27
– Państwo na mnie czekali?
Na dźwięk jego głosu Cathy d’Humières aż podskoczyła. Odwróciła się w stronę drzwi. Na dłuższą chwilę jej wzrok zatrzymał się na Servazie, po czym powędrował ku Ziegler i Maillardowi, a następnie wrócił do policjanta.
– Wielkie nieba! Co się panu stało?
W pobliżu drzwi wisiało zdjęcie za szkłem i Servaz zobaczył swoje odbicie. Czarne cienie pod przekrwionymi oczami, błędny wzrok.
– Wytłumacz im – powiedział do Ziegler i opadł na krzesło. Podłoga ciągle trochę tańczyła mu pod stopami.
Irène Ziegler opowiedziała, co się stało. D’Humières, Confiant i dwie woskowe figury wysłuchali jej w milczeniu. To prokurator po telefonie Espérandieu zadecydowała o zwolnieniu Ziegler. A intuicja Irène, że Servaz pojechał do swojego mentora, uratowała policjantowi życie. To oraz fakt, że młyn leży w odległości pięciu minut jazdy samochodem od posterunku żandarmerii.
– Saint-Cyr! – rzuciła d’Humières, potrząsając głową. – Nie mogę w to uwierzyć!
Servaz wrzucił musującą aspirynę do szklanki z wodą. Nagle mgła oblepiająca jego umysł się rozstąpiła i od początku do końca zobaczył to, co wydarzyło się w młynie. Patrzył na nich szeroko otwartymi oczami.
– Cholera! – wychrypiał. – Kiedy byłem zamroczony, Saint-Cyr telefonował do tej... Lisy z Instytutu... Żeby jej powiedzieć, że ta psycholożka nikomu oprócz mnie o tym nie mówiła i że kontroluje sytuację. Tuż przed tym, jak próbował mnie...
D’Humières zbladła.
– To znaczy, że dziewczyna jest w niebezpieczeństwie! Maillard, ekipa nadal pilnuje Instytutu? Niech pan powie swoim ludziom, żeby natychmiast interweniowali!
Cathy d’Humières wyjęła telefon i wybrała numer. Po kilku sekundach zrezygnowała.
– Doktor Xavier nie odbiera.
– Trzeba przesłuchać Lombarda – powiedział Servaz z trudem. – I przydzielić mu obserwację. Tylko pytanie, jak się do tego zabrać. Może być wszędzie: w Paryżu, w Nowym Jorku, na którejś ze swoich wysepek albo tutaj. Ale wątpię, żeby nam o tym ot tak powiedzieli.
– Jest tutaj – odezwał się Confiant.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się w jego stronę.
– Zanim tu przyjechałem, na jego prośbę byłem w zamku, żeby poinformować go o postępach śledztwa. Tuż przed tym, jak zadzwonił pana asystent – powiedział do Servaza. – Nie zdążyłem, eee... o tym powiedzieć. Za dużo się potem działo...
Servaz zastanawiał się, ile razy od początku śledztwa młody sędzia odwiedził zamek.
– Później o tym porozmawiamy – rzuciła d’Humières surowym tonem. – Wszystkie drogi wyjazdowe z doliny są zablokowane? Świetnie. Skontaktujemy się z dyrekcją policji. Chcę, żeby przeszukano mieszkanie Lombarda w Paryżu w tym samym czasie, gdy będziemy przeszukiwać zamek. Ludzie muszą być doskonale skoordynowani. I dyskretni. Wtajemniczymy w sprawę jedynie absolutnie niezbędne osoby. Popełnił błąd, uderzając w jednego z moich ludzi – dodała, patrząc na Servaza. – Lombard czy nie, przekroczył granicę. A ten, kto ją przekracza, ma do czynienia ze mną. – Wstała. – Muszę zadzwonić do kancelarii. Mamy bardzo mało czasu na wysłanie ludzi na miejsce i ustalenie szczegółów. Potem przejdziemy do akcji. Nie mamy ani minuty do stracenia.
Przy stole natychmiast rozgorzała dyskusja. Nie wszyscy podzielali zdanie d’Humières. Podoficerowie żandarmerii się wahali. Lombard to gruba ryba. W grę wchodziły kariery, sprawa hierarchii i inne poboczne aspekty.
– W jaki sposób Vincent się dowiedział, że Lombard nie był w Stanach? – zapytał Servaz.
Ziegler mu opowiedziała. Mieli szczęście. Po anonimowym donosie brygada finansowa z Paryża przeprowadziła kontrolę księgowości w niektórych spółkach podlegających grupie. Zapowiadał się wielki skandal. Przed kilkoma dniami podczas sprawdzania ksiąg rachunkowych Lombard Média wykryto jeszcze jedną nieprawidłowość: przelew 135 tysięcy dolarów z konta Lombard Média na rachunek spółki zajmującej się produkcją reportaży telewizyjnych oraz stosowne faktury. Po rutynowej kontroli w tej firmie okazało się, że tamten reportaż nigdy nie został nakręcony i że faktury są fikcyjne. Oczywiście firma ta regularnie pracuje dla Lombard Média, ale tym razem nie zamówiono żadnego reportażu, którego cena odpowiadałaby tej sumie. Policjanci z brygady finansowej próbowali więc dojść, na jaki cel mogły zostać przeznaczone te pieniądze, a przede wszystkim dlaczego spółce zależało na ukryciu tego wydatku. Łapówka? Defraudacja środków? Otrzymali kolejny nakaz sądowy, tym razem dotyczący kontroli banku, który obsługiwał przelew, i poprosili o dane rzeczywistego beneficjenta. Niestety autorzy tej malwersacji podjęli wszelkie możliwe środki ostrożności: suma została przelana na kilka godzin na konto w Londynie, następnie na konto na Wyspach Bahama i wreszcie na kolejne, na Karaibach. Tu ślad się urwał. W jakim celu dokonano przelewu? 135 tysięcy dolarów to okrągła sumka, a jednocześnie drobiazg dla imperium Lombarda. Wezwali więc prezesa wykonawczego Lombard Média i zagrozili mu, że zostanie oskarżony o fałszowanie dokumentów. Facet się przestraszył i w końcu uchylił rąbka tajemnicy: operację przeprowadzono w trybie pilnym na prośbę samego Érica Lombarda. Przysiągł, że nie wie, na co przeznaczono tę sumę. Ponieważ Vincent poprosił brygadę finansową o zgłaszanie mu wszelkich nieprawidłowości, do których doszło w ostatnim czasie, jego informatorka powiadomiła go o tym zdarzeniu, choć pozornie wydawało się ono nie mieć nic wspólnego ze śmiercią konia.
– Faktycznie, jaki tu związek? – zapytała jedna z szych z żandarmerii.
– No cóż – powiedziała Ziegler – porucznik Espérandieu wpadł na pewien pomysł. Zatelefonował do linii lotniczych czarterujących samoloty dla bogatych biznesmenów. Okazało się, że taka kwota w zupełności wystarczyła na pokrycie kosztów transatlantyckiego lotu w tę i z powrotem na pokładzie prywatnego odrzutowca.
– Éric Lombard ma własne samoloty i własnych pilotów – zaoponował podoficer. – Po co miałby korzystać z innych linii?
– Po to, żeby po tym locie nigdzie nie było śladu, żeby nie pojawił się w żadnym miejscu w rachunkach grupy – wyjaśniła Ziegler. – Pozostawało jedynie ukryć sam wydatek.
– Stąd sfingowany reportaż – zrozumiała d’Humières.
– Właśnie.
– To ciekawe – powiedział podoficer. – Ale to tylko domniemania.
– Nie do końca. Porucznik Espérandieu doszedł do wniosku, że jeśli Éric Lombard wrócił po kryjomu ze Stanów tej nocy, kiedy zabito konia, musiał wylądować niedaleko stąd. Obdzwonił więc różne lotniska w tej strefie, zaczynając od najbliższego i stopniowo przechodząc ku dalszym: Tarbes, Pau, Biarritz... Przy trzecim bingo. Prywatny odrzutowiec amerykańskich linii lotniczych rzeczywiście wylądował na lotnisku Biarritz-Bayonne we wtorek 9 grudnia wieczorem. Jak wynika z posiadanych przez nas informacji, Éric Lombard przedostał się na terytorium Francji pod cudzym nazwiskiem, na fałszywych papierach. Nikt go nie widział. Samolot został na lotnisku jakieś dwanaście godzin i odleciał wczesnym rankiem. To wystarczająco dużo czasu, by pokonać samochodem trasę Bayonne–Saint-Martin, dostać się do stadniny, zabić konia, powiesić go na górnej stacji kolejki i wrócić.
Teraz wszyscy intensywnie wpatrywali się w Irène Ziegler.
– To jeszcze nie wszystko – ciągnęła. – Lotnisko w Biarritz zachowało nazwę tych amerykańskich linii w rejestrze nocnych lotów i w formularzu planu lotów. Vincent Espérandieu zadzwonił więc do jednego ze swoich informatorów w Interpolu, a ten skontaktował się z informatorem w FBI. Funkcjonariusze FBI byli u pilota dziś rano. A on formalnie rozpoznał Érica Lombarda. Jest gotów zeznawać jako świadek. – Popatrzyła na Servaza. – Lombard może już wiedzieć o naszych zamiarach. Prawdopodobnie ma własne kontakty w FBI albo w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.
