwała specjalnego strachu. Raczej intensywną zawodową ciekawość.
Dalej znajdował się oświetlony jarzeniówkami korytarz. Białe ściany i wykładzina tłumiąca ich kroki. Ciszę wypełniała dyskretna tapeta dźwiękowa – jak w hipermarkecie. Utwór w stylu new age, dźwięki harfy i fortepianu nieuchwytne jak oddech.
Drzwi...
Mijała je, nie podchodząc do okienek. Xavier szedł tuż przed nią energicznym krokiem. Posłusznie podążała za nim.
Nie było słychać żadnych szmerów. Jakby wszyscy spali. Diane czuła się jak w nowoczesnym, minimalistycznie urządzonym pięciogwiazdkowym hotelu.
Przypomniała sobie przeciągłe, posępne zawodzenie, które słyszała ze śluzy, gdy po raz pierwszy znalazła się w pobliżu tego miejsca. Czyżby na dzisiejszą okazję naszprycowali ich lekami? Nie, przecież Alex mówił: ci pacjenci są lekooporni.
Xavier zatrzymał się przed ostatnimi drzwiami. Wystukał szyfr na klawiaturze, a następnie przekręcił klamkę.
– Dzień dobry, Julianie.
– Dzień dobry, doktorze.
Głęboki, dobrze postawiony głos światowca. Diana usłyszała go, a dopiero potem zobaczyła.
– Przyprowadziłem panu gościa. To nowa pani psycholog, Diane Berg. Jest Szwajcarką, tak jak pan.
Podeszła do niego. Julian Hirtmann stał przy oknie, z którego widać było ośnieżony wierzchołek jodły. Odwrócił wzrok od pejzażu za szybą i spojrzał na nią. Miał ponad metr dziewięćdziesiąt i Xavier wyglądał przy nim jak dziecko. Około czterdziestki, ciemne, krótko obcięte włosy, zdecydowane, regularne rysy. Pewny siebie. Całkiem przystojny mężczyzna, pomyślała, jeżeli ktoś lubi takich zimnych drani. Wysokie czoło, zaciśnięte usta, kwadratowa żuchwa.
Od razu jednak uderzyły ją jego oczy. Przenikliwe. Czarne. Intensywne. Płonące przebiegłością, ale nieruchome. Powieki, które nie mrugają. Zmrużył oczy i Diane poczuła, że Hirtmann prześwietla ją wzrokiem.
– Dzień dobry, Julianie – powiedziała.
– Dzień dobry. Pani psycholog, tak?
Zobaczyła, że doktor Xavier się uśmiecha.
– W której dzielnicy Genewy pani mieszka?
– Cologny.
Pokiwał głową i podszedł do okna.
– Miałem piękny dom nad jeziorem. Dziś mieszkają tam jacyś nowobogaccy. Z tych, co mają komputery i telefony komórkowe, ale ani jednej książki w całym domu. Mój Boże! Mieszkał tam Percy Bysshe Shelley, gdy był w Szwajcarii, wyobraża pani to sobie?
Wpatrywał się w nią czarnymi, lśniącymi oczami. Czekał na odpowiedź.
– Lubi pan czytać? – zapytała niezdarnie.
Wzruszył ramionami, najwyraźniej rozczarowany.
– Doktor Berg chciałaby się z panem regularnie spotykać – wtrącił Xavier.
Hirtmann znowu odwrócił się w jej stronę.
– Naprawdę? A co ja z tego będę miał? Poza przyjemnością obcowania z panią?
– Nic – odpowiedziała szczerze. – Absolutnie nic. Nie mam ambicji w żaden sposób ulżyć pana cierpieniom. Tym bardziej że pan nie cierpi. Nie mam panu nic do zaoferowania, poza, jak pan powiedział, moim towarzystwem. Będę jednak wdzięczna, jeśli zgodzi się pan na rozmowy ze mną.
Żadnych pochlebstw ani kłamstw – Diane uznała w duchu, że całkiem nieźle sobie poradziła. Wpatrywał się w nią intensywnie.
– Hmmm, szczerość... – Hirtmann przeniósł wzrok na Xaviera. – To w tym miejscu rzadko spotykany towar. Załóżmy, że się zgodzę. Na czym będą polegać te... rozmowy? Mam nadzieję, że nie zamierza pani poddawać mnie tej głupawej psychoanalizie. Od razu pani mówię: to nie zadziała. Nie ze mną.
– Nie, chodzi mi o prawdziwe rozmowy. Będziemy poruszać różne tematy, na które pan się zgodzi rozmawiać.
– A, to jeszcze musielibyśmy mieć wspólne zainteresowania – zakpił.
Diane zignorowała zaczepkę.
– Niech mi pani opowie o sobie – poprosił. – Jakie pani ma doświadczenie?
Powiedziała mu. Wymieniła Wydział Psychologii i Nauk o Wychowaniu w Genewie, uniwersytecki Instytut Psychologii Sądowej, prywatny gabinet, w którym pracowała, i więzienie w Champ-Dollon, gdzie odbywała staż.
Kiwnął głową ze śmiertelnie poważną miną, dotykając palcem dolnej wargi, jakby ją egzaminował. Diane o mało się nie uśmiechnęła na widok tej pozy. Przypomniała sobie jednak, co ten człowiek robił z kobietami w jej wieku, i rozbawienie minęło.
– Spodziewam się, że znalazłszy się tutaj, w tak szczególnym i nowym dla pani otoczeniu, czuje pani pewną obawę?
Testował ją. Chciał wiedzieć, czy będą rozmawiali jak równy z równym. Nie miał ochoty na monolog, w którym tylko on by mówił, a ona zadowoliłaby się słuchaniem.
– Tak, obawę przed nowym stanowiskiem, nowym miejscem, nowymi obowiązkami – odpowiedziała. – Stres zawodowy. Uważam, że to pozytywne zjawisko, coś, co popycha do przodu.
Pokiwał głową.
– Skoro pani tak uważa. Jak pani wie, każda grupa w sytuacji zamknięcia ma tendencje do regresji. Tutaj regresji ulegają nie tylko pacjenci, ale również personel, także psychologowie. Zobaczy pani. Są tu trzy pierścienie ochronne jeden w drugim: po pierwsze, zabezpieczenia tego przytułku dla świrów, po drugie, bariera doliny, po trzecie granice miasta na dole, z populacją zdegenerowaną przez ciągłe krzyżowanie się w obrębie tej samej krwi, kazirodztwo i przemoc w rodzinach. Zobaczy pani. Za parę dni albo tygodni poczuje pani, że pani dziecinnieje, staje się z powrotem małą dziewczynką, będzie pani miała ochotę znowu ssać kciuk...
Wyczytała w jego oczach, że ma ochotę powiedzieć coś obscenicznego, ale się powstrzymuje. Otrzymał surowe wychowanie. Nagle zdała sobie sprawę, że Hirtmann przypomina jej ojca: sroga mina, przystojny wygląd lekko starzejącego się, dobrze ułożonego mężczyzny i siwe nitki mieniące się tu i ówdzie w ciemnych włosach.
