19

Niebo było ciemne, a ulice białe. Servaz zapalił silnik. Na zewnątrz nadal kłębił się śnieg. Włączył wycieraczki i zadzwonił do Ziegler.

– Gdzie jesteś? – zapytał, kiedy odebrała.

– U rodziców – odpowiedziała ściszonym głosem. Zrozumiał, że nie jest sama.

– To znaczy gdzie?

– Przy wyjeździe z miasta, a o co chodzi?

W kilku słowach streścił telefon Perraulta i jego wołanie o pomoc.

– Jesteś bliżej ode mnie – zauważył. – Jedź tam! Nie mamy ani minuty do stracenia! Czeka na nas na górze.

– Może by powiadomić żandarmerię?

– Nie ma czasu! Jedź!

Servaz się rozłączył. Opuścił osłonę przeciwsłoneczną z napisem POLICJA, przyczepił na dach magnetycznego koguta i włączył syrenę. Jak długo będzie tam jechał? Gaspard Ferrand nie mieszkał w Saint-Martin, ale w wiosce położonej pięć kilometrów od miasta. Ulice były zasypane śniegiem. Servaz wyliczył, że dotarcie do parkingu przy kolejce, znajdującego się w centrum miasta, zajmie mu dobry kwadrans. Jak długo kolejka jedzie na górę? Piętnaście minut? Dwadzieścia?

Ruszył z piskiem opon, z wyjącą syreną, odprowadzany wzrokiem przez stojącego na progu zdezorientowanego Ferranda. Na końcu ulicy były światła. Paliło się czerwone. Servaz już miał przejechać, gdy zobaczył, że z prawej strony nadjeżdża ogromna ciężarówka. Z całej siły wcisnął pedał hamulca. Poczuł, że traci kontrolę. Jeep stanął w poprzek na środku skrzyżowania; stalowy mastodont musnął go, wyjąc klaksonem. Bębenki Servaza o mało nie pękły od rozdzierającego ryku. Jednocześnie uderzenie strachu, jak cios pięścią w splot słoneczny. Stracił oddech. Jego palce były białe od ściskania kierownicy. Wrzucił jedynkę i ruszył. Nie miał czasu się zastanawiać, i tak chyba było lepiej. Przed chwilą otarły się o niego nie tylko trzydzieści dwie tony stali, ale sama śmierć w metalowej puszce!

Na następnym skrzyżowaniu skręcił w prawo i wyjechał z wioski. Przed nim rozciągała się biała równina. Niebo wciąż wyglądało groźnie, ale śnieg przestał sypać. Przyśpieszył.

Wjechał do Saint-Martin od wschodu. Na pierwszym rondzie pomylił zjazd. Zawrócił, przeklinając i waląc w kierownicę, ściągając na siebie zdumione spojrzenia innych kierowców. Na szczęście ruch był niewielki. Jeszcze dwa ronda. Minął kościół i znalazł się na avenue d’Étigny, w handlowym i kulturalnym centrum miasta z hotelami, modnymi butikami, platanami, kinem i kawiarniami. Po obu stronach jezdni stały zaparkowane samochody. Na środku ulicy, w koleinach zostawionych przez dziesiątki samochodów, śnieg zmienił się w szare błoto. Przed samym kinem Servaz skręcił w prawo. Tablica ze strzałką informowała: KOLEJ LINOWA.

Duży parking na końcu ulicy. Rozległy plac, a nad nim góry. Servaz ujrzał naprzeciw niebotyczne zbocze i długą białą przecinkę wśród jodeł: trasę kolejki linowej. Na pełnym gazie przejechał między rzędami samochodów i gwałtownie wyhamował przed dolną stacją kolejki, znowu wpadając w poślizg. Chwilę później był już na zewnątrz. Dobiegł do wzniesionego na dwóch wielkich betonowych słupach budynku, wspiął się po schodach i dopadł okienek. Jakaś para kupowała bilety. Servaz pomachał odznaką.

– Policja! Ile trwa wjazd na górę?

Mężczyzna za szybą rzucił mu spojrzenie pełne dezaprobaty.

– Dziewięć minut.

– Nie dałoby się trochę przyśpieszyć?

Mężczyzna spojrzał na niego, jakby to pytanie było bez sensu.

– Ale po co? – spytał.

Servaz zmusił się do zachowania spokoju.

– Nie mam czasu na dyskusje z takim cwaniakiem jak ty. A więc?

– Maksymalna prędkość instalacji to pięć metrów na sekundę – powiedział mężczyzna, miarkując się. – Osiemnaście kilometrów na godzinę.

– No to już, prędkość maksimum! – rzucił Servaz, wskakując do kabiny: kompozytowej skorupy z wielkimi oknami z pleksi i czterema maleńkimi siedzeniami.

Obrotowe ramię zamknęło za nim drzwi. Servaz przełknął ślinę. Zjeżdżając z prowadnicy, wagonik lekko się zakołysał, po czym znalazł się w powietrzu. Policjant wolał usiąść, niż stać w chybotliwej bańce, która szybko wznosiła się ku pierwszej podporze, zostawiając w dole za sobą białe dachy Saint-Martin. Servaz krótko spojrzał za siebie i podobnie jak wtedy, gdy leciał helikopterem, od razu tego pożałował. Nachylenie liny wydało mu się świadectwem typowej dla ludzi zuchwałości i dowodem ich braku odpowiedzialności. Jej średnica była zbyt mała, by mógł się czuć bezpiecznie. Dachy i ulice zmniejszały się w szybkim tempie. Jadące przed nim wagoniki znajdowały się w odległości jakichś trzydziestu metrów jeden od drugiego i kołysały się na wietrze.

