13

– Niedotlenienie mózgu – stwierdził Delmas, myjąc dłonie i przedramiona mydłem antybakteryjnym, a następnie spłukując je pod bezdotykowym kranem.

Szpital w Saint-Martin był dużym budynkiem z cegły, której czerwień odcinała się na tle leżącego na trawnikach śniegu. Jak często bywa, wejście do kostnicy i sali sekcyjnej znajdowało się z dala od głównych drzwi, pod betonowym podjazdem. Członkowie personelu nazywali to miejsce „piekiełkiem”. Kiedy Espérandieu przyjechał tu na trzydzieści minut przed umówioną godziną, słuchając przez słuchawki The Gutter Twins śpiewających Idle Hands, dostrzegł w głębi pomieszczenia trumnę ustawioną na drewnianym koźle pod ścianą. W szatni spotkał doktora Delmasa, lekarza sądowego z Tuluzy, i doktora Cavaliera, miejscowego chirurga. Lekarze przebierali się w bluzy z krótkimi rękawami i gumowane fartuchy ochronne. Delmas opowiadał Cavalierowi, w jaki sposób znaleźli ofiarę. Espérandieu zaczął się przebierać, po czym wsunął do ust miętowego cukierka i wyjął pudełko z kremem sporządzonym na bazie kamfory.

– Nie powinien pan tego używać – zareagował od razu Delmas. – To bardzo żrące.

– Przykro mi, doktorze, mam wrażliwy nos – odpowiedział Vincent, po czym nałożył na twarz maseczkę ochronną.

Od początku swojej pracy w brygadzie kryminalnej Espérandieu wiele razy wysyłany był na sekcje zwłok i wiedział, że w pewnym momencie – gdy lekarz otwiera żołądek i pobiera próbki wnętrzności: wątroby, śledziony, trzustki, jelit – w pomieszczeniu rozchodzi się fetor nie do zniesienia dla człowieka o przeciętnie rozwiniętym zmyśle węchu.

Zwłoki Grimma czekały na nich na stole sekcyjnym. Stół, lekko spadzisty, wyposażony był w odpływ i rurę odprowadzającą i wyglądał dość skromnie w porównaniu z wielkimi, podnoszonymi stołami, które Espérandieu miał okazję oglądać w szpitalu uniwersyteckim w Tuluzie. Żeby ciało nie pływało we własnych płynach ustrojowych, ułożono je na konstrukcji z metalowych poprzeczek.

– Najpierw oznaki typowe dla wszystkich mechanicznych uduszeń... – zaczął od razu Delmas, manipulując ruchomym ramieniem lampy znajdującej się nad ciałem. Wskazał na sine wargi aptekarza i małżowiny uszne, które także zrobiły się niebieskie. – Niebieskawe zabarwienie śluzówek i powłok. – Następnie zwrócił ich uwagę na wnętrze przypiętych agrafkami powiek: – Wybroczyny w spojówkach. – I obrzmiałą, fioletową twarz aptekarza: – Przekrwienie skóry twarzy i szyi. Niestety te ślady są słabo widoczne ze względu na stan twarzoczaszki – powiedział do Cavaliera, z trudem wpatrującego się w krwawą miazgę, z której wystawały gałki oczne. – Zobaczymy też punktowe wybroczyny na powierzchni płuc i serca. To by były objawy niespecyficzne, które mówią tylko, że śmierć nastąpiła wskutek mechanicznego uduszenia poprzedzonego krótszą lub dłuższą agonią. Ale nie dostarczają więcej informacji na temat etiologii zgonu.

Delmas zdjął okulary, przetarł je i włożył z powrotem na nos. Nie miał na sobie maseczki chirurgicznej. Pachniał wodą kolońską i mydłem antybakteryjnym. Był niewysokim, tęgim jegomościem o gładkich, różowych policzkach i dużych, wypukłych oczach.