Taka sama, zdecydowana linia ust i żuchwy, ten sam długi nos, to samo intensywne spojrzenie, oceniające i osądzające. Poczuła, że jeśli nie przegna tej myśli, zaraz straci rezon. Zaczęła się zastanawiać, jak ktoś taki mógł być zdolny do organizowania jawnie brutalnych orgii. Hirtmann nie ma jednej osobowości; ma ich kilka.
– O czym pani myśli? – zapytał.
– O tym, że trochę mi pan przypomina mojego ojca.
Pierwszy raz wyglądał na wytrąconego z równowagi. Zobaczyła, że się uśmiecha i że ten uśmiech całkowicie zmienia jego wygląd.
– Naprawdę? – zapytał, szczerze zaskoczony.
– Można u pana wyczuć to samo typowo szwajcarskie, mieszczańskie wychowanie, taką samą rezerwę i surowość. Czuć od pana protestantyzmem, mimo że po drodze się pan go pozbył. Wszyscy ci szwajcarscy wielcy mieszczanie przypominający sejfy z podwójnym zamkiem... Zastanawiałam się, czy mój ojciec ma jakąś tajemnicę, do której nie może się przyznać, jak pan.
Xavier spojrzał na nią zmieszany i odrobinę zirytowany. Hirtmann uśmiechnął się szerzej.
– Tak, sądzę, że będziemy się dobrze dogadywać – oznajmił. – Kiedy zaczynamy? Mam ochotę jak najprędzej wrócić do tej rozmowy.
– Nie do zlokalizowania – powiedziała Ziegler, zatrzaskując klapkę telefonu. – Nie ma go ani w merostwie, ani w domu, ani w fabryce. Tak jakby się znowu ulotnił.
Servaz spojrzał na nią, po czym zaczął się wpatrywać w rzekę przez przednią szybę.
– Trzeba będzie się poważnie zająć panem merem, kiedy się znowu pojawi. Tymczasem spróbujmy znaleźć Perraulta.
Ekspedientka, młoda, mniej więcej dwudziestoletnia dziewczyna, żuła gumę tak zawzięcie, jakby miała z nią jakieś osobiste porachunki.
Nie wyglądała na sportsmenkę. Raczej na osobę, która nadużywa słodyczy i zbyt dużo czasu spędza przed telewizorem albo przy komputerze. Servaz pomyślał, że na miejscu Perraulta wahałby się powierzyć jej kasę. Popatrzył dookoła na rzędy nart i snowboardów, regały pełne obuwia trekkingowego, odblaskowe kombinezony i polary oraz modne akcesoria rozłożone na półkach z jasnego drewna i rozwieszone na ciasno ściśniętych wieszakach. Zastanawiał się, na podstawie jakich kryteriów Perrault wybrał akurat tę kobietę. Być może jako jedyna zgodziła się na proponowaną przez niego pensję.
– Wyglądał na zaniepokojonego?
– Ta.
Servaz odwrócił się do Ziegler. Przed chwilą zadzwonili do drzwi kawalerki, którą Perrault, wedle słów Saint-Cyra trzeci członek kwartetu, wynajmował nad sklepem. Żadnej odpowiedzi. Pracownica prowadząca sklep oświadczyła, że nie widziała go od poprzedniego dnia. W poniedziałek rano pojawił się i oznajmił, że musi wyjechać na kilka dni w jakiejś pilnej sprawie rodzinnej. Powiedziała mu, żeby się nie martwił, że ona się wszystkim zajmie.
– Jak wyglądał?
Ekspedientka przeżuła gumę dwa czy trzy razy, zanim odpowiedziała.
– Naprawdę kiepsko, jak ktoś, kto nie spał w nocy. – Kolejny ruch żuchwą. – Nie mógł ustać w miejscu.
– Wyglądał, jakby się czegoś bał?
– Ta. Już mówiłam.
Dziewczyna chciała strzelić z balonówki, ale w ostatniej chwili się powstrzymała.
– Ma pani jakiś numer, pod którym można go zastać?
Otworzyła szufladę i pogrzebała w papierach. Podała Ziegler wizytówkę. Irène rzuciła okiem na logo: góra, na jej tle narciarz zjeżdżający zygzakiem po śniegu, a pod spodem fantazyjne litery Sport & Natura.
– Jakim Perrault jest szefem? – zapytała.
Ekspedientka rzuciła jej podejrzliwe spojrzenie.
– To sknera – powiedziała w końcu.
Sufjan Stevens śpiewał w jego słuchawkach piosenkę Come on Feel the Illinoise, gdy wzrok Espérandieu przyciągnął obraz na monitorze komputera. Program do obróbki zdjęć skończył właśnie zadanie, które Vincent wcześniej zaprogramował.
– Chodź zobaczyć – powiedział do Samiry.
Policjantka wstała. Zamek błyskawiczny jej bluzy był trochę za bardzo odsunięty i kiedy się nachyliła, pod nosem Espérandieu znalazła się obiecująca zapowiedź jej biustu.
– Co to? – zapytała.
Sygnet na zdjęciu był widoczny z bliska. Obraz nie był całkiem wyraźny, ale przy pierścieniu powiększonym dwa tysiące razy łatwo dało się odczytać złote litery na czerwonym tle.
– Taki sygnet miał prawdopodobnie Grimm, ten aptekarz zamordowany w Saint-Martin – odpowiedział z wyschniętym gardłem.
– Hmm, a skąd wiecie? Dlatego, że palec był odcięty?
– Za dużo tłumaczenia. Co widzisz?
– Jakby dwa znaki, dwie litery – powiedziała Samira, wpatrując się w ekran.
Espérandieu usiłował nie odrywać oczu od monitora.
– Dwa C? – powiedział.
– Albo C i E.
– Albo C i D.
– Albo O i C.
– Zaczekaj.
Otworzył kilka okien z prawej strony ekranu, poprawił parę parametrów, przesunął suwaki. I znowu uruchomił program. W milczeniu czekali na rezultat. Samira wciąż pochylała się nad nim i Espérandieu rozmarzył się na temat jej pełnego, jędrnego i miłego w dotyku biustu. Zauważył pieprzyk na lewej piersi.
– Jak myślisz, co oni tam robią? – usłyszeli drwiący głos z zewnątrz.
Komunikat na monitorze zasygnalizował zakończenie zadania. Wkrótce pojawił się obraz. Czysty. Dwie litery wyraźnie odcinały się od czerwonego tła sygnetu:
„C S”.
Kierując się otrzymanymi wskazówkami, Servaz znalazł młyn w głębi zaułka, który kończył się przy strumieniu pod lasem. Najpierw zobaczył światła, a potem czarną sylwetkę budynku. Blask padający z trzech oświetlonych okien odbijał się w wodzie na końcu uliczki, spory kawałek za ostatnimi domami. Powyżej czarne góry, czarne jodły i rozgwieżdżone niebo. Servaz wysiadł z samochodu. Noc była zimna, ale cieplejsza niż poprzednie.