Servaz podniósł rękę.
– Mam dwójkę ludzi, którzy trzymają straż przed zamkiem od wczesnego wieczoru – oświadczył. – Odkąd zacząłem podejrzewać, co się dzieje. Jeśli pan sędzia ma rację, Lombard nadal jest w środku. A przy okazji, gdzie jest Vincent?
– W drodze. Będzie tu za parę minut – odpowiedziała Ziegler.
Servaz wstał. Z trudem trzymał się na nogach.
– Twoje miejsce jest na oddziale detoksykacji – zaoponowała Irène. – Nie jesteś w stanie brać udziału w akcji. Potrzebne ci płukanie żołądka i opieka lekarza. Nawet nie wiemy, jaki narkotyk podał ci Saint-Cyr.
– Pójdę do szpitala, kiedy zakończymy tę sprawę. To także moje śledztwo. Zostanę na tyłach. Chyba że Lombard nie będzie robił problemów i wpuści nas do środka, ale to by mnie zdziwiło.
– Jeżeli w ogóle jeszcze tam jest – zauważyła d’Humières.
– Coś mi mówi, że jest.
Hirtmann wsłuchiwał się w podmuchy wiatru, które bombardowały okno zmrożonymi płatkami śniegu. Prawdziwa zamieć, pomyślał, uśmiechając się. Tego wieczoru, siedząc w głowach łóżka, zastanawiał się, co zrobi w pierwszej kolejności w dniu, gdy odzyska wolność. Regularnie oddawał się takim rozważaniom i za każdym razem, gdy to robił, wpadał w długotrwały stan błogiego rozmarzenia.
Jeden z jego ulubionych scenariuszy przewidywał, że pojedzie po pieniądze i dokumenty, które ukrył na pewnym cmentarzu w Sabaudii, w pobliżu granicy ze Szwajcarią. Zabawny szczegół: pieniądze, sto tysięcy franków szwajcarskich w nominałach po sto i dwieście, oraz fałszywe papiery były zamknięte w odpornej na wilgoć i temperaturę skrzynce, umieszczonej w trumnie matki jednej z jego ofiar. Lokalizację cmentarza i trumny wskazała mu przed śmiercią sama ofiara. Za pomocą tych funduszy opłaci chirurga plastycznego z departamentu Var, który niegdyś zaszczycał swoją obecnością jego „wieczory genewskie”. W innej kryjówce Hirtmann przechowywał kilka nagrań wideo pogrążających lekarza, którego przytomnie oszczędził podczas swojego procesu. Kiedy z zabandażowaną głową, w pokoju za tysiąc euro z oknami wychodzącymi na Morze Śródziemne, będzie czekał, aż wydobrzeje, zażąda najwyższej jakości wieży do słuchania ukochanego Mahlera oraz nocnych usług profesjonalnej call-girl.
Nagle jego rozmarzony uśmiech zniknął. Krzywiąc się, uniósł dłoń do czoła. TEN KUREWSKI LEK PRZYPRAWIAŁ GO O POTWORNE MIGRENY. Ach, ten kretyn Xavier i WSZYSCY CI ZIDIOCIALI PSYCHIATRZY! Wszyscy są tacy sami z tą swoją szarlatanerią!
Poczuł, że ogarnia go gniew. Wściekłość torowała sobie drogę przez jego mózg, odłączając po kolei każdą racjonalną myśl, by wreszcie jak plama czarnego atramentu rozlać się w oceanie jego umysłu. Była jak żarłoczna kałamarnica, która wychodzi ze swojej dziury i pochłania całą jego świadomość. Miał ochotę walnąć pięścią w ścianę albo zrobić komuś krzywdę. Zgrzytał zębami i kręcił głową na wszystkie strony, skomląc i zawodząc jak kot, którego oblano wrzątkiem, aż w końcu się uspokoił. Czasami było mu szalenie trudno nad sobą zapanować, ale dzięki samodyscyplinie osiągnął kontrolę. Podczas licznych pobytów w szpitalach psychiatrycznych spędzał miesiące na czytaniu książek tych idiotów psychiatrów i opanował ich sztukę psychicznego kuglarstwa, ich iluzjonistyczne kombinacje, które ćwiczył i ćwiczył w swojej celi z wytrwałością, do jakiej zdolny jest tylko człowiek ogarnięty obsesją. Znał ich największą słabość: na całym świecie nie ma psychiatry, który nie miałby o sobie bardzo wysokiego mniemania. Znalazł się jednak wśród nich jeden, który odkrył jego mały podstęp i zabrał książki. Jedyny na kilkudziesięciu spotkanych do tej pory.
Nagle usłyszał świdrujący, przenikliwy dźwięk. Wstał ze swojego siedziska. Z korytarza dochodził ogłuszający ryk syreny. Miotała rozdzierające dźwiękowe strzały, przyprawiając go o ból bębenków w uszach i nasilając migrenę.
Ledwie zdążył zadać sobie pytanie, co się właściwie dzieje, gdy rozbłysło światło. Siedział w półcieniu rozjaśnianym przez szarą poświatę płynącą z okna i pomarańczowy blask, który w regularnych odstępach wpadał przez świetlik w drzwiach. Alarm przeciwpożarowy!
Jego serce zaczęło bić z prędkością stu sześćdziesięciu uderzeń na minutę. Pożar w Instytucie! Taka okazja może się nigdy nie powtórzyć...
Nagle drzwi się otworzyły i do celi wbiegła Lisa Ferney. W agresywnym, pulsującym pomarańczowym blasku wpadającym z korytarza wyglądała jak postać z chińskiego teatru cieni.
Trzymała w ręku podbitą polarem kurtkę, biały fartuch i białe spodnie oraz parę wysokich butów. Rzuciła mu odzież.
– Ubieraj się. Szybko!
Położyła też na stole maskę przeciwgazową z filtrem i okulary ochronne z pleksi.
– To też załóż. Pośpiesz się!
– Co się tam dzieje? – zapytał, wciągając w pośpiechu ubrania. – Coś się nie udało? Potrzebujecie dywersanta, tak?
– Nigdy w to nie wierzyłeś, prawda?– powiedziała z uśmiechem na ustach. – Robiłeś to, bo cię to bawiło. Sądziłeś, że nie wypełnię mojej części umowy. – Patrzyła na niego bez mrugnięcia okiem: Lisa należała do tych niewielu osób, które były do tego zdolne. – Co przewidziałeś dla mnie, Julianie? Jaką karę? – Wyjrzała przez okno. – Pośpiesz się! – powiedziała. – Nie mamy na to całej nocy.
– Gdzie są ochroniarze?
– Unieszkodliwiłam Monsieur Monde’a. Inni biegają tam i z powrotem, żeby uniemożliwić pacjentom ucieczkę. Pożar wyłączył system zabezpieczeń. Tej nocy drzwi są otwarte. Pośpiesz się! Na dole jest oddział żandarmów. Pożar i reszta pacjentów na moment ich zatrzymają.
Włożył maskę na twarz i zapiął taśmy z tyłu głowy. Lisa była zadowolona z rezultatu. W tym fartuchu, w masce i przy słabym oświetleniu był prawie nierozpoznawalny – tylko ten wzrost...
– Zejdź schodami do podziemi. – Podała mu mały klucz. – Gdy będziesz na dole, musisz tylko iść za strzałkami namalowanymi na ścianach, zaprowadzą cię prosto do ukrytego wyjścia. Wypełniłam moją część układu. Teraz twoja kolej.
– Moja kolej? – jego głos pod maską brzmiał dziwnie.
Wyjęła z kieszeni pistolet i podała mu.
– Znajdziesz Diane Berg związaną w podziemiach. Zabierz ją ze sobą. I zabij. Zostaw ciało gdzieś na zewnątrz i zniknij.
Na korytarzu było pełno dymu. Oślepiające rozbłyski alarmu przeciwpożarowego szarpały jego nerwy wzrokowe, a dźwięk syreny wyjącej tuż obok sprawiał, że pękały mu bębenki w uszach. Na korytarzu nikogo nie było, a wszystkie drzwi były otwarte. Mijając je, Hirtmann zauważył, że cele są puste.
Monsieur Monde leżał na posadzce przeszklonej dyżurki ze straszną raną z tyłu głowy. Krew na podłodze... Dużo krwi... Przeszli przez otwartą śluzę i zobaczyli klatkę schodową wypełnioną dymem.
– Trzeba się śpieszyć! – W głosie Lisy po raz pierwszy słychać było panikę.
Blask świateł alarmowych rozświetlał jej kasztanowe włosy i barwił twarz na groteskowy pomarańczowy kolor, żłobiąc cienie pod jej łukami brwiowymi i nosem, podkreślając kwadratowy kształt szczęki i sprawiając, że wyglądała trochę jak mężczyzna.
Zbiegali po schodach. Dym gęstniał. Lisa zakaszlała. Gdy znaleźli się na parterze, zatrzymała się i pokazała mu schody prowadzące do podziemia.
– Uderz mnie – powiedziała.
– Co?
– Wal! Pięścią w nos! Szybko!
Wahał się tylko przez moment. Uderzona pięścią Lisa upadła do tyłu. Krzyknęła i podniosła dłonie do twarzy. Przez chwilę z satysfakcją obserwował tryskającą krew. A potem zniknął.