– Ten, kto to zrobił, musiał mieć pewne pojęcie o medycynie, a przynajmniej o anatomii – oświadczył. – Wybrał sposób działania gwarantujący najdłuższą i najbardziej bolesną agonię. – Wskazał grubym palcem wgłębienie po taśmie na szyi aptekarza. – Z punktu widzenia fizjopatologii istnieją trzy mechanizmy, które mogą być przyczyną śmierci wskutek powieszenia. Pierwszy z nich polega na odcięciu dopływu krwi do mózgu poprzez jednoczesne zamknięcie światła obu tętnic szyjnych. Dzieje się tak, kiedy węzeł samozaciskowy znajduje się z tyłu, na karku. W takim wypadku niedotlenienie mózgu jest bezpośrednie, a utrata przytomności niemal natychmiastowa; zgon następuje bardzo szybko. Tym, którzy decydują się na samobójstwo przez powieszenie, należy ze wszech miar polecać umieszczenie węzła na karku – dodał.

Espérandieu przestał robić notatki. Źle znosił poczucie humoru lekarzy sądowych. Za to Cavalier wręcz spijał każde słowo płynące z ust kolegi.

– Następnie mechanizm neurologiczny. Gdyby facet, zamiast operować długością taśmy zaciśniętej wokół nadgarstków, balansował ofiarą w powietrzu, to uszkodzenia opuszkowe i rdzeniowe spowodowane szarpnięciem, czyli uszkodzenie rdzenia przedłużonego i rdzenia kręgowego – dodał na użytek Espérandieu, delikatnie unosząc czaszkę nieboszczyka – spowodowałyby prawie natychmiastową śmierć. Ale tego nie zrobił. – Duże, bladoniebieskie oczy za szkłami okularów szukały spojrzenia Espérandieu. – O nie, młody człowieku! Nie zrobił tego. Ten gość to cwana bestia: postarał się, by węzeł samozaciskowy znalazł się z boku. W ten sposób dopływ krwi do mózgu zapewnia przynajmniej jedna z tętnic szyjnych, ta, która znajduje się po przeciwnej stronie węzła. Taśmy na nadgarstkach uniemożliwiły jakikolwiek wstrząs rdzeniowy. Niech mi pan wierzy, on bardzo dobrze wiedział, co robi. Agonia tego biedaka musiała trwać bardzo, bardzo długo. – Następnie gruby, nieskazitelnie czysty palec lekarza powędrował wzdłuż bruzdy, która głęboko wcinała się w szyję. – Jakkolwiek by było, mamy do czynienia z powieszeniem. Popatrzcie. Bruzda jest umiejscowiona wysoko, przechodzi tuż pod kątami żuchwy i wznosi się do punktu zawieszenia. Jest też niepełna. Nie byłoby tak, gdyby wcześniej nastąpiło uduszenie liną, po którym zazwyczaj zostaje nisko położona, regularna bruzda na całym obwodzie szyi. – Puścił oko do Espérandieu. – Wie pan, tak jak wtedy, kiedy mąż dusi żonę sznurem i chce, żebyśmy uwierzyli, że się powiesiła.

– Czyta pan za dużo kryminałów, doktorze – zripostował Espérandieu.

Delmas zachichotał, po czym nagle zrobił się poważny jak papież podczas błogosławieństwa. Opuścił lampę na wysokość częściowo oderwanego nosa, wydętej twarzy i przypiętych agrafkami powiek.

– To naprawdę najobrzydliwsza rzecz, jaką widziałem w życiu – powiedział. – Widać w tym wściekłość i furię nie do zniesienia. Psycholog dołączył do nich. Siedział z tyłu obok sędziego. Ziegler prowadziła jeepa płynnie i pewnie jak kierowca rajdowy. Servaz podziwiał jej jazdę, podobnie jak jej umiejętność panowania nad helikopterem. Sędzia poprosił Proppa, żeby opowiedział mu o Hirtmannie. Po tym, co usłyszał z ust psychologa, wpadł w stan głębokiego otępienia i tak jak pozostali pasażerowie przestał się odzywać. Niezdrowa atmosfera doliny potęgowała niepokój.