Zauważył, że para na dole zrezygnowała z jazdy kolejką i wraca do samochodu. Był sam. Nikt nie wjeżdżał i nikt nie zjeżdżał. Wagoniki były puste. Wszystko spowijała cisza, tylko wiatr wył coraz mocniej.

Znowu zaczęło sypać. Nagle w połowie wzniesienia pojawiła się mgła i Servaz, zanim zrozumiał, co się dzieje, pogrążył się w nierzeczywistym świecie o rozmytych konturach, za jedynych towarzyszy mając jodły, wyłaniające się z mgły jak armia duchów, i zamieć, która wprawiała w wir płatki śniegu wokół wagonika.

Zapomniał broni! W pośpiechu zostawił pistolet w schowku samochodu. Co będzie, jeśli na górze stanie twarzą w twarz z mordercą? Nie mówiąc już o tym, że jeżeli zabójca czeka przy górnej stacji i jest uzbrojony, Servaz stanowi znakomity cel. Nie ma się gdzie ukryć. Plastikowa bańka na pewno nie ochroni go przed kulami.

Ze zdziwieniem stwierdził, że właśnie się modli, żeby się okazało, iż Ziegler zdążyła przed nim. Normalnie powinna już być na górze. Nie wygląda na osobę, która miałaby zapomnieć broni. Jak Perrault zareaguje na jej widok? Prosił, by Servaz przybył sam.

Powinien był zapytać tego cwaniaczka w okienku, czy ją widział. Za późno. Zmierzał w nieznane w zawrotnym tempie pięciu metrów na sekundę. Wyjął telefon i wystukał numer Perraulta. Odezwała się poczta głosowa.

Cholera! Dlaczego wyłączył komórkę?

W wagoniku znajdującym się około dwustu metrów wyżej, jadącym w dół, zauważył dwie ciemne postaci. Pierwszy znak ludzkiej obecności, odkąd opuścił dolną stację. Wybrał numer Irène.

– Ziegler.

– Jesteś na górze?

– Nie, w drodze. – Zrobiła chwilę przerwy. – Przepraszam, Martin, motor wpadł w poślizg na śniegu i wylądowałam na chodniku. Mam tylko parę zadrapań, ale musiałam wziąć inny samochód. Gdzie jesteś?

Cholera!

– Mniej więcej w połowie drogi na górę.

W miarę zbliżania się wagonik z dwoma pasażerami wydawał się przyspieszać. Servaz uświadomił sobie, że jeśli dwa wagoniki zbliżają się do siebie w tempie osiemnastu kilometrów na godzinę każdy, razem daje to prędkość trzydziestu sześciu kilometrów na godzinę.

– Wiesz, że na górnej stacji jest burza?

– Nie. Nie wiedziałem o tym. Perrault nie odbiera.

– Masz broń?

Nawet z tej odległości widział, że jeden z pasażerów drugiego wagonika intensywnie go obserwuje. Tak jak on wpatruje się w nich.

– Nie, zostawiłem w samochodzie.

Chwila przygnębiającego milczenia.

– Uważaj na sie...

Zerwane połączenie! Spojrzał na komórkę. Nic! Ponownie wybrał numer. „Brak zasięgu”. Tylko tego brakowało! Spróbował jeszcze dwa razy. Na próżno. Servaz nie wierzył własnym oczom. Gdy podniósł głowę, zauważył, że wagonik jeszcze się przybliżył. Jeden z pasażerów miał na sobie czarną kominiarkę. Servaz widział tylko jego oczy i usta. Drugi był z gołą głową, w okularach. Obydwaj wpatrywali się w niego przez szybę i zasłonę mgły. Jeden wyglądał groźnie. A drugi...

Drugi się bał.

W ułamku sekundy Servaz zrozumiał, co się dzieje. Ocenił całą grozę sytuacji.

Perrault! Wysoki facet ze zdjęcia, z czupryną gęstych włosów, w okularach krótkowidza.

Servaz czuł, jak wali mu serce. Wagonik zbliżał się jak we śnie, jego prędkość była teraz przerażająca. Zostało mniej niż dwadzieścia metrów. Za dwie sekundy się miną. Zwrócił uwagę na pewien szczegół: po stronie przeciwnej do kabiny Servaza drugi wagonik nie miał szyby.

Perrault wpatrywał się w Servaza oczami wytrzeszczonymi z przerażenia. Miał otwarte usta. Krzyczał. Servaz słyszał jego wycie pomimo szyb, wiatru, hałasu bloczków i lin. Jeszcze nigdy na żadnej twarzy nie widział takiej paniki. Wyglądał, jakby zaraz miał pęknąć i rozpaść się na kawałki.

Servaz odruchowo przełknął ślinę. Kiedy kabina minęła jego wagonik i zaczęła się oddalać w przeciwnym kierunku, zobaczył wszystkie szczegóły: Perrault miał linę owiniętą wokół szyi. Lina wychodziła na zewnątrz w miejscu, w którym wyjęto szybę z pleksi, i prowadziła do czegoś w rodzaju haka znajdującego się poniżej. Może to hak do ściągania rannych na linie zjazdowej przy unieruchomionej kabinie, pomyślał Servaz w nagłym przebłysku. Drugi koniec liny trzymał w ręku człowiek w kominiarce. Servaz wytężył wzrok. Ale gdy wagoniki się mijały, mężczyzna rzucił się za ofiarę. Przez głowę policjanta przemknęła szybka myśl:

Znam go! Boi się, że go rozpoznam, nawet w tej kominiarce!