Patrzyła, jak rozpływa się wśród dymu. Ból był silny, ale przede wszystkim Lisa czuła niepokój. Jeszcze zanim wznieciła pożar, zauważyła, że żandarmi trzymający straż na zboczach schodzą w kierunku Instytutu. Co oni tu robią, skoro tamten glina jest nieżywy, a Diane wciąż siedzi związana i unieruchomiona na dole?
Zdarzyło się coś, czego nie zaplanowali...
Wstała. Miała krew na twarzy i na kitlu. Chwiejnym krokiem ruszyła w stronę wyjścia.
Servaz stał przed bramą zamku. Byli tam także Maillard, Ziegler, Confiant, Cathy d’Humières, Espérandieu, Samira, Pujol i Simeoni. Za nimi trzy furgonetki żandarmerii pełne uzbrojonych ludzi. Servaz dwukrotnie nacisnął dzwonek. Na próżno.
– I co? – zapytała Cathy d’Humières, klaszcząc dłońmi w rękawiczkach, by się rozgrzać.
– Nie odzywają się.
Tak intensywnie wydeptywali śnieg przed bramą, że ich ślady krzyżowały się i nachodziły jedne na drugie.
– Niemożliwe, żeby tam nikogo nie było – powiedziała Ziegler. – Nawet jeśli nie ma Lombarda, zawsze są jeszcze strażnicy i personel zamku. To znaczy, że postanowili nie odpowiadać.
Ich oddechy materializowały się w postaci białej pary, którą szybko rozwiewał porywisty wiatr.
Pani prokurator spojrzała na swój złoty zegarek. 0.36.
– Wszyscy na miejscu? – zapytała.
Za pięć minut miała się zacząć rewizja w paryskim w mieszkaniu w ósmej dzielnicy, w pobliżu Étoile. Dwaj przemarznięci cywile przestępowali z nogi na nogę na rogu ulicy. Byli to doktor Castaing i pan Gamelin, notariusz, wezwani w charakterze neutralnych świadków z powodu nieobecności właściciela lokalu. Ponieważ chodziło o nocną rewizję, pani prokurator powołała się także na pilny charakter sprawy i ryzyko zaginięcia dowodów i zakwalifikowała to, co wydarzyło się po próbie zastrzelenia Servaza przez Saint-Cyra, jako schwytanie na gorącym uczynku.
– Maillard, niech pan zapyta, czy w Paryżu są gotowi. Martin, jak pan się czuje? Wygląda pan na wykończonego. Może zaczekałby pan tutaj? I zostawił kapitan Ziegler dowodzenie operacją? Świetnie da sobie radę.
Maillard poszedł w kierunku jednej z furgonetek. Servaz z uśmiechem na ustach przyglądał się Cathy d’Humières. Zamieć targała jej ufarbowane na blond włosy i szal. Najwyraźniej gniew i oburzenie wzięły w niej górę nad poczuciem zawodowej godności.
– Nie najgorzej – powiedział.
Z wnętrza furgonetki zaczęły dobiegać krzyki. Maillard wybuchnął:
– Dlatego że ja mówię, że nie możemy! Co? Gdzie? Tak, zaraz im przekażę!
– Co się dzieje? – zapytała d’Humières pędzącego w ich stronę Maillarda.
– Pożar w Instytucie! Wybuchła panika! Nasi ludzie są na miejscu, próbują razem z ochroniarzami przeszkodzić pacjentom w ucieczce! Wszystkie systemy zabezpieczeń są wyłączone! Musimy tam wysłać wszystkie nasze siły, natychmiast.
Servaz się zamyślił. To nie może być przypadek...
– To jest dywersja – powiedział.
Cathy d’Humières popatrzyła na niego z godnością.
– Wiem. – Odwróciła się do Maillarda. – Co panu dokładnie powiedzieli?
– Że Instytut się pali. Wszyscy pacjenci są na zewnątrz, pilnowani przez kilku ochroniarzy i nasz oddział. Sytuacja może się w każdej chwili pogorszyć. Wygląda na to, że wielu już skorzystało z okazji i uciekło. Próbują ich łapać.
Servaz zbladł.
– Co z pacjentami z sektora A?
– Nie wiem.
– Przy takim śniegu i mrozie daleko nie uciekną.
– Przykro mi, Martin, ale mamy nagły wypadek – ucięła d’Humières. – Zostawiam panu pański zespół, ale zabieram jak najwięcej ludzi. I dzwonię po posiłki.
Servaz spojrzał na Irène.
– Proszę mi zostawić kapitan Ziegler – poprosił.
– Chce pan wejść do środka bez wsparcia? Tam mogą być uzbrojeni ludzie.
– Albo nie ma nikogo...
– Pójdę z komendantem Servazem – odezwała się Irène. – Nie sądzę, żeby to było niebezpieczne. Lombard to morderca, ale nie gangster.
D’Humières spojrzała po kolei na każdego z członków brygady.
– W porządku. Confiant, zostaje pan z nimi. Ale żadnych nierozsądnych kroków. W razie najmniejszego niebezpieczeństwa czekacie na posiłki. Zrozumiano?
– Zostanie pan z tyłu – powiedział Servaz do sędziego. – Wezwę pana na rewizję, kiedy droga będzie wolna. Wejdziemy tylko wtedy, gdy nie będzie zagrożenia.
Confiant skinął głową z ponurą miną. Cathy d’Humières znowu spojrzała na zegarek.
– No dobrze, jedziemy do Instytutu – powiedziała i poszła w stronę samochodu.
Patrzyli, jak Maillard i inni żandarmi wsiadają do furgonetek. Po minucie już ich nie było.
Gdy otworzyły się metalowe drzwi, żandarm, który pilnował wyjścia ewakuacyjnego z podziemi, złapał za broń. Zobaczył wysokiego mężczyznę ubranego w pielęgniarski fartuch i maskę z filtrem powietrza, wchodzącego na schody z bezwładną kobietą na rękach.
– Straciła przytomność – powiedział mężczyzna przez maskę. – Dym... Ma pan samochód? Karetkę? Trzeba ją zawieźć do lekarza. Szybko!
Żandarm się zawahał. Większość pacjentów i ochroniarzy znajdowała się z drugiej strony budynku. Nie wiedział, czy jest wśród nich jakiś lekarz. I otrzymał rozkaz pilnowania tego wyjścia.
– Trzeba się śpieszyć – nalegał mężczyzna. – Już próbowałem ją reanimować. Liczy się każda minuta! Ma pan jakiś samochód? Tak czy nie?
Głos dobiegający spod maski brzmiał poważnie, grobowo i władczo.
– Poszukam kogoś – powiedział żandarm i oddalił się biegiem.
Po minucie na nasypie pojawił się samochód. Od strony pasażera wysiadł jeden żandarm, drugi, na miejscu kierowcy, dał Hirtmannowi znak, by usiadł z tyłu. Gdy tylko Szwajcar usadził Diane w fotelu, samochód ruszył. Kiedy okrążali budynek, Hirtmann zauważył znajome postaci – pacjentów i personel – zgromadzone w pewnej odległości od pożaru. Płomienie ogarniały już sporą część Instytutu. Strażacy rozwijali właśnie wąż umieszczony na czerwonym wozie strażackim, który błyszczał nowością. Drugi wóz był już w akcji. O wiele za późno. To nie wystarczy, by uratować zabudowania. Przed wejściem pielęgniarze rozkładali nosze, które wyjęli z karetki.
Gdy budynki znikały w tyle, Hirtmann przez maskę wpatrywał się w kark kierowcy, trzymając dłoń na zimnym metalu pistoletu, który miał w kieszeni.
– Jak przejdziemy przez kraty?
Servaz przyglądał się ogrodzeniu. Kute żelazo wyglądało solidnie, tylko taran dałby sobie z nim radę. Odwrócił się do Ziegler. Wskazywała na pnącza porastające jeden z filarów.
– Tędy.
Pod samym okiem kamery, pomyślał.
– Wiadomo, ilu ich tam jest? – zapytała Samira.
Sprawdziła pistolet.
– Może wszyscy uciekli i nie ma nikogo – wysunęła przypuszczenie Ziegler.
– Albo jest ich dziesiątka, dwudziestka lub trzydziestka – powiedział Espérandieu.
Wyjął swojego sig sauera.
– W takim razie trzeba mieć nadzieję, że będą działać zgodnie z prawem – zażartowała Samira. – Mordercy, którzy zwiewają z dwóch różnych miejsc jednocześnie, to całkiem nowe zjawisko.
– Nic nie wskazuje na to, żeby Lombard zdążył uciec – odpowiedział Servaz. – Na pewno jest w środku. Dlatego wolałby zobaczyć, że wszyscy jedziemy do Instytutu.
Confiant się nie odzywał. Obserwował komendanta z ponurą miną. Ziegler, nie zwlekając, chwyciła za pnącze, wskoczyła na filar, wczepiła się w kamerę, złapała równowagę na szczycie i zeskoczyła na drugą stronę. Servaz dał znak Pujolowi i Simeoniemu, żeby razem z sędzią zostali na straży. Następnie odetchnął głęboko i poszedł w ślad Ziegler, choć poszło mu nieco gorzej, tym bardziej że kamizelka kuloodporna, którą miał pod swetrem, krępowała jego ruchy. Espérandieu przeskoczył ostatni.