Droga wiła się pod ciemnym niebem wśród wielkich, bujnych jodeł odzianych w biel. Wcześniej przejechał tamtędy pług śnieżny: po obu stronach drogi wznosiły się wysokie zaspy. Minęli ostatnie skute mrozem gospodarstwo. Ogrodzenia pól były prawie niewidoczne pod zwałami śniegu, z komina wydobywała się wstążka dymu. Potem cisza i zima niepodzielnie zapanowały nad krajobrazem.

Przestało sypać, ale warstwa śniegu była bardzo gruba. Kawałek dalej wyprzedzili pług. Kogut na jego dachu rzucał żywe pomarańczowe światło na białe jodły. Jazda stała się trudniejsza.

Jechali teraz przez zmarzniętą krainę nieprzystępnych wysokich jodeł i skutych lodem torfowisk w meandrach rzeki. Nad nimi wznosiły się cudowne, porośnięte lasem szare górskie zbocza. Kawałek dalej dolina jeszcze się zwęziła. Las górował nad drogą, a droga biegła nad potokiem, oni zaś na każdym zakręcie widzieli przed sobą wielkie korzenie buków, odsłonięte przez wodę podmywającą skarpę. Za łukiem któregoś zakrętu zobaczyli skupisko budynków z betonu i drewna. Z rzędami okien na piętrze i dużymi, przeszklonymi drzwiami na parterze. Od zabudowań biegła ścieżka. Przechodziła przez zardzewiały mostek przerzucony nad potokiem, następnie przecinała białą łąkę i kończyła się przy drodze, którą jechali. Servaz dostrzegł zardzewiałą tablicę: OŚRODEK KOLONIJNY LES ISARDS. Budynki wyglądały na zrujnowane. Były opuszczone.

Servaz zastanawiał się, kto mógł wybudować ośrodek kolonijny w tak ponurym miejscu. Na myśl o leżącym w sąsiedztwie Instytucie poczuł zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Ale biorąc pod uwagę stan, w jakim znajdował się ośrodek, możliwe było, że został on zamknięty na długo przed tym, jak Instytut Wargniera zainicjował swoją działalność.

Powalająca uroda doliny przerażała Servaza.

Atmosfera rodem z czarodziejskiej baśni.

Tak, to jest to: mroczna bajka z dzieciństwa w nowoczesnej wersji dla dorosłych. Przecież w głębi tej doliny i białego lasu czekają na nas ogry, pomyślał z drżeniem.


– Dzień dobry, mogę się przysiąść?

Podniosła głowę i zobaczyła, że obok jej stolika stoi pielęgniarz, który wczoraj ją ofuknął. Jak on ma na imię? Aha, Alex. Tym razem kawiarenka pękała w szwach. Był poniedziałek rano i cały personel był na miejscu. W powietrzu unosiło się brzęczenie rozmów.

– Oczywiście – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby.

Siedziała przy stoliku sama. Najwyraźniej nikt nie uznał za stosowne, żeby ją zaprosić. Od czasu do czasu wyłapywała kierowane w jej stronę spojrzenia. Znowu zastanawiała się, co też Xavier powiedział na jej temat.

– Eee... chciałem przeprosić za wczoraj – zaczął, siadając. – Byłem trochę... niegrzeczny. Nie wiem dlaczego. Ostatecznie pani pytania były uzasadnione. Proszę mi wybaczyć.

Przyglądała mu się z uwagą. Wyglądał na szczerze skruszonego. Kiwnęła głową. Poczuła się niezręcznie. Nie chciała już wracać do tamtej rozmowy. Ani wysłuchiwać jego przeprosin.

– Nie ma problemu. Już o tym zapomniałam.

– Tym lepiej. Musiałem się pani wydać dziwny.

– W żadnym wypadku. Moje pytania faktycznie były dość... bezczelne.