Czuł się sfrustrowany. Po zakończonych fiaskiem próbach znalezienia Chaperona i Perraulta nie udało im się także dodzwonić do byłej żony mera, która opuściła region i zamieszkała w okolicach Bordeaux. Chaperon był rozwiedziony, miał córkę gdzieś w regionie paryskim. Serge Perrault wedle uzyskanych informacji nigdy nie był żonaty. Jeśli dodać do tego dziwny zbrojny pokój panujący między Grimmem a jego żoną-heterą, narzucała się jedna konkluzja: życie rodzinne nie było mocną stroną tej trójki.
Servaz wszedł na mały łukowaty mostek łączący drogę z młynem. Tuż obok obracało się koło młyńskie. Słyszał w ciemności szum wody spadającej na łopatki.
Zastukał do niskich drzwi wyposażonych w kołatkę. Były stare i ciężkie. Otworzyły się niemal natychmiast. Pojawił się Gabriel Saint-Cyr, ubrany w białą koszulę z nieskazitelną muchą i rozpinany sweter. Z wnętrza dobiegała znajoma muzyka. Śmierć i dziewczyna Schuberta w wykonaniu kwartetu smyczkowego.
– Wejdź.
Servaz zauważył, że Saint-Cyr zwraca się do niego na „ty”, ale nie skomentował tego. Przyjemny zapach z kuchni mile połaskotał mu nozdrza, co spowodowało natychmiastową odpowiedź żołądka. Policjant uświadomił sobie, że umiera z głodu. Od rana nie jadł nic poza omletem. Po prawej stronie znajdowały się stopnie prowadzące do salonu. Schodząc nimi, Servaz uniósł brew ze zdziwienia: sędzia położył małe talerze na dużych, nakrył stół obrusem tak białym, że zdawał się lśnić, i zapalił dwie świece w srebrnych świecznikach.
– Jestem wdowcem – usprawiedliwił się, widząc spojrzenie komendanta. – Praca była dla mnie wszystkim, nie przygotowałem się na dzień, kiedy przestanę ją wykonywać. Czy będę żył jeszcze dziesięć lat czy trzydzieści, to niczego nie zmieni. Starość to tylko długie, niepotrzebne oczekiwanie. Tymczasem więc znajduję sobie zajęcia. Zastanawiam się, czy z tego wszystkiego nie otworzę restauracji.
Servaz się uśmiechnął. Sędzia zdecydowanie nie był typem człowieka, który umiałby zrezygnować z aktywności.
– Ale nie martw się. Pozwolisz, że jako starszy pan będę ci mówił po imieniu? Nie myślę o śmierci. Wykorzystuję ten bezwartościowy czas na uprawianie ogródka, gotowanie, majsterkowanie, czytanie, podróże...
– I spacery do sądu, by być na bieżąco z toczącymi się sprawami.
– Właśnie!
Zaprosił go do stołu, a sam wszedł za ladę otwartej na salon kuchni. Martin zobaczył, jak wiąże w pasie kuchenny fartuszek. W kominku trzaskał ogień, rzucając jasny blask na belki pod sufitem. Salon był pełen starych mebli, z pewnością wygrzebanych u handlarzy starzyzną, a także mniejszych i większych obrazów. Prawdziwy skład staroci.
– „Gotowanie wymaga lekkiej głowy, otwartego umysłu i wielkiego serca”. Paul Gauguin. Nie uznasz tego za niestosowność, jeśli pominiemy etap aperitifu?
– W żadnym razie – odpowiedział Servaz. – Umieram z głodu.
Saint-Cyr wrócił z dwoma talerzami i butelką wina, poruszając się ze zwinnością zawodowego kelnera.
– Grasica wołowa z truflami w cieście francuskim – oświadczył, stawiając przed Martinem parujący talerz.
Zapach był wspaniały. Servaz wbił widelec w danie i włożył kęs do ust. Choć sparzył się w język, rzadko zdarzało mu się jeść coś równie smacznego.
– I jak?
– Jeśli był pan równie wyśmienitym sędzią, jak jest kucharzem, sąd w Saint-Martin poniósł dotkliwą stratę.
Saint-Cyr przyjął wyrazy uznania. Na tyle dobrze znał swoje kulinarne umiejętności, by wiedzieć, że za tym nieco przesadzonym komplementem kryje się autentyczny podziw. Mężczyzna przechylił butelkę z białym winem nad kieliszkiem gościa.
– Spróbuj tego.
Zanim skosztował, Servaz uniósł kieliszek przed oczy. W świetle stojących na środku stołu świec wino miało barwę bladego złota ze szmaragdowymi refleksami. Servaz nie był wielkim koneserem, ale od pierwszego łyku nie miał wątpliwości, że wino, które mu podano, jest wyjątkowe.
– Znakomite. Naprawdę. Mimo że nie jestem specjalistą.
Saint-Cyr kiwnął głową.
– To Bâtard-montrachet, rocznik 2001.
Puścił oko do Servaza i mlasnął językiem o podniebienie.
Upiwszy drugi łyk, komendant poczuł, że kręci mu się w głowie. Nie powinien był przychodzić z pustym żołądkiem.
– Ma pan nadzieję, że rozwiąże mi się język? – zapytał z uśmiechem.
Saint-Cyr się roześmiał.
– Patrzenie, jak wcinasz, to prawdziwa przyjemność. Jakbyś nie jadł przez dziesięć dni. Co sądzisz na temat Confianta? – sędzia nagle zmienił temat.
Pytanie zaskoczyło Servaza. Zawahał się.
– Nie wiem. Jeszcze za wcześnie, by coś mówić...
W oku sędziego znów pojawił się chytry błysk.
– Ależ oczywiście, że nie za wcześnie. Już sobie wyrobiłeś opinię. Jest negatywna. Dlatego nie chcesz o nim mówić.
To spostrzeżenie zbiło Martina z tropu. Starszy pan był bardzo bezpośredni.
– Confiant to mylące nazwisko* – ciągnął Saint-Cyr, nie czekając na odpowiedź. – Do nikogo nie ma zaufania i jemu także nie należy ufać. Być może już zdążyłeś to zauważyć.
Trafiony. Servaz znowu pomyślał, że ten jegomość może być użyteczny. Gdy tylko skończył, Saint-Cyr zabrał talerze.
– Królik w musztardzie – oznajmił, wróciwszy z następnym daniem. – Może być?
Przyniósł też kolejną butelkę wina. Tym razem czerwonego. Pół godziny później, po deserze złożonym z jabłek i kieliszka sauternes, usiedli w fotelach przy kominku. Servaz czuł się najedzony i trochę pijany. Wypełniało go uczucie błogostanu i sytości, jakiego od dawna nie doświadczał. Saint-Cyr podał mu koniak w pękatej lampce, a sobie nalał armaniaku.
Potem rzucił Servazowi twarde spojrzenie. Policjant zrozumiał, że już czas przejść do rzeczy.