Rozpaczliwie wystukał numer na klawiaturze telefonu. „Brak zasięgu”... W popłochu szukał wzrokiem jakiegoś przycisku alarmowego, słuchawki, czegokolwiek... Nic! Kurwa mać! Można zdechnąć w tej kabinie jadącej pięć metrów na sekundę! Servaz odwrócił się w stronę zjeżdżającego wagonika. Ostatni raz jego wzrok skrzyżował się z przerażonym spojrzeniem Perraulta. Gdyby miał gnata, mógłby przynajmniej... Co by mógł? Co by zrobił? I tak kiepsko strzela. Na testach, które przechodzi co roku, za każdym razem załamuje instruktora swoimi beznadziejnymi wynikami. Patrzył, jak wagonik z dwoma mężczyznami znika we mgle.

Wstrząsnął nim nerwowy śmiech. Miał ochotę wyć.

Z wściekłości uderzył pięścią w szybę. Chwila, która nastąpiła potem, była jedną z najdłuższych w jego życiu. Trwało to pięć minut – pięć niekończących się minut, znaczonych upiorną defiladą jodeł, które sunęły we mgle jak żołnierze piechoty – aż pojawiła się górna stacja kolejki. Niewielki, przysadzisty budynek, postawiony, tak jak ten na dole, na masywnych betonowych słupach. Powyżej Servaz zauważył opustoszałe trasy narciarskie, nieruchome wyciągi i tonące we mgle zabudowania. Na peronie jakiś facet obserwował zbliżający się wagonik. Gdy drzwiczki się otworzyły, Servaz wyskoczył z kabiny i z odznaką w dłoni rzucił się ku człowiekowi w mundurze.

– Proszę wszystko zatrzymać! Natychmiast! I zablokować kabiny!

Pracownik rzucił mu zdumione spojrzenie spod daszka służbowej czapki.

– Co?

– Może pan zablokować kabiny? Tak czy nie?!

Wiatr wył. Servaz musiał krzyczeć jeszcze głośniej. Najwyraźniej jego wściekłość i niecierpliwość zrobiły na mężczyźnie wrażenie.

– Tak, ale...

– Więc niech pan wszystko zatrzyma! I zadzwoni na dół! Macie tu łączność telefoniczną?

– Tak, oczywiście!

– NIECH PAN WSZYSTKO ZATRZYMA! NATYCHMIAST! I PODA MI TELEFON! SZYBKO!

Pracownik rzucił się do środka. Gorączkowo mówił coś do mikrofonu, po czym z niepokojem popatrzył na Servaza i opuścił dźwignię. Wagoniki wyhamowały, wydając ostatni zgrzyt. Do policjanta dotarło teraz, jaki hałas panował tu wcześniej. Chwycił za telefon i wystukał numer żandarmerii. Odebrał oficer dyżurny.

– Niech mi pan da Maillarda! Mówi komendant Servaz! SZYBKO!

Po minucie Maillard był na linii.

– Właśnie minąłem mordercę! Zjeżdża kolejką z następną ofiarą! Kazałem zatrzymać gondole. Niech pan weźmie ludzi i przyjeżdżajcie pod dolną stację. Jak będziecie na stanowisku, uruchomimy kolejkę.

Przez chwilę po drugiej stronie słuchawki panowała absolutna cisza.

– Jest pan tego pewien? – wybełkotał Maillard.

– Oczywiście! Ofiara to Perrault. Wezwał mnie na pomoc dwadzieścia minut temu. Mieliśmy się spotkać na górze. Widziałem go, jak zjeżdżał kolejką w dół z liną na szyi, z facetem ubranym w kominiarkę.

– O Jezu! Już ogłaszam alarm! Zadzwonimy do pana, jak będziemy gotowi!

– Niech pan spróbuje złapać kapitan Ziegler. Moja komórka nie ma zasięgu!

Maillard oddzwonił po dwunastu minutach. Servaz spędził ten czas, drepcząc wzdłuż i wszerz po peronie, zerkając na zegarek i paląc papierosa za papierosem.

– Jesteśmy gotowi – oświadczył Maillard przez telefon.

– W porządku! Powiem, żeby puścili gondole. Perrault i morderca są w jednej z kabin! Jadę do was!

Dał znak maszyniście, potem wskoczył do kabiny. Gdy zaczął zjeżdżać, przyszło mu do głowy, że coś jest nie tak. Morderca planował wypchnąć Perraulta z wagonika i patrzeć, jak wisi w pustce na drugim końcu liny. Ale na pewno nie zamierzał zjeżdżać na sam dół w tak spektakularnym towarzystwie. Servaz zastanawiał się, czy jest jakieś miejsce, w którym morderca może wyskoczyć z kabiny w biegu, i ledwie zadał sobie to pytanie, uzmysłowił sobie, że odpowiedź jest twierdząca.

Czy Maillard i jego ludzie przewidzieli taką możliwość? Czy obstawili wszystkie drogi na górę?

Znowu spróbował połączyć się z Ziegler, ale odpowiedź sieci była taka jak poprzednio. Podobnie jak w tamtą stronę jechał we mgle, rozróżniając jedynie jodły i mijające go puste wagoniki. Nagle usłyszał odgłos łopat helikoptera, ale nie mógł zobaczyć maszyny. Miał jednak wrażenie, że odgłosy nie dochodzą z góry, ale z dołu, spod kolejki.

Co się tam dzieje? Z nosem przyklejonym do szyby próbował przebić się wzrokiem przez mgłę, ale widoczność nie przekraczała dwudziestu metrów. Nagle kolejka gwałtownie stanęła, tak że Servaz stracił równowagę. Cholera! Uderzył nosem w szybę. Z bólu łzy napłynęły mu do oczu. Co oni tam, do cholery, wyprawiają? Rozejrzał się dookoła. Wagoniki lekko kołysały się na linie jak lampiony podczas plenerowej zabawy. Wiatr nieco ucichł i śnieg padał niemal pionowo. U stóp jodeł leżał bardzo gruby biały dywan. Servaz jeszcze raz spróbował zadzwonić. Znowu bez rezultatu.