– A to prawda – zażartował. – Jest pani bardzo bezpośrednia.

Wgryzł się wesoło w swojego croissanta.

– Co się wczoraj stało na dole? – zapytała, żeby zmienić temat. – Zauważyłam, że wszyscy są czymś pochłonięci. Najwyraźniej to coś poważnego.

– Zginął człowiek, aptekarz z Saint-Martin.

– Jak?

– Znaleźli go powieszonego pod mostem.

– Ach tak, rozumiem...

– Mmm – odezwał się z pełnymi ustami.

– Straszny sposób na skończenie ze sobą!

Podniósł głowę i przełknął kęs, który właśnie przeżuwał.

– To nie było samobójstwo.

– Nie?

Popatrzył jej głęboko w oczy.

– Morderstwo.

Zastanawiała się, czy Alex nie żartuje. Wpatrywała się w niego z uśmiechem. Ale najwyraźniej nie żartował. Przestała się uśmiechać. Dreszcz przebiegł jej po plecach.

– Straszne! Czy to pewne?

– Tak. – Pochylił się w jej stronę, żeby słyszała go mimo panującego dokoła gwaru. – Ale to jeszcze nie wszystko...

Przybliżył się jeszcze bardziej. Diane poczuła, że jego twarz znajduje się zbyt blisko. Nie chciała od samego początku stwarzać powodów do plotek. Cofnęła się delikatnie.

– Mówią, że był rozebrany do naga, miał na sobie tylko pelerynę i buty... Że przed śmiercią przeszedł mękę, tortury... Znalazł go Rico. Rysownik komiksów, który codziennie rano biega.

Diane trawiła wiadomość w milczeniu. Morderstwo w dolinie. Zbrodnia popełniona przez szaleńca w odległości kilku kilometrów od Instytutu.

– Wiem, co pani myśli.

– Ach, doprawdy?

– Myśli pani: to jest zbrodnia popełniona przez szaleńca, a tutaj jest pełno szalonych morderców.

– Tak.

– Stąd się nie da wyjść.

– Naprawdę?

– Tak.

– Nigdy nie było żadnej ucieczki?

– Nie. – Przełknął kolejny kęs. – W każdym razie na apelu nikogo nie brakuje.

Wypiła łyk cappuccino i papierową serwetką starła z warg resztki czekolady.

– To mnie pan uspokoił – zażartowała.

Teraz Alex szczerze się roześmiał.

– No tak, przyznaję, dla nowych pobyt tutaj jest dość stresujący, nawet gdy nic się nie dzieje. A tu na dodatek taka paskudna sprawa. Mało rozluźniające, co? Przykro mi, że jestem zwiastunem złych wiadomości!

– Jeżeli to nie pan jest mordercą...

Roześmiał się z głębi serca, tak głośno, że kilka głów odwróciło się w ich kierunku.

– To szwajcarski humor? Podoba mi się!

Uśmiechnęła się. Zestawiając jego wczorajsze wyjście z dzisiejszym świetnym humorem, Diane nie wiedziała, co o nim myśleć. Ale był raczej sympatyczny. Ruchem głowy wskazała na ludzi siedzących dookoła.

– Miałam nadzieję, że doktor Xavier przedstawi mnie reszcie personelu. Na razie nie zrobił nic w tym kierunku. Niełatwo się zintegrować, kiedy nikt nie podaje ręki.

– Rozumiem. Niech pani posłucha, mam propozycję. Dziś nie mogę, bo mam spotkanie robocze z moim zespołem terapeutycznym. Ale później panią oprowadzę i przedstawię reszcie załogi.

– To bardzo miłe z pana strony.

– Nie, to normalne. Sam nie rozumiem, dlaczego Xavier albo Lisa jeszcze tego nie zrobili.

Pomyślała, że to rzeczywiście dobre pytanie.


Lekarz sądowy i doktor Cavalier rozcinali właśnie jeden z butów za pomocą kostotomu i rozwieracza.