– Zajmujesz się też sprawą zabitego konia – oświadczył sędzia, upiwszy pierwszy łyk. – Myślisz, że to ma związek z aptekarzem?
– Może.
– Dwie potworne zbrodnie w ciągu kilku dni i w odległości paru kilometrów.
– Tak.
– Jak ci się podoba Éric Lombard?
– Arogancki.
– Nie rób sobie z niego wroga. Ma długie ręce i może ci się przydać. Ale nie pozwalaj, żeby prowadził śledztwo za ciebie.
Servaz znowu się uśmiechnął. Sędzia może i jest na emeryturze, ale nie przestał być zawodowcem.
– Miał mi pan opowiedzieć o samobójcach.
Sędzia podniósł kieliszek do ust.
– Jak to jest dzisiaj być gliną? – zapytał, nie kwapiąc się z odpowiedzią. – W czasach, gdy korupcja stała się powszechna, gdy wszyscy myślą tylko o napychaniu sobie kieszeni? Jak zachować zdrowy dystans? Czy to wszystko nie stało się okropnie skomplikowane?
– Nie, wręcz przeciwnie, to bardzo proste. Są dwa rodzaje ludzi: świnie i reszta. Każdy musi wybrać, po której stronie ma ochotę być. Jeśli pan nie wybiera, znaczy, że jest pan już po stronie tych pierwszych.
– Tak sądzisz? Więc dla ciebie wszystko jest proste. Są dobrzy i źli? Szczęściarz z ciebie! A gdyby w wyborach było trzech kandydatów: pierwszy w połowie sparaliżowany wskutek polio, cierpiący na nadciśnienie, anemię i wiele innych ciężkich chorób, od czasu do czasu uciekający się do oszustwa, radzący się astrologa, zdradzający żonę, palący papierosa za papierosem i pijący za dużo martini; drugi to grubas, który już trzykrotnie przegrał wybory, przeszedł depresję i dwa zawały, pali cygara, a wieczorami upija się szampanem, porto, koniakiem i whisky, a potem zażywa proszki nasenne; i trzeci, odznaczony bohater wojenny, szanujący kobiety, miłośnik zwierząt, niepalący i tylko okazyjnie pijący piwo, na którego byś zagłosował?
– Pewnie się pan spodziewa, że wybiorę trzeciego?
– No brawo, właśnie odrzuciłeś Roosevelta i Churchilla, a wybrałeś Adolfa Hitlera. Sam widzisz, zawsze jest inaczej, niż się wydaje.
Servaz wybuchnął śmiechem. Sędzia zdecydowanie mu się podobał. Człowiek, którego trudno zaskoczyć, o myślach przejrzystych jak woda w strumieniu przed jego młynem.
– Problemem są też dzisiejsze media – mówił dalej emeryt. – Wyciągają i nagłaśniają szczegóły bez znaczenia. Efekt: gdyby dzisiejsze media istniały w tamtych czasach, Roosevelt i Churchill prawdopodobnie nie zostaliby wybrani. Zdaj się na swoją intuicję, Martin. Nie wierz pozorom.
– Samobójcy – powtórzył komendant.
– Już.
Sędzia nalał sobie kolejną porcję armaniaku, a potem podniósł głowę i wpatrywał się w gościa twardym spojrzeniem.
– Prowadziłem tę sprawę. Najtrudniejszą w całej mojej karierze. To się wydarzyło w ciągu jednego roku. Mówiąc dokładniej, od maja 1993 do lipca 1994. Siedem samobójstw. Nastolatków miedzy piętnastym a osiemnastym rokiem życia. Pamiętam, jak by to było wczoraj.
Servaz wstrzymał oddech. Głos sędziego się zmienił. Był teraz twardy i przepełniony głębokim smutkiem.
– Pierwsza odeszła dziewczyna z sąsiedniej wioski, Alice Ferrand; miała szesnaście i pół roku. Wspaniałe dziecko, ze świetnymi wynikami w szkole. Z wykształconej rodziny. Ojciec był wykładowcą literatury, matka nauczycielką. Alice nie stwarzała problemów. Miała koleżanki w swoim wieku. Lubiła rysunki i muzykę. Powszechnie lubiana. 2 maja 1993 rano znaleziono ją powieszoną w stodole niedaleko od domu.
Powieszona... Servaz poczuł ucisk w gardle, ale zaczął słuchać jeszcze uważniej.
– Wiem, o czym myślisz – powiedział Saint-Cyr, podchwyciwszy jego spojrzenie. – Ale mogę cię zapewnić, że powiesiła się sama, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Lekarz sądowy działał bez zarzutu. Delmas, znasz go, to kompetentny gość. W szufladzie biurka małej znaleźliśmy jedyną poszlakę: narysowany przez nią szkic stodoły z dokładną długością sznura między belką a węzłem. Chciała być pewna, że jej stopy nie dotkną podłogi. – Sędzia wypowiedział ostatnie zdanie łamiącym się głosem. Widać było, że powstrzymuje łzy. – To była potwornie bolesna sprawa. Takie dobre dziecko. Kiedy pięć tygodni później, 7 czerwca, zabił się siedemnastoletni chłopak, widzieliśmy w tym tylko straszny zbieg okoliczności. Dopiero przy trzeciej osobie, pod koniec czerwca, zaczęliśmy się zastanawiać. – Skończył armaniak i postawił kieliszek na okrągłym stoliku. – To też pamiętam, jakby się zdarzyło wczoraj. Tamtego lata czerwiec i lipiec były upalne, cudowna pogoda, długie, ciepłe wieczory. Ludzie do późna siedzieli w ogródkach, nad rzeką i na tarasach kawiarń, żeby się trochę ochłodzić. W mieszkaniach było za gorąco. Klimatyzacja i telefony komórkowe nie były jeszcze tak powszechne. Tamtego wieczoru siedziałem w kawiarni z poprzednikiem Cathy d’Humières. Przyszedł po mnie właściciel. Pokazał na słuchawkę leżącą na ladzie. Telefon do mnie. Z żandarmerii. „Następny”, powiedzieli. Nie pytaj dlaczego, od razu zrozumiałem, o co chodzi.
Servaz czuł się coraz bardziej zmrożony.
– Tamten też się powiesił, tak jak dwójka poprzednich. W rozwalonej stodole, w głębi pola. Pamiętam każdy szczegół: letni wieczór, dojrzałe zboża, niekończący się dzień, kamienie nagrzane jeszcze o dziesiątej wieczorem, muchy. I ciało w zacienionym wnętrzu stodoły. Źle się poczułem i trafiłem do szpitala. Potem wróciłem do śledztwa. Mówiłem ci, nigdy nie spotkałem się z tak bolesną sprawą; prawdziwa droga krzyżowa: cierpienie rodzin, niezrozumienie, strach, że znowu się zacznie...
– Nie wiadomo, dlaczego to zrobili? Zostawili jakieś wyjaśnienia?
Sędzia spojrzał na niego. W jego oczach, mimo upływu czasu, wciąż widać było bezradność.