Zeskakując na ziemię, Servaz poczuł gwałtowny ból. Jęknął. Kiedy chciał zrobić krok, znowu poczuł ból. Zwichnął kostkę!
– Coś nie tak?
– Wszystko w porządku – odpowiedział sucho.
Na poparcie swoich słów ruszył do przodu. Każdy krok powodował cierpienie. Zacisnął zęby. Sprawdził, czy tym razem nie zapomniał broni.
– Nabity? – zapytała Ziegler, która szła obok. – Załaduj jedną kulkę. Teraz. I trzymaj broń w ręce.
Przełknął ślinę. Zdenerwowała go ta uwaga.
Była 1.05.
Servaz zapalił papierosa i patrzył na zamek, stojąc na początku długiej asfaltowej alei okolonej stuletnimi dębami. Fasada i zaśnieżone trawniki były podświetlone. Także krzewy w kształcie zwierząt. W śniegu świeciły małe reflektorki. W kilku oknach w centralnej części budynku paliło się światło. Jakby na nich czekano... Poza tym nic. Żadnego ruchu za oknami. To koniec drogi, pomyślał. Zamek... Jak w bajce... Jak w bajce dla dorosłych...
Jest w środku. Nie wyjechał, jest tutaj, gdzie wszystko ma się rozegrać.
To było postanowione. Od samego początku.
W sztucznym oświetleniu zamek nabierał cech fantasmagorii.
Biała fasada wyglądała naprawdę dumnie. Znowu. Servaz przypomniał sobie słowa Proppa.
„Niech pan szuka bieli”.
Jak to się stało, że nie pomyślał o tym wcześniej?
– Niech pan zatrzyma.
Kierowca lekko odwrócił głowę, nie przestając patrzeć na drogę.
– Słucham?
Hirtmann przyłożył zimny metal tłumika do karku żandarma.
– Stop – powiedział.
Mężczyzna zwolnił. Hirtmann zaczekał, aż samochód całkiem się zatrzyma, i wystrzelił. Czaszka żandarma eksplodowała i papka z krwi, kości i mózgu bryznęła na lewy górny róg przedniej szyby, po czym mężczyzna opadł na kierownicę. Kabinę wypełnił ostry zapach prochu. Po przedniej szybie ściekały brunatne strugi i Hirtmann pomyślał, że będzie musiał ją wytrzeć, zanim ruszy.
Szwajcar obrócił się w stronę Diane: ciągle spała. Zdjął maskę i wysiadł prosto w zamieć. Następnie otworzył drzwi od strony kierowcy i wyciągnął mężczyznę na zewnątrz. Zostawił ciało na śniegu i zaczął przeszukiwać schowki w drzwiach, rozglądając się za szmatą. Starł krwawe błoto z szyby, a następnie wrócił do tyłu i chwycił Diane pod pachy. Była wiotka, ale czuł, że niedługo wydobędzie się z oparów chloroformu. Posadził ją na fotelu pasażera, zapiął pas i usiadł za kierownicą z bronią między udami. Ciepłe jeszcze ciało żandarma leżące na śniegu pośród zimnej nocy zaczęło dymić, jakby się paliło.
Na końcu długiej alei okolonej dębami, na granicy dużej, półkolistej esplanady przed zamkiem, Ziegler się zatrzymała. Wiał mroźny wiatr. Byli przemarznięci. Wielkie zwierzęta wycięte z krzewów, kwietniki pokryte śniegiem wyglądające jak polukrowane ciastka, biała fasada...
Wszystko wydawało się takie nierealne.
I spokojne. Zwodniczy spokój, pomyślał Servaz, trzymając wszystkie zmysły w pogotowiu.
Chowając się przed wiatrem za pień ostatniego dębu, Ziegler wyjęła krótkofalówki i podała Servazowi i Espérandieu. Pewnym głosem wydawała instrukcje:
– Rozdzielimy się. Dwie ekipy. Jedna na prawo, druga na lewo. Gdy zajmiecie pozycję, żeby nas osłaniać, wchodzimy – wskazała Samirę. – W razie oporu wycofujemy się i czekamy na oddział interwencyjny.
Samira skinęła głową i ruszyły szybko główną aleją w stronę drugiego rzędu drzew, między którymi zniknęły. Servaz nawet nie zdążył zareagować. Spojrzał na Espérandieu, a ten wzruszył ramionami. Teraz oni wślizgnęli się między drzewa, by idąc w przeciwnym kierunku, okrążyć półkolistą esplanadę. Posuwając się do przodu, Servaz nie tracił z oczu fasady budynku.
Nagle zadrżał.
Jakiś ruch... Wydawało mu się, że dostrzegł za oknem poruszający się cień.
Zabrzęczała krótkofalówka.
– Jesteście na pozycji?
Głos Ziegler. Zawahał się. Widział coś czy nie widział?
– Chyba widziałem kogoś na piętrze – powiedział. – Ale nie jestem pewien.
– Okay. Tak czy siak, idziemy tam. Osłaniajcie nas.
Miał jej powiedzieć, żeby zaczekała.
Za późno. Już znalazły się między zaśnieżonymi kwietnikami, biegnąc po bruku. Gdy przechodziły między dwoma krzewami przyciętymi na kształt wielkich lwów, Servaz poczuł, że krew zastyga mu w żyłach: na pierwszym piętrze otworzyło się okno. Na końcu wyciągniętej ręki dostrzegł broń! Bez wahania wycelował i strzelił. Ku jego wielkiemu zaskoczeniu szyba rozprysła się na kawałki. Ale nie w tym oknie! Cień zniknął.
– Co się dzieje? – rzuciła Irène przez krótkofalówkę.
Zobaczył ją, schowaną za jednym z wielkich zwierząt. To była żadna ochrona. Jedna seria przez krzak i byłoby po niej.
– Uwaga! – zawołał. – W środku jest co najmniej jeden uzbrojony człowiek! Chciał do was strzelać.
Dała znak Samirze i obie rzuciły się w kierunku fasady. Zniknęły w środku. Dobry Boże! Każda z nich ma więcej testosteronu niż on i Espérandieu razem wzięci!
– Teraz wy – rzuciła Ziegler przez radio.
Servaz warknął. Powinni byli zawrócić. I zaczekać na posiłki. Ruszył jednak, a Espérandieu za nim. Biegli w stronę wejścia do zamku, kiedy w środku rozległ się huk wystrzałów. Wbiegli na taras wejściowy, pokonując po kilka stopni, i weszli przez otwarte drzwi. Ziegler strzelała, ukryta za jedną z rzeźb. Samira leżała na posadzce.
– Co się dzieje?! – wrzasnął Servaz.
– Ostrzelali nas!
Servaz spojrzał nieufnie na ciąg pogrążonych w mroku pokoi. Ziegler pochyliła się nad Samirą. Rana w nodze obficie krwawiła. Na marmurowej posadzce został długi, krwawy ślad. Kula rozcięła jej udo, ale najprawdopodobniej ominęła tętnicę. Leżąc na podłodze, Samira przyłożyła do rany dłoń w rękawiczce, by zatamować krwawienie. Nic więcej nie można było zrobić w oczekiwaniu aż nadejdzie pomoc. Ziegler sięgnęła po krótkofalówkę, by wezwać karetkę.
– Nie ruszamy się stąd! – oświadczył Servaz, gdy skończyła. – Czekamy na posiłki!
– Nie dojadą tu prędzej niż za godzinę!
– Trudno! – Kiwnęła głową. – Zrobię ci opatrunek uciskowy – powiedziała do Samiry. – Musisz mieć wolne obie ręce, może będziesz musiała strzelać.
W kilka sekund, za pomocą bandaża, który miała w kieszeni, i paczuszki chusteczek higienicznych zrobiła opatrunek i zacisnęła go na tyle mocno, że krwawienie ustało. Servaz wiedział, że gdy ustaje krwawienie, życie rannego nie jest bezpośrednio zagrożone. Chwycił swoją krótkofalówkę.
– Pujol, Simeoni, chodźcie tu!
– Co się dzieje? – zapytał Pujol.
– Była strzelanina. Samira jest ranna. Potrzebujemy wsparcia, jesteśmy w hallu zamku. Droga wolna.
– Przyjąłem.
Odwrócił głowę – i stanął jak wryty.
Ze ścian spoglądały na niego wypchane głowy zwierząt. Niedźwiedź. Kozica. Jeleń. Jedną z nich jakby skądś znał. Freedom... Koń wpatrywał się w niego złotymi oczami.
Nagle zobaczył, że Irène wstaje i pędzi w głąb budynku. Cholera!
– Zostań z nią! – rzucił do Vincenta i pobiegł za Ziegler. Diane miała wrażenie, że przespała wiele godzin. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła po otwarciu oczu, była droga ciągnąca się z przodu w blasku reflektorów i płatki śniegu, które zasypywały szybę samochodu. Słyszała skrzypiące dźwięki wiadomości, dochodzące z deski rozdzielczej lekko po lewej.
Następnie odwróciła głowę i zobaczyła jego.
Nie zastanawiała się, czy to sen. Wiedziała, że niestety nie.
Zauważył, że się obudziła, i chwycił za broń, którą trzymał między udami. Nie przestając prowadzić, wycelował w nią.