Przez trzy następne kwadranse uwięziony w plastikowej skorupie wpatrywał się w krąg jodeł i mgłę. Po półgodzinie wagonikiem nagle szarpnęło, ale po przejechaniu trzech metrów znowu stanął. Servaz zaklął. Co jest grane? Wstawał, siadał, znów się podnosił... Nie miał nawet dość miejsca, by rozprostować nogi! Gdy wreszcie kolejka ruszyła, od dłuższego już czasu siedział zrezygnowany i tylko czekał.

Kiedy zbliżał się do dolnej stacji, mgła nagle się przerzedziła i pojawiły się dachy miasta. Zobaczył migotanie kogutów i dużo samochodów żandarmerii na parkingu. Umundurowani żandarmi chodzili tam i z powrotem. Dostrzegł też sylwetki ubranych na biało techników kryminalistycznych i ciało nakryte srebrną płachtą, ułożone na noszach na kółkach w pobliżu ambulansu z otwartą klapą.

Servaz zesztywniał.

Perrault nie żyje.

Zatrzymali gondole, by móc dokonać wstępnych ustaleń. Potem odwiązali trupa i ponownie uruchomili kolejkę. Servaz natychmiast nabrał pewności, że zabójca zdołał uciec. Gdy tylko obrotowe ramię otworzyło kabinę, wyskoczył na zewnątrz i stanął na betonie. Na dole schodów zobaczył Ziegler, Maillarda, Confianta i d’Humières. Ziegler była ubrana w skórzany kombinezon. Skóra była w kilku miejscach rozdarta, odsłaniając stłuczony łokieć i kolano, pokryte siniakami i strupami zakrzepłej krwi. Najwyraźniej nie zdążyła opatrzyć ran. Wciąż trzymała w ręku kask z pękniętą szybką.

– Co się dzieje? – zapytał.

– To raczej pytanie do pana – wypalił Confiant.

Servaz rzucił mu piorunujące spojrzenie. Przez moment wyobraził sobie, że młody sędzia jest delikatną porcelaną, a on młotem.

Odwrócił się do d’Humières.

– To Perrault? – zapytał, wskazując na ciało pod płachtą.

Potwierdziła skinieniem głowy.

– Zadzwonił do mnie na komórkę. Chciał pilnie ze mną rozmawiać. Ewidentnie się bał, czuł się zagrożony. Umówił się ze mną na górze. Poinformowałem kapitan Ziegler i przyjechałem – wytłumaczył.

– I nie uznał pan za stosowne wezwać posiłków? – powiedział Confiant.

– Nie było czasu. Prosił, żebym przyjechał sam. Chciał rozmawiać tylko ze mną.

Sędzia wpatrywał się w niego oczami płonącymi z wściekłości. Cathy d’Humières miała zamyśloną minę. Servaz znowu rzucił okiem na leżące pod płachtą ciało. Technicy właśnie składali kółka noszy i ładowali nieboszczyka do samochodu. Lekarza nie było. Najwyraźniej już odjechał. Za taśmą bezpieczeństwa, po drugiej stronie parkingu, zobaczył gapiów. Nagle błysnął flesz. Potem drugi. Helikopter musiał już wylądować, nie było go słychać.

– A morderca? – zapytał.

– Zwiał.

– Jak?

– Kiedy wagonik się pojawił, brakowało jednej szyby, a Perrault wisiał pod nim – powiedział Maillard. – Wtedy wszystko zablokowaliśmy. Jest jedno miejsce, w którym trasa kolejki krzyżuje się ze ścieżką na górę. Jest dość szeroka i zimą narciarze, którzy chcą zjechać do Saint-Martin, używają jej jako nartostrady. Kolejka przechodzi jakieś cztery metry nad ścieżką. Ale ten pana typ prawdopodobnie zjechał na drugim końcu liny, na której wisiał Perrault. A potem, jeśli jest dobrym narciarzem, w trzy minuty był na dole.

– Gdzie się kończy ta ścieżka?

– Za basenami termalnymi. – Maillard wskazał na góry – Termy znajdują się na wschód od tej góry. Ścieżka biegnie dookoła i kończy się tuż za budynkiem, w mało widocznym miejscu.

Servaz spojrzał na potężną budowlę. Przechodził obok niej dwukrotnie. Duży prostokątny plac zamknięty z jednej strony przez termy, przyklejone plecami do zalesionego zbocza. Budynek pochodził z dziewiętnastego wieku, ale odnowiono go i dobudowano część, która była w całości przeszklona. Wzdłuż trzech pozostałych pierzei placu stały hotele i kawiarnie. Pośrodku parking. A na nim dziesiątki samochodów...

– Tutaj ślad się urywa – stwierdził Maillard.

– Włączyliście ścieżkę do miejsca zbrodni?

– Tak, zamknęliśmy całą strefę. Grupa techników przeszukuje każdy metr ścieżki od kolejki do parkingu przy termach.

– Dobrze to sobie wykalkulował – zauważyła Ziegler.

– A przecież miał niewiele czasu.

– Skąd wiedział, że Perrault wezwał pomoc?

Przez chwilę wszyscy się zastanawiali nad tym pytaniem, ale nikt nie znalazł satysfakcjonującej odpowiedzi.