– Żadnych. Nigdy się nie dowiedzieliśmy, co im przyszło do głowy. Żadne z nich nie zostawiło wyjaśnień. Oczywiście, wszyscy byli wstrząśnięci. Każdego ranka budziliśmy się z lękiem, że dowiemy się, iż kolejny nastolatek odebrał sobie życie. Nikt nigdy nie zrozumiał, dlaczego to się stało tutaj, u nas. Rodzice, którzy mieli dzieci w podobnym wieku, bali się tylko jednego: że ich dziecko będzie następne. Byli zastraszeni. Próbowali, jak mogli, pilnować dzieci bez ich wiedzy, albo zabraniali im wychodzić z domu. Trwało to ponad rok. W sumie siedmioro. Siedmioro! Aż wreszcie pewnego pięknego dnia skończyło się.
– Niewiarygodna historia! – zawołał Servaz.
– Nie taka znowu niewiarygodna. Od tej pory słyszałem o podobnych zdarzeniach w Walii, Quebecu, Japonii. Pakty samobójcze między nastolatkami. Dziś jest jeszcze gorzej: kontaktują się przez Internet, wysyłają do siebie wiadomości na forach: „Moje życie nie ma sensu, szukam partnera do wspólnej śmierci”. Nie przesadzam. W wypadku samobójstw w Walii wśród postów z kondolencjami i wierszami znajdowano i takie wiadomości: „Niedługo do ciebie dołączę”. Kto by uwierzył, że coś takiego jest możliwe?
– Myślę, że żyjemy w świecie, w którym możliwe jest już wszystko – odpowiedział Servaz. – Szczególnie to, co najgorsze.
Oczyma wyobraźni zobaczył chłopca, który ciężkim krokiem idzie przez pole, mając za plecami zachodzące słońce, a w ręku sznur. Dookoła śpiewają ptaki, długi letni wieczór tętni życiem, ale w jego głowie panuje mrok. Stary sędzia spojrzał na niego smutno.
– Tak, jestem tego samego zdania. Jeśli chodzi o tych młodych ludzi, to choć nie zostawili żadnych wyjaśnień, mamy dowód, że zachęcali się nawzajem do podjęcia tego aktu.
– Jak to?
– U kilkorga samobójców żandarmeria znalazła listy. Wysyłane z całą pewnością przez innych kandydatów do samobójstwa. Opowiadali w nich o swoich planach, o tym, w jaki sposób to zrobią, a nawet, że nie mogą się już doczekać, aż to się stanie. Problem w tym, że listy nie były wysyłane pocztą i wszyscy ich autorzy używali pseudonimów. Po znalezieniu korespondencji postanowiono pobrać odciski palców od wszystkich młodych ludzi między trzynastym a osiemnastym rokiem życia, mieszkających w okolicy i porównać je z odciskami na listach. Zaangażowano grafologa. Mrówcza praca. Grupa detektywów trudziła się nad tym dwadzieścia cztery godziny na dobę. Niektóre z tych listów były napisane przez osoby, które już popełniły samobójstwo. Ale dzięki tej pracy udało się także zidentyfikować troje nowych kandydatów. Wiem, to niewiarygodne. Przydzielono im nieustanny nadzór i zapewniono opiekę grupy psychologów. Ale jednemu i tak się udało; poraził się prądem z suszarki do włosów podczas kąpieli w wannie. Siódma ofiara... Dwoje pozostałych nigdy nie przeszło do czynu.
– A te listy?
– Tak, zatrzymałem je. Naprawdę uważasz, że ta historia ma związek z zabójstwem aptekarza i konia Lombarda?
– Grimma znaleziono powieszonego – powiedział ostrożnie.
– Konia w pewnym sensie też...
Servaz poczuł znajome mrowienie: uczucie, że właśnie postawił jakiś decydujący krok. Ale ku czemu? Sędzia wstał. Wrócił po dwóch minutach z pudłem wypełnionym po brzegi starymi dokumentami i segregatorami.
– Tu jest wszystko. Listy, kopie akt postępowania, ekspertyzy. Ale proszę, nie otwieraj tego tutaj.
Servaz przytaknął, spoglądając na karton.
– Czy były między nimi jeszcze jakieś wspólne punkty? Oprócz samobójstw i listów? Należeli do jakiejś bandy, grupy?
– Jak się pewnie domyślasz, szukaliśmy, szperaliśmy we wszystkich kierunkach, poruszyliśmy niebo i ziemię. Na próżno. Najmłodsza miała piętnaście i pół roku, najstarszy osiemnaście. Nie chodzili do tych samych klas, nie mieli tych samych zainteresowań ani wspólnych zajęć. Niektórzy dobrze się znali, inni o tyle, o ile. Jedynym punktem wspólnym była ich pozycja społeczna i jeszcze to, że wszyscy pochodzili z ubogich albo średnio zamożnych rodzin.
Servaz wyczuł frustrację w jego głosie. Domyślał się setek godzin spędzonych na analizowaniu najmniejszego śladu, najdrobniejszej poszlaki, na próbach zrozumienia tego, czego nie da się zrozumieć. Ta sprawa bardzo zaważyła na życiu Gabriela Saint-Cyra. Może to nawet ona była przyczyną jego kłopotów ze zdrowiem i wcześniejszego przejścia na emeryturę? Wiedział, że sędzia zabierze swoje pytania do grobu. Nigdy nie przestał sobie ich zadawać.
– Czy jest jakaś hipoteza, którą brałeś pod uwagę, a nie ma jej w aktach? – zapytał nagle Servaz, przechodząc na „ty”, jakby emocje zrodzone z tej opowieści sprawiły, że stali się sobie bliżsi. – Hipoteza, którą porzuciłeś z braku dowodów?
Sędzia jakby się zawahał.
– Oczywiście braliśmy pod uwagę wiele hipotez – rzekł ostrożnie. – Ale żadna nawet nie zaczęła się potwierdzać. Żadna tak naprawdę się nie wyłoniła. To największa tajemnica w całej mojej karierze. Przypuszczam, że każdy sędzia śledczy i każdy detektyw ma coś takiego. Nierozwiązana sprawa. Która będzie wracać i dręczyć ich do końca życia. Sprawa, która na zawsze pozostawi w ich ustach posmak frustracji, który przyćmi smak wszystkich sukcesów.
– To prawda – przytaknął Servaz. – Każdy ma jakąś nierozwiązaną tajemnicę. I we wszystkich tych przypadkach mamy jakiś trop ważniejszy od innych. Jakiś ślad, niejasną myśl, która do niczego nie doprowadziła, ale my ciągle czujemy, że mogła, gdybyśmy tylko mieli odrobinę szczęścia albo gdyby śledztwo inaczej się potoczyło. Naprawdę niczego takiego nie ma? Niczego, co nie weszło do akt?