Nie wypowiedział ani słowa. To było zbyteczne.
Diane nie mogła przestać myśleć o tym, gdzie i kiedy zamierza ją zabić. I w jaki sposób. Czy skończy tak jak inne, jak dziesiątki kobiet, których nigdy nie odnaleziono – na dnie jakiejś dziury w środku lasu? Na tę myśl sparaliżowała ją trwoga. Siedziała w tym samochodzie jak zwierzę schwytane w pułapkę. Ta perspektywa wydawała się jej tak nieznośna, że gniew i determinacja zaczęły stopniowo brać górę nad lękiem. Dokonała zimnej kalkulacji, tak lodowatej jak powietrze na zewnątrz: jeśli już musi umrzeć, nie umrze jako ofiara. Będzie walczyć, nie odda tanio swojej skóry. Ten drań jeszcze nie wie, co go czeka. Diane musi tylko zaczekać na stosowny moment. Na pewno jakiś się nadarzy. Najważniejsze, żeby była gotowa...
Moja ukochana siostrzyczko. Śpij, maleńka. Śpij. Jesteś taka piękna, kiedy śpisz. Taka spokojna. Taka promienna.
Poniosłem klęskę, Maud. Chciałem cię chronić, ufałaś mi, wierzyłaś we mnie. Poniosłem klęskę. Nie zdołałem cię obronić przed światem, siostrzyczko. Nie potrafiłem zapobiec temu, by świat cię skalał i zranił.
– Proszę pana! Musimy już iść! Niech pan tu przyjdzie!
Éric Lombard się odwrócił. W ręku trzymał kanister z benzyną. Otto trzymał broń w jednej ręce, drugie ramię w rękawie przesiąkniętym krwią zwisało bezwładnie wzdłuż tułowia.
– Zaczekaj – powiedział. – Daj mi jeszcze chwilę, Otto. Moja siostrzyczka... Co oni ci zrobili? Co oni jej zrobili, Otto?
Odwrócił się do trumny. Stał w przestronnym, okrągłym pomieszczeniu, tonącym w jasnym blasku ściennych lamp. Wszystko tu było białe: ściany, posadzka, meble... Na środku koła ustawiono kwadratowy podest, do którego z każdej strony prowadziły dwa stopnie. Na nim duża trumna w kolorze kości słoniowej i dwa okrągłe stoliki z kwiatami w wazonach. Kwiaty, wazony i stoliki także były białe.
Éric Lombard potrząsnął kanistrem z benzyną nad katafalkiem. Trumna była otwarta. W środku, na wyściółce koloru kości słoniowej, leżała Maud Lombard w białej sukience. Wyglądała, jakby spała. Zamknięte oczy. Uśmiechnięta. Nieskalana, nieśmiertelna...
Plastynacja. Płyny biologiczne zastępuje się silikonem. Podobnie robi się na wystawach, na których można oglądać doskonale zachowane ludzkie zwłoki. Éric Lombard wpatrywał się w młode anielskie oblicze, po którym teraz ściekały strużki benzyny.
Gwałt stał się berłem niesprawiedliwości. Nic po nich nie pozostanie, nic z ich bogactwa, nic z ich krzyków, żaden ślad po ich wspaniałości. Nadchodzi czas, zbliża się ów dzień. Nikt z powodu swej niegodziwości nie będzie mógł ocalić życia. Nikt do boju nie ruszy*. Księga Ezechiela 7, 11‑14
– Proszę pana! Czy pan mnie słyszy? Trzeba już iść!
– Popatrz, jak ona śpi. Jaka jest spokojna. Nigdy nie była taka piękna jak teraz.
– Ona jest martwa, dobry Boże! Niech się pan pozbiera!
– Ojciec co wieczór czytał nam Biblię, Ottonie. Pamiętasz? Stary Testament. Prawda, Maud? Uczył nas wyciągać z niej naukę, uczył, byśmy sami wymierzali sprawiedliwość i nigdy nie pozwalali, by obraza lub zbrodnia pozostały bez kary.
– Niech się pan obudzi, proszę pana! Trzeba iść!
– Ale on sam był człowiekiem niesprawiedliwym i okrutnym. I gdy Maud zaczęła się spotykać z chłopcami, traktował ją tak, jak wcześniej traktował jej matkę. Ci, którzy będą się ratowali ucieczką, na górach staną się podobni do gołębi z dolin. Wszyscy będą jęczeć, każdy z powodu swej niegodziwości. Wszystkie ręce opadną i wszelkie kolano rozpłynie się jak woda. Okryje ich strach. Księga Ezechiela 7, 16‑18.
Na zewnątrz rozległy się strzały. Otto się odwrócił i podszedł do schodów z pistoletem w dłoni, krzywiąc się z bólu.
Mężczyzna wyskoczył zza rogu. Wszystko rozegrało się bardzo szybko. Kula przeleciała tak blisko, że Servaz usłyszał jej świst. Nie zdążył zareagować. Irène już strzelała i zobaczył, jak napastnik chowa się za marmurową rzeźbą. Jego broń uderzyła o posadzkę z metalicznym brzękiem.
Ziegler podeszła do mężczyzny, wciąż trzymając przed sobą wycelowany pistolet. Pochyliła się nad nim. Na jego ramieniu było widać dużą czerwoną plamę. Żył, ale był w szoku. Przekazała wiadomość przez krótkofalówkę i wstała.
Idąc za nią, Servaz, Pujol i Simeoni zauważyli za rzeźbą drzwi, a za nimi schody prowadzące do podziemi.
– Tędy – powiedział Pujol.
Białe marmurowe stopnie. Kręta klatka schodowa. Szerokie ślimakowate schody, zstępujące do trzewi olbrzymiej budowli. Ziegler schodziła jako pierwsza, z pistoletem w dłoni. Nagle rozległ się strzał. Pędem wbiegła z powrotem, by się ukryć.
– Cholera! Jeszcze jeden strzelec na dole!
Zobaczyli, jak odpina coś od pasa. Servaz od razu się domyślił, o co chodzi.
Otto zauważył czarny przedmiot, który odbijając się jak piłka tenisowa, zeskoczył z dolnych stopni, a następnie przetoczył się po posadzce w pobliżu jego nóg. Stuk-stuk-stuk. Zbyt późno się zorientował. Granat obezwładniający... Kiedy przedmiot wybuchł, oślepiający blask o mocy milionów kandeli dosłownie sparaliżował jego wzrok. Następnie rozległ się przeraźliwy huk, który wstrząsnął całą salą, a fala uderzeniowa przeszła przez jego ciało i bębenki w uszach. Otto miał wrażenie, że pomieszczenie wiruje wokół niego. Stracił równowagę.
Gdy odzyskał świadomość, w jego polu widzenia pojawiły się dwie postaci. Dostał kopniaka w żuchwę i upuścił broń, następnie przewrócono go na posadzkę i poczuł zimną stal kajdanek zatrzaskujących się wokół jego nadgarstków. W tej samej chwili zobaczył płomienie. Zaczynały pochłaniać katafalk. Jego szef zniknął. Otto nie stawiał oporu. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku służył w Afryce jako najemnik pod rozkazami Boba Denarda i Davida Smileya. Poznał okrucieństwo wojen postkolonialnych, torturował i był torturowany. Potem zaczął służbę u Henriego Lombarda, człowieka równie twardego jak on sam, a następnie służył u jego syna. Niewiele rzeczy mogło na nim zrobić wrażenie.
– Pierdolcie się – powiedział tylko.
Blask bijący od płonącego stosu parzył ich twarze. Płomienie zajęły środek pomieszczenia, kopcąc na wysoki sufit. Brakowało tlenu.
– Pujol i Simeoni, zabierzcie go do furgonetki! – rzuciła Ziegler, wchodząc po schodach.
Odwróciła się do Servaza, który wpatrywał się w ogarnięty płomieniami podest. Ogień pożerał leżące w trumnie ciało, zdążyli jednak zobaczyć młodą twarz i długie, jasne włosy.
– Na Boga! – wysapała Ziegler.
– Na cmentarzu widziałem jej grób – powiedział Servaz.
– To by znaczyło, że jest pusty. Jak zdołali przechować ją przez tak długi czas? Zabalsamowali ją?
– Nie, to by nie wystarczyło. Ale Lombard ma dość środków. I są odpowiednie techniki.
Servaz obserwował, jak anielskie oblicze przekształca się w bryłę stopionych ze sobą spalonych włosów, kości i silikonu. Wrażenie nierealności było totalne.
– Gdzie Lombard? – zapytała Ziegler.
Servaz ocknął się z odrętwienia wywołanego przez spektakl płomieni pożerających trumnę i wskazał podbródkiem na niewielkie otwarte drzwi po drugiej stronie pomieszczenia. Okrążyli salę i doszli do nich, posuwając się pod ścianami, jak najdalej od żaru, który bił od stosu.
Kolejne schody prowadzące na górę. Węższe i gorzej utrzymane od poprzednich. Z szarego, wilgotnego kamienia, pobrudzone czarnymi smugami.
Znaleźli się na tyłach zamku.
Wiatr. Śnieg. Zamieć. Noc.
Ziegler zatrzymała się i nasłuchiwała. Jeśli nie liczyć wiatru, dookoła panowała cisza. Księżyc w pełni to się pojawiał, to znikał za chmurami. Servaz wpatrywał się w poruszające się cienie drzew.