– Widać, że buty nie należały do ofiary – oświadczył Delmas. – Co najmniej o trzy rozmiary za małe. Zostały wciśnięte na siłę. Nie wiem, jak długo ten biedak w nich chodził, ale to musiało być bardzo bolesne. Oczywiście nie tak bolesne jak to, co go czekało później.

Espérandieu patrzył na niego z notesem w ręku.

– Po co ubrał go w za małe buty? – zapytał.

– To jest pytanie do pana. Może po prostu chciał mu włożyć jakieś buty, a innych nie było pod ręką...

– Ale dlaczego go rozebrał, zdjął buty, a potem znowu je włożył?

Lekarz wzruszył ramionami i odwróciwszy się do niego plecami, położył rozcięty but na stole laboratoryjnym. Wyposażony w lupę i pincetę uważnie zdejmował źdźbła trawy i drobinki żwiru, które wbiły się w błoto na gumowej podeszwie. Wkładał próbki do niewielkich plastikowych pudełek w kształcie walca. Po czym Delmas wziął buty do ręki i ostentacyjnie wahał się, czy wrzucić je do czarnego worka na śmieci, czy torby z mocnego szarego papieru. Wreszcie wybrał drugą możliwość. Espérandieu rzucił mu pytające spojrzenie.

– Dlaczego wybrałem torbę z papieru, a nie tę drugą? Dlatego, że błoto na butach, choć wygląda na suche, może jeszcze być trochę wilgotne. A wilgotnego materiału dowodowego nigdy nie należy przechowywać w plastikowych torbach. Wilgoć mogłaby wywołać tworzenie się pleśni, która bezpowrotnie zniszczyłaby dowody biologiczne. – Obszedł stół sekcyjny dookoła. Z wielką lupą w ręku zbliżył się do miejsca po odciętym palcu. – Odcięto go jakimś zardzewiałym narzędziem tnącym: nożycami albo sekatorem. Proszę mi podać pincetę, o tam, i torebkę – zwrócił się do Espérandieu.

Policjant wykonał polecenie.

Delmas nalepił etykietę na torebkę, a następnie wrzucił resztę odpadów do jednego z pojemników na śmieci stojących wzdłuż ściany i zdjął gumowe rękawice, które wydały przy tym głośne mlaśnięcie.

– To by było na tyle. Nie ma wątpliwości, że śmierć Grimma spowodowało uduszenie mechaniczne, a dokładniej powieszenie. Wyślę te próbki do laboratorium żandarmerii w Rosny-sous-Bois, jak prosiła kapitan Ziegler.

– Jakie są według pana szanse, żeby ten spektakl wyreżyserowało dwóch brutalnych grubasów?

– Nie lubię domysłów – stwierdził lekarz. – Moja działka to fakty. To pan jest od stawiania hipotez. O jakich grubasach pan mówi?

– O strażnikach. Ci goście byli już skazani za napaści i pobicia oraz za drobne kradzieże. Dwóch kretynów bez wyobraźni, o prawie płaskim encefalogramie i nadmiarze męskich hormonów.

– Jeśli są tacy, jak ich pan opisuje, to szanse są takie same jak szanse na to, że wszyscy skretyniali macho w tym kraju zrozumieją któregoś dnia, że samochody są bardziej niebezpieczne niż broń palna. Ale powtarzam, to do pana należy wyciąganie wniosków.


Nasypało dużo śniegu i mieli wrażenie, jakby wchodzili do samego serca olbrzymiej cukierni. Dno doliny porastała przebogata roślinność. Zima zmieniła ją, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w system ciasno splecionych, utkanych ze szronu pajęczych sieci. Servazowi ten krajobraz przypominał lodowe koralowce w głębinach zamarzniętego oceanu.

Droga wyżłobiona w żywej skale, ograniczona betonowym murkiem, przylegała do zbocza góry. Była tak wąska, że Servaz zastanawiał się, co zrobią, jeśli przyjdzie im się mijać z ciężarówką.