Sędzia głęboko wciągnął powietrze, wpatrując się w Martina. Znowu wyglądał, jakby się wahał. Zmarszczył krzaczaste brwi i powiedział:
– Tak, jest jedna hipoteza, którą uważałem za najbardziej prawdopodobną. Ale nie znalazłem żadnego elementu, żadnego dowodu, żeby ją rozwinąć. Więc została tutaj – dodał, stukając się palcem wskazującym w głowę.
– Ośrodek kolonijny Les Isards – powiedział Saint-Cyr. – Może o nim słyszałeś?
Nazwa obijała się po zakamarkach pamięci Servaza, aż zadzwoniła jak moneta wrzucona do skarbonki: zrujnowane budynki i zardzewiała tablica przy drodze do Instytutu. Przypomniał sobie, co czuł na widok tego ponurego miejsca.
– Mijaliśmy go, jadąc do Instytutu i w drodze powrotnej. Jest zamknięty, prawda?
– Właśnie. Ale działał przez kilkadziesiąt lat. Został otwarty po wojnie i przestał przyjmować dzieci dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych. – Zrobił krótką przerwę. – Ośrodek kolonijny Les Isards został stworzony dla dzieci z Saint-Martin i okolic, które nie mogły sobie pozwolić na wakacje z prawdziwego zdarzenia. Był częściowo zarządzany przez miasto, na jego czele stał dyrektor. Przyjeżdżały tam dzieci między ósmym a piętnastym rokiem życia. Organizowano dla nich coś w rodzaju letnich obozów z tradycyjnymi zajęciami: wycieczkami w góry, grą w piłkę, kąpielami w okolicznych jeziorach... – Sędzia lekko się skrzywił, jakby odkrył, że ma dziurę w zębie. – Zainteresowało mnie to, że pięcioro z grupy samobójców spędzało wakacje w tym ośrodku w ciągu dwóch lat poprzedzających ich śmierć. I to był właściwie jedyny punkt wspólny. Badając czas ich pobytu, stwierdziłem, że były to dwa kolejne okresy letnich wakacji. I że dyrektor obozu zmienił się w roku poprzedzającym pierwszy z nich...
Servaz słuchał z napiętą uwagą. Domyślał się, do czego sędzia zmierza.
– Zacząłem więc szperać w życiu tego dyrektora, młodego człowieka około trzydziestki, ale nic nie znalazłem: żonaty, ojciec córeczki i synka, facet bez większych problemów...
– Wiesz, gdzie można go dziś znaleźć?
– Na cmentarzu. Jechał na motorze i zderzył się z ciężarówką jakieś dziesięć lat temu. Problem w tym, że nigdzie nie znalazłem śladu informacji o tym, żeby ci nastolatkowie padli ofiarą przemocy seksualnej. No i dwoje z nich nie przeszło przez ośrodek. Poza tym, zważywszy na liczbę dzieciaków z okolicy, które tam bywały, nic dziwnego, że pobyt w ośrodku to wspólny element w życiu kilku osób. Ostatecznie porzuciłem ten trop.
– Ale nadal uważasz, że może należało szukać w tym kierunku?
Saint-Cyr podniósł głowę. Jego oczy lśniły.
– Tak.
– Mówiłeś mi o tej skardze złożonej na Grimma i trójkę pozostałych, którą zaraz wycofano. Przypuszczam, że przesłuchałeś ich w ramach śledztwa w sprawie samobójstw?
– Dlaczego miałbym to zrobić? Nie było żadnego związku.
– Jesteś pewien, że w którymś momencie o nich nie pomyślałeś? – zapytał Servaz.
Saint-Cyr po raz kolejny zrobił gest, jakby się wahał.
– Tak, oczywiście...
– Wyjaśnij to.
– Ta sprawa z szantażem seksualnym nie była pierwszą plotką, którą słyszałem na temat tej czwórki. Były też inne, przedtem i potem. Ale oprócz tego jednego razu nie pojawiła się żadna oficjalna skarga.
– Co to były za plotki?
– Pogłoski, z których wynikało, że inne dziewczyny traktowali podobnie i dla niektórych to się źle skończyło, że lubili wypić, a kiedy byli pijani, stawali się... brutalni. Tego typu rzeczy. Ale dziewczyny, o których mowa, były dorosłe albo prawie dorosłe. A w wypadku samobójstw chodziło o dzieci. Porzuciłem więc ten trop. Zresztą w tamtych czasach nie brakowało podobnych plotek.
– To była prawda? Że Grimm i jego koledzy...?
– Być może. Ale nie łudź się. Tu jest tak jak wszędzie. Aż się roi od plotkar i samozwańczych donosicielek, które dla zabicia czasu gotowe są rozpowiadać najgorsze historie na temat swoich sąsiadów, a jeśli trzeba, to i coś wymyślą. Więc to nie jest żaden dowód. Jestem przekonany, że było w tym jakieś ziarno prawdy, ale pewnie przechodząc z ust do ust, coraz bardziej się rozrastało.
Servaz kiwnął głową.
– Ale masz rację, stawiając pytanie, czy zabójstwo aptekarza nie jest w jakiś sposób związane z dawnymi sprawami – ciągnął sędzia. – Wszystko, co się dzieje w tej dolinie, ma swoje korzenie w przeszłości. Jeśli chcesz odkryć prawdę, trzeba będzie podnieść każdy kamień i zobaczyć, co jest pod spodem.
– A jaka jest w tym rola Hirtmanna?
Sędzia spojrzał na niego zamyślony.
– W czasach, gdy byłem sędzią śledczym, powiedziałbym, że to „szczegół, który nie trzyma się kupy”. W każdej sprawie jest coś takiego, jakiś element, który uparcie nie pasuje do układanki. Wyklucza się go i wszystko gra. Ale szczegół zostaje. Nie chce zniknąć. Przypomina, że w którymś miejscu coś przeoczyliśmy. Czasami ważną rzecz. Czasami nie. Niektórzy sędziowie i gliny świadomie postanawiają go ignorować. Często właśnie w ten sposób powstają błędy sądowe. Ja nigdy nie ignorowałem takiego szczegółu. Ale też nie pozwalałem, żeby przysłonił mi całą resztę.
Servaz spojrzał na zegarek i wstał.
– Szkoda, że nie zajmujemy się razem tą sprawą. Wolałbym pracować z tobą niż z Confiantem.
– Dziękuję – powiedział Saint-Cyr, podnosząc się z fotela. – Myślę, że tworzylibyśmy dobry zespół. – Wskazał na stół, kuchnię i opróżnione kieliszki stojące na okrągłym stoliku obok kominka. – Mam dla ciebie propozycję. Ilekroć będziesz zmuszony nocować i stołować się w Saint-Martin, ten stół będzie na ciebie czekał. Nie będziesz musiał napychać się podejrzanym hotelowym jedzeniem ani kłaść się z pustym żołądkiem.
Servaz się uśmiechnął.
– Jeśli za każdym razem będzie tego tak dużo, niedługo nie będę w stanie prowadzić śledztwa.
Gabriel Saint-Cyr szczerze się zaśmiał, przepędzając napięcie, które zostawiła w nim opowiedziana dopiero co historia.