– Tam – powiedziała.
W blasku księżyca widać było potrójny ślad skutera śnieżnego. Biegł ścieżką w przecince między drzewami. Sklepienie chmur się zamknęło i ślady zniknęły.
– Za późno. Zwiał – powiedział Servaz.
– Wiem, dokąd prowadzi ta ścieżka. Dwa kilometry stąd jest kocioł lodowcowy. Tam szlak wspina się i przechodzi przez przełęcz do następnej doliny. Tamtędy przebiega droga, którą można się przedostać do Hiszpanii.
– Pujol i Simeoni mogą tam pojechać.
– Będą musieli zrobić pięćdziesięciokilometrowy objazd. Lombard dotrze tam przed nimi! Po drugiej stronie na pewno czeka na niego samochód!
Poszła w kierunku niewielkiej budki w lesie, skąd wychodziły ślady pojazdu. Ziegler otworzyła drzwi i przekręciła włącznik. W środku stały jeszcze dwa skutery śnieżne, na ścianie wisiała tablica z kluczami, narty, buty, kaski i czarne kombinezony, których odblaskowe taśmy odbijały światło.
– Wielki Boże! – zawołała Ziegler. – Ciekawa jestem, jakie ma pozwolenie!
– Jak to?
– Używanie tych pojazdów jest ściśle reglamentowane – powiedziała, zdejmując z haka jeden z kombinezonów.
Servaz przełknął ślinę, widząc, że Irène wkłada go na siebie.
– Co robisz?
– Włóż to!
Wskazała mu drugi kombinezon i buty. Servaz się zawahał. Na pewno istnieje jakiś inny sposób. Na przykład blokady... Ale wszystkie siły porządkowe zostały skierowane do Instytutu... A Lombard na pewno zaplanował, jak będzie się bronił, gdy już się znajdzie po drugiej stronie... Irène przeszukała tablicę z kluczami, uruchomiła jeden z wrzecionowatych pojazdów i wyprowadziła go na zewnątrz. Zapaliła światło, po czym wróciła do środka i chwyciła dwa kaski i dwie pary rękawiczek. Servaz walczył ze zbyt obszernym kombinezonem. W dodatku kamizelka kuloodporna krępowała jego ruchy.
– Włóż to i wsiadaj – rzuciła, przekrzykując hałas czterosuwowego silnika.
Założył czerwono-biały kask i od razu poczuł się tak, jakby się dusił. Naciągnął na wierzch kaptur kombinezonu i wyszedł. Wysokie buty sprawiały, że chodził jak astronauta albo pingwin.
Zamieć trochę przycichła. Wiatr osłabł i w snopie światła skutera widać było, że śnieg nie sypie już tak gęsto. Nacisnął na guzik krótkofalówki.
– Vincent? Jak tam Samira?
– W porządku. Ale z tym drugim gościem kiepsko. Karetki będą tu za pięć minut. A wy?
– Nie mam czasu opowiadać. Zostań z nią.
Rozłączył się, zasunął szybkę kasku i niezdarnie usiadł na fotelu za Ziegler. Przywarł nerkami do oparcia. Irène natychmiast ruszyła. W snopie światła, jakie rzucał jedyny reflektor, płatki śniegu leciały na nich jak spadające gwiazdy. Pnie drzew, białe tylko z jednej strony, zaczęły się przesuwać z dużą prędkością. Maszyna sprawnie sunęła śladem pozostawionym na ścieżce, świszcząc na śniegu i rycząc jak motocykl o potężnym silniku. Chmury znowu się rozstąpiły i Servaz przez szybkę kasku w świetle księżyca ponad drzewami zobaczył góry. Były tuż-tuż.
– Wiem, o czym pani myśli, Diane.
Ochrypły i głęboki głos sprawił, że się wzdrygnęła. Była pogrążona w swoich myślach.
– Zastanawia się pani, w jaki sposób panią zabiję. I rozpaczliwie szuka pani wyjścia. Czeka pani na chwilę, gdy popełnię jakiś błąd. Z żalem muszę pani powiedzieć, że nie popełnię. A zatem, owszem, umrze pani tej nocy.
Gdy usłyszała te słowa, poczuła, że zstępuje w nią straszliwy chłód, który rozchodzi się z głowy do żołądka i nóg. Przez chwilę myślała, że zemdleje. Przełknęła ślinę, ale w jej gardle tkwiła bolesna gula.
– A może nie... Może ostatecznie zostawię panią przy życiu. Nie lubię, gdy się mną manipuluje. Może Élisabeth Ferney gorzko pożałuje, że się mną posłużyła. Ona, która lubi mieć zawsze ostatnie słowo, być może tym razem przeżyje okrutne rozczarowanie. Zabicie pani pozbawiłoby mnie tego małego zwycięstwa. Być może na tym polega pani szczęście, Diane. Prawdę mówiąc, jeszcze nie podjąłem decyzji.
Kłamie... Już zdecydował. Całe jej psychologiczne doświadczenie wprost o tym krzyczało. To tylko jedna z jego pokrętnych gierek, jeden z jego forteli: zostawić ofierze odrobinę nadziei, by następnie ją odebrać. Całkiem ją unicestwić. Tak, to było to: jeszcze jedna perwersyjna przyjemność. Przerażenie, bezsensowna nadzieja, a potem, w ostatnim momencie, rozczarowanie i najczarniejsza rozpacz.
Nagle zamilkł i zaczął uważnie nasłuchiwać wiadomości dochodzących przez radio. Diane także usiłowała to zrobić, ale w jej głowie panował taki chaos, że nie była w stanie się skupić na ginących w trzaskach wezwaniach.
– Wygląda na to, że nasi przyjaciele żandarmi mają tam na górze mnóstwo roboty – powiedział. – Są trochę przeciążeni.
Diane patrzyła na krajobraz przesuwający się za szybami. Na wąskiej drodze zalegał śnieg, ale jechali z dużą prędkością. Samochód musiał mieć zimowe opony. Nic nie zakłócało nieskalanej bieli poza ciemnymi pniami drzew i szarymi skałami, które to tu, to tam wyłaniały się z mroku. W głębi, na tle nocnego nieba odcinały się wysokie góry i Diane zauważyła szczelinę między dwoma szczytami na wprost nich. Może tamtędy przechodzi droga.
Jeszcze raz na niego spojrzała. Właśnie patrzy na człowieka, który ją zabije. Pewna myśl, jasna jak lodowy stalaktyt w świetle księżyca, utorowała sobie drogę w jej głowie. Skłamał, mówiąc, że nie popełni błędu. Chciał tylko, żeby nabrała takiego przekonania. Żeby porzuciła wszelką nadzieję i zdała się na niego, wierząc, że pozostawi ją przy życiu.
Pomylił się. Nie ma zamiaru tego robić...
Wyjechali z lasu, sunąc między dwiema zmrożonymi zaspami. Servaz zauważył wejście do kotła – gigantycznych rozmiarów gardziel. Przypomniał sobie architekturę olbrzymów, którą odkrył po przyjeździe tutaj. Wszystko w tej okolicy było przesadnie duże: krajobrazy, namiętności, przestępstwa... Nagle zamieć się wzmogła. Oblepiły ich płatki śniegu. Ziegler przywarła do kierownicy, kuląc się przed wiatrem za śmieszną osłoną z pleksi. Servaz pochylił się, by skorzystać z mizernej ochrony, jaką dawała mu siedząca z przodu towarzyszka. Rękawiczki i kombinezon nie wystarczały, by go ogrzać. Ostry wiatr przenikał przez ubrania. Tylko kamizelka kuloodporna trochę chroniła przed zimnem. Chwilami skuter wjeżdżał na zaspy po prawej i lewej jak bobslej i Servazowi kilka razy wydawało się, że spadną.
Wkrótce, pomimo podmuchów wiatru, zobaczył, że zbliżają się do ogromnego amfiteatru z wyżłobionymi stopniami, poprzecinanego piargami i lodowymi naciekami. Część wodospadów zamarzła i lód zamienił je w wysokie, białe świece przyklejone do ściany – z tej odległości wyglądały jak wosk ściekający z gromnicy. Gdy tarcza księżyca wyszła zza chmur i oświetliła okolicę, krajobraz stał się tak piękny, że zapierał dech w piersiach. Panowała tu atmosfera oczekiwania, zawieszonego czasu.
– Widzę go!
Wrzecionowaty kształt skutera śnieżnego wspinał się na zbocze po przeciwnej stronie kotła. Servaz miał wrażenie, że widzi niewyraźny ślad ścieżki prowadzącej w kierunku dużej szczeliny między skalnymi ścianami. Maszyna była już w połowie wysokości. Nagle chmury rozstąpiły się szeroko i znów pojawił się księżyc, który wyglądał, jakby pływał po powierzchni czarnego stawu, odwróconego do góry nogami. Jego srebrny blask zalał kocioł. Servaz podniósł wzrok. Sylwetka znikła w cieniu urwiska i po chwili wyłoniła się po drugiej stronie w świetle księżyca. Policjant pochylił się do przodu, kiedy ich supermocna maszyna sprawnie pożerała kolejne metry zbocza.