– Użył liny dynamicznej – powiedział Maillard. – Dobry alpinistyczny sprzęt. Mógł przez cały czas wozić ją w samochodzie, podobnie jak narty. A potem po prostu spakować do plecaka.

– Sportowiec – skomentowała Ziegler. – A do tego odważny.

Servaz przytaknął.

– Musiał być uzbrojony. Bez tego Perrault nigdy nie zgodziłby się wsiąść do kolejki. Ale nie widziałem ani broni, ani nart, ani plecaka. To się stało tak szybko. Nie zwróciłem uwagi na to, co było w kabinie.

Wykrzywiona strachem twarz Perraulta... Nie potrafił się uwolnić od tego obrazu.

– W jakiej pozycji był w stosunku do Perraulta? – zapytała Ziegler.

– Perrault był bliżej, zabójca stał za nim.

– Może Perrault miał lufę pistoletu przyłożoną do nerek. Albo nóż.

– Możliwe... Znowu wyreżyserowane. Mimo braku czasu. Szybki jest. I arogancki... Może zbyt arogancki. Kiedy wagoniki były blisko siebie, schował się za Perraulta – dodał Servaz, marszcząc brwi.

– Po co, skoro miał kominiarkę?

– Żebym nie zobaczył jego oczu.

Ziegler wpatrywała się w niego intensywnie.

– Chcesz powiedzieć, że się bał, że go rozpoznasz?

– Tak. Czyli to jest ktoś, kogo już widziałem. I to z bliska.


– Trzeba przesłuchać biletera. zapytać go, czy kogoś widział. – Zrobione. Rozpoznał Perraulta. Nie miał wątpliwości: nikt później nie wjeżdżał. Dopiero ty.

– Jak to możliwe?

– Do Saint-Martin 2000 można też dojechać drogą. To jakieś dziesięć minut od południowego wyjazdu z miasta. Miał dość czasu, żeby się tam dostać.

Servaz zastanawiał się nad topografią. Południowa droga wyjazdowa z miasta zaczyna się na place de Thermes i kończy w ślepym zaułku dwanaście kilometrów dalej, kilka rzutów kamieniem od granicy z Hiszpanią. To ta sama dolina, którą jechał, by dostać się do chatki Grimma. Od tej drogi odchodzi inna, prowadząca do stacji.

– W takim razie musiały być dwa samochody – powiedział. – Jeden na górze i jeden na dole.

– Tak. I może na dole ktoś na niego czekał – podjęła Ziegler. – Przed termami. Chyba że miał drugi samochód, który od dawna stał na parkingu.

– Może drugi samochód jeszcze jest na górze. Ustawiliście blokadę na drodze do stacji? – zapytał Maillarda.

– Tak, kontrolujemy wszystkie zjeżdżające samochody. I sprawdzimy wszystkie, które stoją na górze.

– Działają we dwójkę – powiedziała Ziegler.

Servaz zmierzył ją wzrokiem.

– Tak. Działali we dwójkę już w elektrowni. I teraz znowu.


Wtem przez głowę przemknęła mu inna myśl.

– Trzeba zadzwonić do Instytutu, natychmiast.

– To też już zrobiliśmy: Hirtmann jest w swojej celi. Nie wychodził od rana. Dwie osoby z Instytutu z nim rozmawiały i sam Xavier też poszedł sprawdzić.

Confiant wpatrywał się w Servaza, jakby chciał powiedzieć: „A nie mówiłem?”.

– Teraz prasa się na nas rzuci – powiedziała d’Humières. – Będą o nas pisały największe tytuły, i to nie tylko lokalne. Nie możemy dopuścić do tego, żeby każdy składał oświadczenia na własną rękę.

Servaz i Ziegler nic nie mówili.

– Proponuję, by odpowiedzialność za kontakty z prasą powierzyć mnie i sędziemu Confiantowi. Pozostali: cisza radiowa. Śledztwo idzie swoim torem, mamy kilka tropów. Nic ponadto. Jeśli będą chcieli więcej szczegółów, odsyłajcie ich do mnie lub do Martiala.

– Pod warunkiem że oświadczenia pana sędziego nie będą polegały na kwestionowaniu pracy detektywów – powiedział Servaz.

Spojrzenie Cathy d’Humières stało się o kilkanaście stopni chłodniejsze.

– A to co za historia?

– Komendant Servaz wściekł się na mnie i doktora Proppa, gdy przedwczoraj wracaliśmy z Instytutu – bronił się Confiant. – Stracił panowanie nad sobą, na wszystkich krzyczał.

Pani prokurator odwróciła się do Servaza.

– Martin?

– „Stracił panowanie nad sobą” to trochę przesadne określenie – powiedział drwiąco Servaz. – Za to jedno jest pewne, mianowicie to, że pan sędzia uprzedził doktora Xaviera o naszej wizycie, nie informując o tym ani pani, ani nas, a przecież uzgodniliśmy, że jedziemy bez zapowiedzi.

– To prawda? – zapytała d’Humières lodowatym głosem.

Młody sędzia miał niewyraźną minę.

– Xavier to mój przyjaciel, nie wypadało mi bez uprzedzenia zwalać się tam z policją.

– Dlaczego w takim razie nas pan o tym nie poinformował? – Głos d’Humières drżał ze złości.

Confiant spuścił oczy i zrobił zawstydzoną minę.

– Nie wiem. Nie myślałem, że to... istotne.

– Słuchajcie! Będziemy w świetle jupiterów. – Wściekłym ruchem podbródka wskazała na dziennikarzy stojących za ogrodzeniem z taśmy. – Nie chcę, żebyśmy odgrywali przed nimi jakieś sceny niezgody. Skoro tak, będziemy mówić tylko jednym głosem: Moim! Ośmielam się mieć nadzieję, że to śledztwo niedługo się skończy – rzuciła na odchodnym. – Spotykamy się za pół godziny, żeby ustalić fakty!