– Powiedzmy, że to był posiłek inauguracyjny. Chciałem ci zaimponować moim talentem kulinarnym. Następne będą skromniejsze. Obiecuję. Trzeba dbać o formę komendanta.
– Jeśli tak, to zgoda.
– Przy okazji będziemy mogli porozmawiać o postępach w two im śledztwie – dorzucił sędzia, puszczając do niego oko. Oczywiście nie wykraczając poza to, co będziesz mógł mi zdradzić. Powiedzmy, bardziej w ujęciu teoretycznym niż praktycznym. Zawsze dobrze robi, jeśli trzeba uzasadniać własne hipotezy i konkluzje przed kimś innym.
Servaz wiedział, że sędzia ma rację, choć bynajmniej nie zamierzał o wszystkim mu opowiadać. Zdawał sobie jednak sprawę, że Saint-Cyr ze swoim przenikliwym umysłem i profesjonalną logiką może mu się przydać. A gdyby się okazało, że sprawa ma związek z samobójstwami, będzie mógł się wiele dowiedzieć od byłego sędziego.
Serdecznie uścisnęli sobie dłonie i Servaz wyszedł, zanurzając się w ciemności. Na mostku zorientował się, że znowu zaczęło sypać. Głęboko oddychał nocnym powietrzem, żeby się trochę orzeźwić. Płatki śniegu topiły mu się na policzkach. Zbliżał się do samochodu, kiedy w jego kieszeni zabrzęczał telefon.
– Mamy coś nowego – powiedziała Ziegler.
Servaz zesztywniał. Spojrzał na drugą stronę strumienia w kie runku młyna. Za oknem mignęła sylwetka sędziego z talerzami i nakryciami w ręku. Z ciemnego nieba nad dachem młyna obficie sypał śnieg.
– Na miejscu zbrodni znaleziono krew należącą do innej osoby niż Grimm. Właśnie zidentyfikowali DNA.
Servaz doznał uczucia, jakby pod jego stopami otwierała się przepaść. Przełknął ślinę. Wiedział, co Ziegler powie.
– Należy do Hirtmanna.
Było trochę po północy, gdy rozległo się ciche skrzypnięcie drzwi. Diane nie spała. Leżała na łóżku w ubraniu przy zgaszonym świetle i czekała. Odwróciła głowę i zobaczyła wiązkę światła pod drzwiami. Potem usłyszała stłumione kroki.
Wstała.
Po co to robi? Przecież nie ma takiego obowiązku. Uchyliła drzwi.
Korytarz znowu był ciemny, ale na klatce schodowej w głębi paliło się światło. Spojrzała jeszcze w drugą stronę i wyszła. Miała na sobie dżinsy, sweter i pantofle. Jak usprawiedliwi swoją obecność na korytarzu o tej godzinie, gdyby na kogoś wpadła? Doszła do schodów. Nadstawiła ucha. Z dołu usłyszała echo pośpiesznych kroków. Nie zatrzymały się na trzecim ani na drugim piętrze. Dopiero na pierwszym. Diane znieruchomiała, nie odważywszy się wychylić przez poręcz.
Kliknięcie.
Osoba, którą śledziła, wystukała właśnie kod dostępu na klawiaturze biometrycznej pierwszego piętra. Każde piętro miało własną skrzynkę z kodem poza ostatnim, na którym znajdowały się sypialnie personelu. Usłyszała brzęczenie drzwi, które się otworzyły, a następnie zamknęły. Czy ona naprawdę to robi? Śledzi kogoś w nocy w nowym miejscu pracy?
Teraz zeszła po schodach aż do zabezpieczonych drzwi, zawahała się, policzyła do dziesięciu. Już miała wystukać kod, gdy ją zatrzymała pewna myśl.
Kamery...
Wszystkie części budynku, po których przemieszczali się i w których spali pacjenci, były strzeżone przez kamery. Znajdowały się we wszystkich strategicznych miejscach, od parteru aż po trzecie piętro. Nie było ich na służbowych schodach, do których pacjenci nie mieli dostępu, ani na czwartym piętrze, gdzie nocował personel. Wszędzie gdzie indziej kamery czuwały. Nie mogła kontynuować nocnego śledztwa, nie pojawiając się w tej czy innej chwili w ich polu widzenia...
Osoba przed nią nie bała się więc kamer. Ale jeśli Diane pojawi się w ich zasięgu, to jej zachowanie zostanie uznane za podejrzane.
Stała tak i oddawała się rozmyślaniom, gdy z drugiej strony drzwi rozległy się kroki. Ledwie zdążyła rzucić się ku schodom i ukryć, gdy znowu usłyszała brzęczenie zamka biometrycznego.
Na krótką chwilę jej serce ścisnęło się ze strachu. Ale zamiast wrócić na piętro sypialni, osoba, którą śledziła, znowu zaczęła schodzić.
Zwariowałaś!
Gdy doszła do drzwi na parterze, zatrzymała się. Na horyzoncie nikogo nie było. Gdzie się podziała zguba? Gdyby weszła do wspólnych pomieszczeń, Diane musiałaby usłyszeć kolejne brzęczenie zabezpieczeń. Mało brakowało, a nie zauważyłaby drzwi do piwnicy po lewej stronie, pod ostatnim ciągiem schodów: drzwi, które właśnie się zamykały... Po tej stronie znajdowała się tylko nieruchoma gałka – drzwi można było otworzyć jedynie kluczem. Zanim ciężkie skrzydło zdążyło się zatrzasnąć, Diane szybko wsunęła dłoń w szparę. Musiała użyć dużej siły, by przyciągnąć drzwi do siebie.
Znowu schody, tym razem z surowego betonu, prowadzące w mroczne głębiny podziemia. Piętnaście stopni do półpiętra i następne piętnaście. Strome schody, chropowate ściany.
Zawahała się.
Śledzenie kogoś w korytarzach Instytutu to jedna sprawa – gdyby ją ktoś zauważył, zawsze będzie mogła wytłumaczyć, że zasiedziała się w biurze albo że się zgubiła... Ale śledzenie tej samej osoby w podziemiach – to zupełnie co innego.
A tajemnicza osoba nadal schodziła...
Podjęła decyzję i pozwoliła, by ciężkie drzwi zamknęły się za nią. Od strony piwnicy można je było otworzyć dzięki poziomej zasuwie. Zatrzasnęły się z lekkim szczęknięciem. Diane natychmiast otuliła zimna wilgoć kamienia. Poczuła zapach piwnicy. Ruszyła na dół. Minęła pierwsze półpiętro, gdy nagle zapaliło się światło. Nie trafiła na kolejny stopień. Straciła równowagę, cicho jęknęła i twardo uderzyła barkiem w ścianę poniżej. Krzywiąc się z bólu, Diane dotknęła dłonią stłuczonego miejsca. Wstrzymała oddech. Kroki się zatrzymały! Strach, którego niejasna obecność do tej pory majaczyła gdzieś na peryferiach jej mózgu, opanował ją w jednej chwili. Serce tłukło jej się w piersi. Słyszała już tylko pulsowanie krwi w skroniach. Już miała zawrócić, gdy znów usłyszała kroki. Oddalały się... Diane spojrzała w dół. Nie było zupełnie ciemno. Przyćmione, widmowe światło kładło się na ścianach jak cienka warstwa żółtej farby. Zaczęła znów schodzić, stawiając ostrożnie stopy, aż doszła do długiego, słabo oświetlonego korytarza. Pod sufitem rdzewiejące rury i pęki kabli elektrycznych, na ścianach plamy wilgoci.