Gdy przejechali przez szczelinę, znowu znaleźli się wśród jodeł. Lombard zniknął. Ścieżka pięła się uparcie w górę, kreśląc zygzaki między drzewami, wiatr wiał nagłymi porywami, biało-szara zasłona oślepiała ich, odbijając snop światła reflektora. Servaz miał wrażenie, jakby jakiś wściekły, ryczący bóg pluł im w twarz mroźnym oddechem. Trząsł się z zimna, ale jednocześnie czuł, że pomiędzy jego łopatkami cieknie strużka potu.
– Gdzie on jest?! Cholera! Gdzie on się podział?! – wrzasnęła Ziegler z przodu.
Czuł jej napięcie. Naprężała wszystkie mięśnie, by utrzymać maszynę. Wyczuwał też jej wściekłość. Przez niego o mało nie wylądowała w więzieniu. Wykorzystał ich. Przez ulotną chwilę Servaz zastawiał się, czy Irène działa w pełni świadomie, czy nie wpakuje ich w śmiertelną pułapkę.
Potem las się skończył. Przekroczyli niewielką przełęcz i zaczęli zjeżdżać na drugą stronę. Zamieć nagle się uspokoiła i wokół nich pojawiły się góry, niczym armia olbrzymów, która przyszła obserwować śmiertelny pojedynek. Wtem go zobaczyli. Jakieś sto metrów niżej. Porzucił ścieżkę i zostawił maszynę na śniegu. Zgięty w pasie, wyciągał ręce w dół.
– Ma deskę! – ryknęła Ziegler. – Co za drań! Wyślizgnie się nam!
Servaz zauważył, że Lombard stoi na górze bardzo stromego zbocza usianego wielkimi skałami. Przypomniał sobie wszystkie artykuły wychwalające jego sportowe wyczyny. Zastanawiał się, czy skuter śnieżny da radę tam wjechać, ale natychmiast uzmysłowił sobie, że gdyby tak było, Lombard nie zostawiałby swojej maszyny. Ziegler prowadziła skuter z zabójczą prędkością. Wyskoczyła ze ścieżki, jadąc śladem, który zostawiła maszyna Lombarda, i Servazowi przez chwilę wydawało się, że zaraz spadną. Zobaczył, że biznesmen energicznie odwraca głowę i wyciąga ramię w ich kierunku.
– Uważaj! On ma broń!
Nie potrafiłby dokładnie powiedzieć, co zrobiła Ziegler, ale ich maszyna nagle stanęła w poprzek i Servaz wylądował z głową w śniegu i tyłkiem sterczącym do góry. Przed nimi błysnęło światło, a zaraz potem rozległ się huk wybuchu. Odgłos odbijał się od gór, powtarzany i potęgowany przez echo. Potem rozległ się drugi wybuch. I trzeci... Wystrzały i ich echo tworzyły ogłuszającą kanonadę. Wreszcie ucichły. Servaz czekał z bijącym sercem, zakopany w śnieżnym puchu. Ziegler leżała obok niego. Wyjęła broń, ale z jakiegoś tajemniczego powodu postanowiła jej nie użyć. Ostatni pogłos echa brzmiał jeszcze w powietrzu, gdy nagle rozległ się drugi huk, jakby narodził się z pierwszego. Straszliwy trzask...
Nieznany dźwięk. Servaz nie był w stanie powiedzieć, co to takiego.
Poczuł, że ziemia pod nim drży. Przez krótki moment myślał, że traci przytomność. Nigdy nie słyszał ani nie czuł czegoś podobnego.
Po trzasku rozległ się równie mu nieznany chrapliwy dźwięk – głębszy, bardziej rozległy i jakby wytłumiony.
Tępy, groźny warkot narastał i Servaz poczuł, jakby leżał na torach kolejowych i słuchał nadjeżdżającego pociągu... Nie, to nie był jeden pociąg, ale wiele pociągów jednocześnie!
Podniósł się i zobaczył, że Irène wznosi oczy ku górom, lecz nie rusza się, jakby była sparaliżowana.
I nagle zrozumiał.
Powiódł wzrokiem za jej przerażonym spojrzeniem w stronę szczytu po prawej stronie. Chwyciła go za ramię, by pomóc mu wstać.
– Szybko! Musimy biec! Szybko!
Pociągnęła go w kierunku ścieżki, zapadając się po kolana w śniegu. Szedł za nią ociężałym i nienaturalnym krokiem – kombinezon i buty krępowały mu ruchy. Przystanął na chwilę, by przez szybkę kasku spojrzeć na Lombarda. Mężczyzna przestał strzelać i mocował się z wiązaniami snowboardu. Servaz zauważył, że Lombard z niepokojem spogląda w górę zbocza. Poszedł w jego ślady. To, co zobaczył, było jak cios pięścią w splot słoneczny. Wysoko nad ich głowami wielki kawał lodowca poruszał się jak uśpiony olbrzym, który właśnie się budzi. Z wnętrznościami ściśniętymi strachem Servaz ruszył przed siebie w podskokach, wymachując rękami, żeby iść szybciej. Nie spuszczał wzroku z lodowca.
Nadciągnęła olbrzymia chmura i zaczęła pożerać porośnięte jodłami zbocze. To koniec, pomyślał. To koniec! Próbował przyśpieszyć, nie oglądając się już na to, co się dzieje za nim. Kilka sekund później uderzyła w nich potężna fala. Został oderwany od ziemi, wyrzucony w górę, uniesiony podmuchem jak źdźbło zboża. Krzyknął słabo i natychmiast przydusił go śnieg. Czuł się jak w bębnie pralki automatycznej. Otworzył usta, zakaszlał z powodu wdzierającego się do nich śniegu, zachłysnął się, młócił rękami i nogami. Dusił się. Tonął. Odwrócony głową w dół, napotkał wzrok Irène, która znajdowała się obok. Patrzyła na niego z wyrazem absolutnego przerażenia na twarzy. Potem zniknęła mu z pola widzenia. Rzucało nim, potrząsało, obracało.
Nic już nie słyszał...
Szumiało mu w uszach...
Brakowało mu powietrza...
Umrze uduszony... zasypany...
TO KONIEC...
Diane pierwsza zobaczyła olbrzymią chmurę, która pochłaniała zbocze.
– Uwaga! – ryknęła, także po to, by go przestraszyć i wytrącić go z równowagi w obliczu niebezpieczeństwa.
Hirtmann spojrzał na nią zaskoczony i Diane zauważyła, że jego oczy rozszerzają się ze zdumienia. W chwili, gdy fala śniegu, kawałków drzew i kamieni znalazła się na wysokości drogi i już miała ich przysypać, nagle skręcił kierownicą i stracił panowanie nad samochodem. Diane uderzyła głową w słupek i poczuła, że tył samochodu staje w poprzek drogi. W tej samej chwili lawina uderzyła w nich z całą siłą.
Niebo i ziemia wywróciły się do góry nogami. Diane zobaczyła, że droga wiruje jak karuzela na festynie. Kobietą rzucało na wszystkie strony, uderzyła głową w szybę i metalową część drzwi. Biała mgła otoczyła ich z głuchym, przerażającym rykiem. Samochód kilka razy przekoziołkował, tocząc się w dół zbocza, i zatrzymał się na krzakach. Diane dwa czy trzy razy na krótko straciła przytomność, tak że cały ten ciąg zdarzeń wydał jej się serią nierealnych przebłysków i chwilowych czarnych dziur. Kiedy auto wreszcie stanęło nieruchomo z grobowym metalicznym skrzypnięciem, była oszołomiona, ale przytomna. Przednia szyba była rozbita na kawałki. Maskę samochodu całkowicie przykrywał zwał śniegu. Strużki śniegu i drobnych kamyków zsuwały się po desce rozdzielczej i spadały Diane na nogi. Spojrzała na Hirtmanna. Jechał bez pasów. Stracił przytomność. Miał całą twarz we krwi. Broń... Diane podjęła rozpaczliwą próbę odpięcia pasa i z trudem jej się to udało. Pochyliła się i szukała wzrokiem pistoletu. Leżał między stopami mordercy, niemal wciśnięty pod pedały. Aby go podnieść, musiała pochylić się jeszcze bardziej i czując, jak lodowaty dreszcz wstrząsa jej ciałem, sięgnęła między nogi Szwajcara. Przez dłuższą chwilę oglądała broń, zastanawiając się, czy jest odbezpieczona, czy też nie. Jest bardzo dobry sposób, by to sprawdzić...
Wycelowała w Hirtmanna, trzymając palec na spuście pistoletu. Natychmiast zrozumiała, że nie jest zabójczynią. Niezależnie od tego, co ten potwór zrobił, nie jest w stanie pociągnąć za spust. Opuściła lufę.
Dopiero wtedy dotarło do niej, że wokół panuje cisza.
Poza szumem wiatru w bezlistnych gałęziach drzew nic się nie ruszało.
Obserwowała Szwajcara, szukając jakichś oznak, że się budzi, ale był całkowicie bezwładny. Może nie żyje... Nie miała ochoty go dotykać, żeby to sprawdzić. Wciąż się bała i miała się bać tak długo, jak długo pozostanie zamknięta razem z nim w tej metalowej skorupie. Przetrząsnęła kieszenie w poszukiwaniu telefonu i stwierdziła, że jej go zabrano. Być może miał go Hirtmann, ale nie czuła się na siłach, by grzebać mu w kieszeniach.