Po wyjeździe z któregoś z kolei tunelu Ziegler zwolniła i zjechała na drugą stronę drogi, by zaparkować przy murku w miejscu, w którym tworzył on jakby balkon nad oszronioną roślinnością.

– Co się dzieje? – zapytał Confiant.

Nie odpowiedziała mu, tylko otworzyła drzwi, wysiadła z samochodu i podeszła do krawędzi. Pozostała trójka dołączyła do niej.

– Patrzcie – powiedziała.

Podążyli wzrokiem we wskazanym kierunku i zobaczyli budynki wznoszące się w oddali.

– Kurczę, jakie ponure! – zawołał Propp. – Jak średniowieczne więzienie.

Podczas gdy dolina, którą jechali, była spowita niebieskim cieniem gór, budynki zalewało żółte poranne światło, które spływało ze szczytów jak lodowiec. Było to miejsce niewiarygodnie odludne i dzikie, ale jednocześnie tak piękne, że Servaz zaniemówił. Ta sama architektura olbrzymów, jaką widział już w elektrowni. Zastanawiał się, jakim celom służyły te zabudowania, zanim zostały zamienione na Instytut Wargniera. Z całą pewnością pochodziły z tych samych chwalebnych czasów co rozdzielnia i podziemna nastawnia: z czasów, kiedy wznoszono konstrukcje i mury, które miały przetrwać wieki. A może bardziej stawiano na dobrze wykonaną pracę niż na natychmiastową rentowność. Albo też w mniejszym stopniu oceniano przedsiębiorstwo na podstawie wyników finansowych, a bardziej na podstawie rozmiarów realizowanych przedsięwzięć.

– Coraz trudniej mi uwierzyć, żeby ktoś, kto zdołał się wydostać z tego miejsca, miał ochotę tam wracać – dodał psycholog.

Servaz obrócił się w jego stronę. Właśnie myślał o tym samym. Następnie rozejrzał się za Confiantem i zobaczył, że ten kawałek dalej rozmawia przez telefon. Servaz zastanawiał się, do kogo sędzia miał potrzebę zadzwonić w takiej chwili.

Confiant zamknął klapkę telefonu i podszedł do nich.

– Jedźmy już – powiedział.

Kilometr dalej, za kolejnym tunelem, zjechali z drogi prowadzącej doliną w jeszcze węższą, która przecięła potok i zaczęła wznosić się wśród jodeł. Nowa droga pokryta grubą warstwą śniegu słabo się odcinała od usypanych po bokach zasp, ale widać było na niej wiele śladów samochodów. Servaz przestał je liczyć po tym, jak doszedł do dziesięciu. Zastanawiał się, czy ta droga prowadzi jeszcze dokądś poza Instytutem. Po dwóch kilometrach, gdy dojechali do zabudowań, miał odpowiedź: droga się skończyła.

Zatrzasnęli drzwi i zapadła cisza. Jakby opanował ich jakiś nabożny lęk, zamilkli i rozglądali się dokoła. Było bardzo zimno. Servaz osłonił szyję kołnierzem kurtki.

Zbudowany w miejscu najmniejszego nachylenia zbocza Instytut górował nad wyższą częścią doliny. Jego niewielkie okna wychodziły bezpośrednio na niezmierzone górskie zbocza porośnięte lasem, ukoronowane przyprawiającymi o zawrót głowy nawisami ze skał i śniegu.

Po chwili dostrzegł w górach, w odległości kilkuset metrów, żandarmów w zimowych kurtkach: rozmawiali przez krótkofalówki, obserwując ich przez lornetkę.

Niewysoki mężczyzna w białym fartuchu wyłonił się zza drzwi Instytutu i szedł im na spotkanie. Policjant popatrzył zdumiony po swoich towarzyszach. Confiant zrobił przepraszającą minę.

– Wziąłem na siebie poinformowanie doktora Xaviera – powiedział sędzia śledczy. – To mój przyjaciel.


Загрузка...