Gdy się rozchodzili, Confiant spojrzał na Servaza jak talib na gwiazdę porno.

– Ty to masz talent do zjednywania sobie przyjaciół – rzuciła Ziegler, patrząc za nimi. – Mówiłeś, że w kabinie stali jeden za drugim?

– Perrault i zabójca? Tak.

– W porównaniu z Perraultem ten człowiek był wyższy czy niższy?

– Niższy.

– Mężczyzna czy kobieta?

Servaz przez moment się zastanawiał. Ilu świadków przesłuchał w swojej karierze? Przypomniał sobie ich trudności z odpowiedzią na tego rodzaju pytania. Teraz jego kolej. Uzmysłowił sobie, jak bardzo zawodna jest pamięć.

– Mężczyzna – powiedział po chwili wahania.

– Dlaczego?

Zauważyła jego niepewność.

– Nie wiem. – Zamilkł na chwilę. – Ze względu na sposób poruszania się, postawę...

– Czy aby nie dlatego, że trudno ci sobie wyobrazić, żeby kobieta zrobiła coś takiego?

Patrzył na nią, lekko się uśmiechając.

– Może i tak. Dlaczego Perrault wjechał na górę?

– To oczywiste, uciekał przed kimś.

– W każdym razie mamy następne powieszenie.

– Ale tym razem bez odciętego palca.

– Może po prostu nie było na to czasu.


– Piosenkarz z włosami blond, brodaty, duże, rozgorączkowane oczy, który w 1993 roku występował jako KURT, mówi ci to coś?

– Kurt Cobain – odpowiedziała Irène bez wahania. – Widziałeś jego zdjęcie w pokoju któregoś z nastolatków?

– U Alice.

– Oficjalnie mówi się, że Kurt Cobain popełnił samobójstwo. – Irène kuśtykała obok Servaza w stronę jego samochodu.

– Kiedy? – Policjant stanął jak wryty.

– Myślę, że w 1994. Zastrzelił się.

– Myślisz czy jesteś pewna?

– Pewna. Przynajmniej co do daty. Jeśli chodzi o resztę, byłam w tamtym czasie jego fanką i krążyły pogłoski o morderstwie.

– 1994. W takim razie naśladownictwo nie wchodzi w grę – podsumował, idąc dalej. – Byłaś u lekarza?

– Później.


Telefon Servaza odezwał się w chwili, gdy policjant sam zamierzał zadzwonić.

– Servaz.

– Tu Vincent. Co ty, do cholery, wyprawiasz z telefonem?

– Co się dzieje? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

– Sygnet, odczytaliśmy, co tam jest wygrawerowane.

– No i?

– Dwie litery: C i S.

– „C S”?

– Tak.

– I jak sądzisz, co to znaczy?

– Nie mam pojęcia.

Servaz zastanawiał się przez chwilę. I zaraz inna myśl przyszła mu do głowy.

– Nie zapomniałeś o przysłudze, o którą cię prosiłem?

– O jakiej przysłudze?

– W związku z Margot...

– O kurde, cholera, dupa. No tak, zapomniałem.

– A co z bezdomnym?

– A tak, mamy wyniki analizy odcisków palców. Dzieciaki zostawiły ślady. Ale to niewiele zmienia. Samira twierdzi, że sędzia wierzy w wersję z utonięciem.

Servaz się nachmurzył.

– Musi być pod presją. Sekcja zwłok wszystko wykaże. Wygląda na to, że ojciec Clémenta ma plecy.

– Ale pozostali nie mają. Sędzia chce jeszcze raz przesłuchać najstarszego, tego, który ma ojca na bezrobociu. Sądzi, że to on jest prowodyrem.

– No cóż, zobaczymy. A Lombard, znalazłeś coś?

– Szukam.


Duże pomieszczenie bez okna, oświetlone jarzeniówkami, przedzielone wysokimi regałami na kilka alejek. Półki regałów pełne zakurzonych teczek. W pobliżu drzwi dwa biurka, na jednym co najmniej pięcioletni komputer, na drugim antyczny czytnik mikrofilmów – ciężka, zajmująca dużo miejsca maszyna. Na półkach oprócz teczek stały także pudełka z mikrofilmami.

Cała pamięć Instytutu Wargniera.

Diane zapytała, czy wszystkie te dokumenty są dziś dostępne w formie elektronicznej, i pracownik o mało nie roześmiał jej się w twarz.

Wiedziała, że akta mieszkańców sektora A są zdigitalizowane. Ale poprzedniego dnia doszła jej ósemka innych pacjentów, których Xavier jej powierzył, by na nich nabierała szlifów. Najwyraźniej nie byli na tyle ważni, by ktoś pofatygował się wprowadzić ich dane do systemu komputerowego. Stanęła w jednej z alejek i zabrała się do przeglądania grzbietów teczek, usiłując zrozumieć, w jakim porządku zostały ułożone. Z doświadczenia wiedziała, że metodologia segregowania nie zawsze jest oczywista. Rozumowanie niektórych archiwistów, bibliotekarzy i innych twórców aplikacji informatycznych bywa bardzo zawiłe.