Z pistoletem w ręku zaczęła się wspinać na deskę rozdzielczą. Przeszła na czworakach przez przednie okno i znalazła się na śniegu przykrywającym maskę. Już nawet nie czuła zimna. Rozgrzewała ją adrenalina. Zeszła z samochodu i natychmiast aż po uda zapadła się w śniegu. Z trudem brnęła naprzód. Opanowując rodzącą się panikę, zaczęła się wspinać w kierunku drogi. Pistolet dodawał jej otuchy. Ostatni raz rzuciła okiem na samochód. Hirtmann się nie poruszył. Może jest martwy.
Chyba się buuuudziiii
Czy pan nas słyyyszyyy???
Głosy. Z oddali. Mówią do niego. A potem ból. Niejeden... Zmęczenie, marzenie, żeby wreszcie odpocząć, lekarstwa... Krótki przebłysk świadomości, w którym dostrzegł twarze i światło. A potem znowu lawina, góry, zimno, a na końcu ciemność...
Maaartiiin, słyyyszyyysz mnieee????
Otworzył oczy – powoli. Najpierw oślepił go krąg świateł na suficie. Następnie w jego polu widzenia pojawiła się jakaś postać, która się nad nim pochyliła. Servaz próbował patrzeć na twarz osoby przemawiającej do niego łagodnym głosem, ale krąg światła z tyłu, który otaczał jej głowę jak aureola, raził go w oczy. Twarz była raz zamazana, a raz wyraźna. Mimo wszystko miał wrażenie, że jest piękna.
Kobieca dłoń chwyciła go za rękę.
– Martin, słyszysz mnie?
Skinął głową. Charlène uśmiechnęła się do niego. Pochyliła się i pocałowała go w policzek. Przyjemny dotyk. Lekki zapach perfum. Potem drzwi pokoju się otworzyły i wszedł Espérandieu.
– Obudził się?
– Na to wygląda. Jeszcze nic nie powiedział.
Odwróciła się do niego i porozumiewawczo mrugnęła okiem. Servaz w jednej chwili poczuł się całkowicie przytomny. Espérandieu przeszedł przez pokój, niosąc dwa parujące kubki. Jeden z nich podał żonie. Servaz spróbował przekręcić głowę i natychmiast poczuł opór: kołnierz ortopedyczny...
– Kurwa, co za historia! – rzucił Vincent.
Servaz chciał usiąść, ale skrzywił się z bólu i zrezygnował. Espérandieu to zauważył.
– Lekarz powiedział, że nie powinieneś się ruszać. Masz pęknięte trzy żebra, różne małe kuku w okolicach głowy i szyi i odmrożenia. I... amputowali ci trzy paluchy.
– Co???
– Nie, żartuję.
– A Irène?
– Wyszła z tego. Jest w innym pokoju. Trochę bardziej pokiereszowana niż ty, ale jest okay. Kilka złamań, to wszystko.
Servaz poczuł, że ogarnia go uczucie ulgi. Ale na jego wargi już cisnęło się kolejne pytanie.
– Lombard?
– Nie znaleźli jego ciała, pogoda jest zbyt kiepska na poszukiwania. Jutro. Na pewno zginął pod lawiną. Wy dwoje mieliście szczęście. Tylko was musnęła.
Servaz znowu się skrzywił. Chciałby zobaczyć tak muśniętego asystenta.
– Pić... – poprosił.
Espérandieu skinął głową i wyszedł. Wrócił z pielęgniarką i lekarzem. Charlène i Vincent na chwilę wyszli z pokoju i Servaz został przepytany i przebadany na wszystkie strony. Pielęgniarka podała mu kubek ze słomką. Woda. Miał okrutnie wysuszone gardło. Wypił i poprosił o jeszcze. Po chwili drzwi się otworzyły i pojawiła się Margot. Z jej spojrzenia wywnioskował, że musi kiepsko wyglądać.
– Mógłbyś grać w horrorze! Naprawdę można się przestraszyć! – zażartowała.
– Pozwoliłem sobie przyprowadzić ci córkę – powiedział Espérandieu, trzymając dłoń na klamce. – Zostawiam was.
– Lawina – powiedziała Margot, która nie miała odwagi zbyt długo mu się przyglądać. – Brrr, masakra. – Uśmiechnęła się skrępowana, ale jej uśmiech wkrótce zniknął. – Zdajesz sobie sprawę, że mogłeś zdechnąć? Kurwa, tato, nie rób mi więcej takich rzeczy, do cholery!
Co to za język? – pomyślał już któryś raz. A potem zdał sobie sprawę, że Margot ma łzy w oczach. Musiała być tutaj na długo przedtem, zanim odzyskał przytomność, i była poruszona tym, co zobaczyła. Od razu zrobiło mu się bardzo miło. Wskazał na brzeg łóżka.
– Siadaj.
Wziął ją za rękę. Tym razem się nie opierała. Zapadło długie milczenie. Servaz już zamierzał się odezwać, gdy ktoś zastukał do drzwi. Spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył, że do pokoju wchodzi młoda kobieta około trzydziestki. Był pewien, że nigdy przedtem jej nie widział. Miała na twarzy kilka ran, stłuczony prawy łuk brwiowy i prawy policzek, paskudną szramę na czole, zaczerwienione i podkrążone oczy. Jeszcze jedna ofiara lawiny?
– Komendant Servaz?
Kiwnął głową.
– Jestem Diane Berg. Psycholog z Instytutu. Rozmawialiśmy przez telefon.
– Co się pani stało?
– Miałam wypadek samochodowy – powiedziała, uśmiechając się, jakby było w tym coś zabawnego. – Mogłabym pana zapytać o to samo, ale znam już odpowiedź. – Spojrzała na Margot. – Mogę panu zająć minutkę?
Martin popatrzył na córkę, która skrzywiła się, zmierzyła kobietę wzrokiem od stóp do głów, po czym wstała i wyszła. Diane podeszła do łóżka. Servaz wskazał jej wolne krzesło.
– Wie pan, że Hirtmann zniknął? – zapytała, siadając.
Servaz wpatrywał się w nią przez chwilę. Potrząsnął przecząco głową, nie zważając na kołnierz. Hirtmann na wolności... Nagle spochmurniał i Diane zobaczyła, że jego spojrzenie staje się mroczne i twarde, jakby ktoś w jego wnętrzu zgasił światło. W sumie, pomyślał, cała ta ostatnia noc była jednym wielkim zamieszaniem. Choć Lombard był zabójcą, stanowił zagrożenie tylko dla garstki drani. Ale to, co pobudza do działania Hirtmanna, to zupełnie co innego. Nieokiełznana furia, płonąca nieustannie w jego sercu jak płomień i oddzielająca go od reszty żywych stworzeń. Okrucieństwo nieznające granic, żądza krwi i brak wyrzutów sumienia. Co się teraz wydarzy, gdy Szwajcar znalazł się na wolności? Na zewnątrz, bez leków, jego psychopatyczne zachowania, popędy i instynkt łowcy znowu się obudzą. Ta myśl go zmroziła. Wielcy psychopatyczni zboczeńcy pokroju Hirtmanna nie znają ludzkich odruchów. Rozkosz, jaką czerpią z tortur, gwałtów i zabijania, jest zbyt wielka. Szwajcar wróci do tego, gdy tylko będzie miał okazję.
– Co się stało? – zapytał.
Opowiedziała mu, co przeżyła w nocy od chwili, gdy Lisa Ferney zaskoczyła ją w swoim gabinecie, aż do momentu, gdy zaczęła wędrówkę zmrożoną drogą, zostawiwszy Hirtmanna w samochodzie. Szła przez prawie dwie godziny, zanim spotkała żywą duszę, a kiedy dotarła do pierwszych zabudowań wioski, była w stanie wychłodzenia. Gdy na miejsce wypadku dojechała żandarmeria, samochód był pusty. Krwawe ślady prowadziły do drogi i tam się urywały.
– Ktoś go zabrał – skomentował Servaz.
– Tak.
– Jakiś samochód, który przejeżdżał albo... inny wspólnik. – Odwrócił wzrok w stronę okna. Na zewnątrz było zupełnie ciemno. – Jak pani odkryła, że to Lisa Ferney jest wspólniczką Lombarda? – zapytał.
– To długa historia. Naprawdę chce się panu jej słuchać?
Spojrzał na nią z uśmiechem. Czuł, że psycholożka ma potrzebę komuś o tym opowiedzieć. To powinno znaleźć ujście. Teraz... To był dobry moment i dla niej, i dla niego. Zrozumiał, że w tej chwili dziewczyna doświadcza tego samego uczucia nierealności co on – uczucia, które zrodziło się w tę noc pełną trwogi i przemocy, ale także w ciągu poprzedzających ją dni. W tej chwili, siedząc sam na sam w ciszy szpitalnego pokoju, w ciemności przyklejonej z drugiej strony szyby, choć się nie znali, byli sobie bardzo bliscy.
– Mam przed sobą całą noc – powiedział.
Uśmiechnęła się i zaczęła mówić:
– Przyjechałam do Instytutu tego ranka, kiedy na górze znaleziono martwego konia. Pamiętam to bardzo dobrze. Padał śnieg i...
* Przekład cytatów biblijnych za: Biblia Tysiąclecia, Pallottinum, Poznań 2000.