Podziemia...
Miejsce z pewnością nieznane większości personelu.
Zatęchłe powietrze, przenikliwe zimno i wilgoć przywodziły Diane na myśl porównanie z grobem.
Odgłosy – oddalające się kroki, kapanie wody z sufitu, daleki pomruk systemu wentylacyjnego – wszystko to w takim miejscu brzmiało złowieszczo.
Zadrżała.
Zimny dreszcz łaskotał jej kręgosłup jak pieszczota lodowatej dłoni. Iść dalej czy nie? Podziemia, z przecinającymi się korytarzami, wyglądały jak labirynt. Opanowując strach, Diane próbowała iść w kierunku, w którym podążyły kroki. Oddalały się; także światło było coraz słabsze. Musi się spieszyć. Blask i odgłosy dochodziły z tej samej strony. Doszła do kolejnego rogu i wy chyliła się. Jakaś postać w głębi... Ledwie zdążyła ją dostrzec, gdy osoba zniknęła, skręciwszy w prawo.
Diane uświadomiła sobie, że drżący i migotliwy snop światła oświetlający drogę osobie, którą śledziła, pochodzi z ręcznej latarki.
Ze ściśniętym gardłem rzuciła się naprzód, by nie zostać sama w ciemności. Cała się trzęsła – z zimna i ze strachu. To szaleństwo! Co ja tutaj robię? Nie miała pod ręką zupełnie nic, czym mogłaby się bronić. Musiała też uważać, gdzie stawia stopy. Korytarze, choć szerokie, były miejscami niemal całkowicie zawalone rupieciami: stelażami pod materace, materacami, ustawionymi przy ścianach żelaznymi łóżkami, wyszczerbionymi umywalkami, połamanymi fotelami i krzesłami, kartonami, komputerami i popsutymi telewizorami... Postać wciąż posuwała się przez ten kram i skręcając to w prawo, to w lewo, coraz bardziej się zanurzała we wnętrznościach Instytutu. Jedynie dzięki drżącej wiązce światła, która za nią zostawała, Diane mogła się zorientować, w którą stronę skręciła. Miała ochotę zrezygnować i wrócić drogą, którą przyszła, ale zrozumiała, że na to jest już za późno. Nigdy nie znajdzie wyjścia z tych ciemności! Zastanawiała się, co by było, gdyby nacisnęła włącznik i w całych podziemiach zapaliło się światło. Osoba z przodu uświadomiłaby sobie, że jest śledzona. Jak by zareagowała? Diane nie miała innego wyjścia, jak tylko podążać za ruchomym światłem. W niemal całkowitych ciemnościach panujących wokół niej usłyszała chrobot małych pazurków na podłodze. Szczury! Uciekały jej z drogi. Diane czuła, że mrok ciąży jej na barkach. Światło było raz mocniejsze, raz słabsze, w zależności od odległości, jaka dzieliła ją od postaci z latarką...
Coraz mocniej zdawała sobie sprawę, że dała się porwać nieprzemyślanemu impulsowi. Dlaczego nie została w pokoju?
Wtem usłyszała skrzypienie metalowych drzwi. Następnie drzwi się zamknęły i Diane znalazła się w całkowitych ciemnościach! Jakby nagle pozbawiono ją wzroku. Była kompletnie zdezorientowana. Nie widziała już własnego tułowia, dłoni, stóp... Nic, tylko czerń. Nieprzezroczysta czerń, przez którą nie przebiłby się żaden wzrok. W uszach słyszała pulsowanie krwi. Próbowała przełknąć ślinę, ale zaschło jej w gardle. Odwróciła się za siebie – na próżno. Nadal słychać było szum systemu wentylacyjnego i kapanie wody, ale odgłosy te wydały jej się równie bezużyteczne jak dźwięk rogu przeciwmgielnego dla statku, który walczy nocą z szalejącym sztormem. Potem przypomniała sobie o telefonie komórkowym w tylnej kieszeni dżinsów. Wyciągnęła go drżącą ręką. Światło wyświetlacza było słabsze, niż się spodziewała. Oświetlało zaledwie czubki jej palców. Szła przed siebie, aż w mizernej poświacie szczelnie otoczonej przez ciemności ukazało się coś innego niż jej własna dłoń: ściana. A przynajmniej parę centymetrów kwadratowych betonu. Przez kilka minut przesuwała się wolno wzdłuż muru, aż trafiła na włącznik. Świetlówki zamrugały i podziemia zalała elektryczna jasność. Diane rzuciła się w kierunku, z którego słyszała trzaśnięcie drzwi. Były identyczne jak te, przez które przechodziła poprzednio. Odsunęła rygiel i uświadomiła sobie, że jeśli się teraz zatrzasną, będzie miała zamkniętą drogę powrotu. Pokręciła się po piwnicy, aż w stercie rupieci znalazła jakąś deskę. Po przejściu na drugą stronę włożyła ją między drzwi a futrynę.
Schody i okno... Rozpoznała je od razu. Już tu była. Weszła na pierwsze stopnie i stanęła. Nie było sensu iść dalej. Wiedziała, że na górze jest kamera. I grube pancerne drzwi z okienkiem, a za nimi śluza.
Ktoś nocą odwiedza sektor A...
Ktoś, kto korzysta ze służbowych schodów i drogi przez podziemia, żeby uniknąć kamer. Z wyjątkiem jednej kamery nad pancernymi drzwiami. Diane miała wilgotne dłonie i ściśnięte wnętrzności. Zrozumiała, co to znaczy: ta osoba ma wspólnika wśród ochroniarzy pilnujących tej części zakładu.
Powiedziała sobie, że to pewnie nic takiego. Jacyś członkowie personelu, którzy zamiast spać, bez wiedzy innych grają w pokera. Albo nawet potajemny romans między Monsieur Monde’em a którąś z pracownic. Ale w głębi duszy wiedziała, że chodzi o coś zupełnie innego. Zbyt dużo o tym słyszała. Wybrała się w podróż do miejsca, w którym panują obłęd i śmierć. Tyle że wbrew temu, czego się spodziewała, ani obłęd, ani śmierć nie są pod kontrolą. W niewytłumaczalny sposób wymknęły się ze swojej klatki. Dzieje się tu coś mrocznego, a ona, przyjeżdżając w to miejsce, chcąc nie chcąc, weszła do gry.
* Confiant – fr. ufny, łatwowierny (przyp. tłum.).