Ucieszyła się, zauważywszy, że tutejszy archiwista pomyślał na tyle logicznie, by poukładać wszystko w porządku alfabetycznym. Zaopatrzyła się w odpowiednie segregatory i poszła do małego stolika, by je przejrzeć. Usiadłszy w tej wielkiej, cichej sali, z dala od tumultu panującego w niektórych częściach Instytutu, nagle zaczęła myśleć o tym, co się wydarzyło poprzedniej nocy w podziemiach, i zalała ją fala zimna. Odkąd się obudziła, wciąż wspominała mroczne korytarze, zapach piwnicy i lodowatą wilgoć, raz po raz przeżywając chwilę, kiedy nagle znalazła się w całkowitej ciemności.

Kto chodzi do sektora A? Kim jest mężczyzna, który płakał w ośrodku kolonijnym? Kto jest zamieszany w zbrodnie popełniane w Saint-Martin? Zbyt dużo pytań... Jedno po drugim uderzały o niespokojne brzegi jej mózgu, jak przypływ, który pojawia się o stałej porze. Diane aż płonęła, by znaleźć na nie odpowiedzi.

Otworzyła pierwszą teczkę. Każdy z pacjentów był obiektem dokładnej obserwacji, od pierwszych objawów patologii i wstępnego rozpoznania, aż po leczenie w rozmaitych szpitalach, które zaliczył, zanim trafił do Instytutu. Dokumentacja zawierała spis stosowanych leków i odnotowywała efekty jatrogenne, jeżeli takowe wystąpiły. Kładziono w niej nacisk na zagrożenie ze strony pacjentów i środki ostrożności, jakie należy podejmować w obcowaniu z nimi, co przypomniało Diane – w razie gdyby o tym nie pamiętała – że w Instytucie nie pracuje z ministrantami.

Zrobiła kilka notatek i wróciła do lektury. Dalej znajdował się opis właściwego leczenia. Bez zdziwienia Diane zauważyła, że neuroleptyki i środki uspokajające stosowano w potężnych dawkach, znacznie przekraczających obowiązujące normy. Potwierdzało to słowa Aleksa. „To taka lekowa Hiroszima”. Nie chciałaby, żeby jej mózg znalazł się pod obstrzałem takich substancji. Wiedziała, jak straszne są efekty uboczne tych leków. Na samą myśl o nich truchlała. Każda teczka zawierała dodatkową kartkę z informacjami na temat stosowanych preparatów: dawki, godziny podawania, zmiany w terapii, dostawy na dany oddział. Za każdym razem, gdy oddział, w którym znajdował się pacjent, otrzymywał nową dostawę leków z apteki Instytutu, pokwitowanie dostawy było podpisywane przez pielęgniarza odpowiedzialnego za oddział oraz przez osobę rozdzielającą leki.

Neuroleptyki, środki usypiające, przeciwlękowe... ale żadnej psychoterapii – przynajmniej do jej przyjazdu. Łup-łup-łup-łup. Przez głowę przemknęła jej wizja wielkiego młota rytmicznie uderzającego w ich czaszki, które z każdym ciosem stawały się coraz bardziej płaskie.

Gdy zabierała się do czwartej teczki, poczuła nagłą potrzebę kofeiny, postanowiła jednak czytać dalej. Na zakończenie przebiegła wzrokiem dołączoną karteczkę. Podobnie jak przy poprzednich teczkach przepisane dawki sprawiły, że na grzbiecie poczuła lodowaty dreszcz:


Klozapina: 1200 mg/dz. (3 tabl.×100 mg 4/dz.)

Klopixol: 400 mg i.m./dz.

Tiapryd: 200 mg co godz.

Diazepam: 1 amp. i.m. 20 mg/dz.

Meprobamat: 1 tabl. 400 mg


Psiakrew! Ma pracować z takimi warzywami? Ale znowu przypomniała sobie to, co powiedział jej Alex: po tylu latach ciężkiej farmakoterapii większość pacjentów Instytutu stała się lekooporna. Ci faceci spacerowali po korytarzach z taką ilością chemii w żyłach, która powaliłaby dinozaura, ale wykazywali zaledwie lekkie objawy otępienia. Już miała zamknąć teczkę, gdy jej wzrok padł na krótką odręczną notatkę na marginesie:


Skąd takie leczenie? Pytałem Xaviera. Brak odpowiedzi.


Pismo było pochyłe i pośpieszne. Diane wystarczyło przeczytać, by się domyślić frustracji i poirytowania autora notatki. Zmarszczyła brwi i jeszcze raz przejrzała listę leków i dawek. Szybko zrozumiała zdziwienie osoby, która pisała te słowa. Przypomniała sobie, że klozapinę stosuje się wówczas, gdy inne neuroleptyki okazały się nieskuteczne. A jeśli tak było, to po co przepisywać jeszcze klopixol, skoro w stanach lękowych nie łączy się dwóch anksjolityków lub dwóch leków nasennych. A tutaj tak właśnie było. Być może jakieś nieprawidłowości umknęły jej uwagi – nie jest internistą ani psychiatrą – nie umknęły jednak autorowi notatki. Najwyraźniej Xavier się nie pokwapił, by odpowiedzieć. Diane zastanawiała się niepewnie, czy ta sprawa jej dotyczy. Teczka należy przecież do człowieka, który właśnie stał się jej pacjentem. Zanim podejmie jakąkolwiek psychoterapię, powinna wiedzieć, dlaczego przepisano mu ten obłędny koktajl. Dokumentacja mówiła o psychozie schizofrenicznej, ostrych zespołach mózgowych, splątaniu – ale opis był wyjątkowo nieprecyzyjny.

Zapytać Xaviera? Ta osoba już to zrobiła. Bez sukcesu. Sięgnęła jeszcze raz po teczki pozostałych pacjentów i jeden po drugim sprawdziła podpisy szefów oddziałów i odpowiedzialnego za aptekę. W końcu znalazła to, czego szukała. W jednym miejscu poniżej podpisu ktoś zrobił adnotację: Dostawa opóźniona z powodu strajku firm transportowych. Porównała charakter pisma obu notatek. Kształt liter był identyczny: uwagę na marginesie zapisał pielęgniarz zajmujący się dystrybucją leków.

To jego należy najpierw zapytać.


Z teczką pod pachą wyszła na klatkę schodową, by do stać się na drugie piętro budynku. Aptekę Instytutu prowadził pielęgniarz około trzydziestki ubrany w sprane dżinsy, białą bluzę i zużyte trampki. Mężczyzna wyglądał, jakby ze trzy dni się nie golił, miał podkrążone oczy, a na głowie czuprynę niesfornych kosmyków. Diane wywnioskowała, że poza murami Instytutu chłopak prowadzi intensywne i bardzo rozrywkowe nocne życie.

Apteka składała się z dwóch pomieszczeń. Jedno pełniło rolę recepcji – była w nim lada, dzwonek oraz mnóstwo papierów i pustych kartonów, w drugim znajdował się magazyn leków przechowywanych w zabezpieczonych przeszklonych szafkach. Pielęgniarz, który – jeśli wierzyć plakietce przypiętej na piersi – miał na imię Dimitri, przyglądał się wchodzącej Diane, szczerząc zęby w nieco zbyt szerokim uśmiechu.

– Cześć – powiedział.

– Cześć. Potrzebuję paru informacji w związku z dystrybucją leków.

– Oczywiście. To pani jest tą nową psycholożką, tak?

– Owszem.

– Co chciałaby pani wiedzieć?

– No, jak to działa.

– Jasne, jasne – powiedział, bawiąc się długopisem wetkniętym do górnej kieszeni bluzy. – Proszę tutaj.

Weszła za ladę. Pielęgniarz wziął do ręki gruby zeszyt w tekturowej oprawie, który wyglądał jak książka rachunkowa.

– To jest książka zestawień dziennych. Zapisujemy tu wszystkie dostawy i rozchód leków. Działanie apteki polega na zbieraniu zapotrzebowania ze strony Instytutu i składaniu zamówień oraz przyjmowaniu i składowaniu leków, a następnie rozdzielaniu ich na poszczególne oddziały. Apteka ma własny budżet. Najczęściej zamówienia są w każdym miesiącu takie same, ale zdarzają się też zakupy jednorazowe.

– Kto oprócz pana jest na bieżąco w sprawie przychodzących i wychodzących leków?

– Każdy może mieć wgląd w tę książkę. Ale wszystkie dowody dostawy i wszystkie zamówienia muszą być zatwierdzone albo przez samego doktora Xaviera, albo, i tak jest najczęściej, przez Lisę, albo przez doktora Lepage’a, ordynatora. Poza tym każdy lek ma osobną kartę w katalogu. – Otworzył gruby segregator. – Są tu wszystkie leki stosowane w Instytucie i dzięki temu systemowi wiemy dokładnie, jaki aktualnie mamy zapas danej substancji. Następnie rozdzielamy leki na oddziały. Każde wydanie jest podpisywane przez pielęgniarza odpowiedzialnego za dany oddział i przeze mnie.

Otworzyła teczkę, którą miała w ręku, i pokazała mu odręczną notatkę na marginesie dołączonej kartki.

– To pana pismo, prawda?

Zobaczyła, że pielęgniarz marszczy brwi.

– Tak, dokładnie – przyznał po chwili wahania.

– Tak jakby się pan nie zgadzał z terapią przepisaną temu pacjentowi.

– No tak, eee... nie widziałem potrzeby, żeby przepisywać mu dwa anksjolityki albo klopiksol i klozapinę jednocześnie. Ja... hmm... to trochę kwestia... techniczna.

– I zapytał pan o to doktora Xaviera.

– Tak.

– I co odpowiedział?

– Że jestem pielęgniarzem odpowiedzialnym za magazyn leków, a nie psychiatrą.

– Rozumiem. Wszyscy pacjenci mają takie ciężkie leczenie?

– Większość tak. No wie pani, po latach farmakoterapii prawie wszyscy są...

– Lekooporni. Tak, wiem. Nie będzie panu przeszkadzało, jeśli rzucę na to okiem? – Wskazała na książkę zestawień dziennych i segregator z kartami leków.

– Nie, oczywiście. Proszę. Niech pani sobie tutaj usiądzie.

Zniknął w drugim pomieszczeniu. Usłyszała, że rozmawia ściszonym głosem przez telefon. Na pewno ze swoją dziewczyną. Nie nosi obrączki. Otworzyła książkę i zaczęła przewracać strony. Styczeń, luty, marzec, kwiecień...

Zestawienia z grudnia zajmowały dwie strony. Na drugiej jej oko przyciągnęła notatka na samym środku: Dostawa na zamówienie Xaviera, z datą 7 grudnia. W linijce znajdowały się trzy nazwy leków. Nie znała ich, ale była pewna, że nie są to psychotropy. Z ciekawości zapisała ich nazwy w notatniku i zawołała Dimitriego. Usłyszała, że szepcze „kocham cię”, zanim stanął w drzwiach.

– Co to jest?

Wzruszył ramionami.

– Nie mam pojęcia. To nie ja pisałem. Miałem wtedy wolne.

Pogrzebał w katalogu z kartami leków i zmarszczył brwi.

– No proszę, to dziwne. Nie ma kart magazynowych dla tych leków. Tylko faktury. Może osoba, która wpisywała je do książki, nie wiedziała, że trzeba założyć karty...

Diane wzruszyła ramionami.

– Niech się pan tym nie przejmuje. To bez znaczenia.


Загрузка...