23

– Jedenaście – powiedział Xavier. Podał Servazowi kartkę, przechylając się przez biurko. – Jedenaście osób miało kontakt z Hirtmannem w ciągu dwóch ostatnich miesięcy. Oto lista. – Psychiatra wyglądał na zmartwionego. Na jego twarzy malowało się napięcie. – Przeprowadziłem długą rozmowę z każdą z tych osób.

– I?

Doktor Xavier bezradnie rozłożył ręce.

– Nic.

– Jak to nic?

– Nic to nie dało. Wydaje mi się, że nikt z tego grona nie ma nic do ukrycia. A w takim razie każdy może mieć... Nie wiem. – Dostrzegł pytające spojrzenie policjanta i wykonał przepraszający gest. – To dlatego, że żyjemy tutaj w izolacji, z dala od wszystkiego. W takich warunkach zawsze zawiązują się jakieś intrygi, które, jeśli się patrzy z zewnątrz, wydają się niezrozumiałe. Są różne sekreciki, knucie spisków za czyimiś plecami, tworzą się rozmaite klany, słowem cała masa interpersonalnych gier, które osoba z zewnątrz może postrzegać jako surrealistyczne. Pewnie się pan zastanawia, o czym właściwie mówię.

Servaz się uśmiechnął.

– Bynajmniej – powiedział, myśląc o swojej brygadzie. – Bardzo dobrze rozumiem, o czym pan mówi, doktorze.

Xavier trochę się rozluźnił.

– Napije się pan kawy?

– Chętnie.

Xavier wstał. W kącie pokoju stał nieduży ekspres, a obok koszyczek z kapsułkami. Kawa była smaczna, Servaz się nią delektował. Gdyby powiedział, że to miejsce wywołuje w nim poczucie dyskomfortu, byłby to wielki eufemizm. Zastanawiał się, jak można tu pracować i nie zwariować do reszty. Była to także sprawa otoczenia: murów, gór na zewnątrz.

– Krótko mówiąc, trudno o obiektywny osąd – ciągnął Xavier. – Każdy tutaj ma swoje małe tajemnice. W takich okolicznościach nikt nie gra całkiem fair.

Doktor Xavier uśmiechnął się przepraszająco, patrząc na policjanta zza czerwonych okularów. Ty też, przyjacielu, pomyślał Servaz. Ty też nie grasz fair.

– Rozumiem.

– Oczywiście zrobiłem panu listę wszystkich, którzy mieli kontakt z Hirtmannem, ale to nie znaczy, że wszystkich uważam za podejrzanych.

– Ach nie?

– Na przykład naszej szefowej pielęgniarek. Jest jednym z najstarszych członków naszego personelu. Była tu już za czasów doktora Wargniera. Sprawne funkcjonowanie tego zakładu to w dużym stopniu efekt jej dobrej znajomości pacjentów i kompetencji. Mam do niej absolutne zaufanie. Nie ma potrzeby, by tracił pan czas na zajmowanie się nią.

Servaz spojrzał na listę.

– Hmm, Élisabeth Ferney, tak?

Xavier skinął głową.

– To zaufana osoba – podkreślił.

Servaz podniósł głowę i zmierzył psychiatrę wzrokiem. Lekarz się zaczerwienił.

– Dziękuję. – Komendant złożył kartkę i wsunął ją do kieszeni. Zawahał się chwilę. – Mam do pana pytanie, bez związku ze śledztwem. Chciałbym pana o to spytać jako psychiatrę i człowieka, nie jako świadka.

Xavier uniósł brew, zaintrygowany.

Czy wierzy pan w istnienie zła, doktorze?

Milczenie psychiatry trwało dłużej, niż można się było spodziewać. W tym czasie Xavier wpatrywał się w Servaza zza swych dziwnych, czerwonych okularów, jakby usiłował zgadnąć, do czego policjant zmierza. Wreszcie się odezwał:

– Jako psychiatra powiem, że szukanie odpowiedzi na to pytanie nie leży w gestii psychiatrii, tylko filozofii, a dokładniej etyki. Z tej perspektywy widzimy, że o złu nie można mówić bez dobra, jedno bez drugiego nie istnieje. Słyszał pan o „drabinie etycznej” Kohlberga? – zapytał.

Servaz pokręcił głową.

– Lawrence Kohlberg to amerykański psycholog. Korzystając z koncepcji Piageta na temat etapów rozwoju poznawczego, stworzył teorię istnienia sześciu stadiów rozwoju moralnego człowieka. – Xavier przerwał, odsunął się od biurka razem z fotelem i skrzyżowawszy ręce na brzuchu, zbierał myśli. – Według Kohlberga jednostka osiąga dojrzałość moralną, przechodząc kolejne etapy rozwoju osobowości. Żadnego z tych etapów nie można przeskoczyć. Po osiągnięciu danego stadium nie może się cofnąć. To jej zysk na całe życie. Ale bynajmniej nie wszyscy ludzie dochodzą do ostatniego etapu. Wielu zatrzymuje się na niższym stadium rozwoju moralnego. Te etapy są wspólne dla całej ludzkości, takie same we wszystkich kulturach, inaczej mówiąc transkulturowe.

Servaz poczuł, że psychiatra się rozkręca.

– W pierwszym stadium – ciągnął Xavier z entuzjazmem – dobre jest to, co podlega nagrodzie, a złe to, co podlega karze. Tak jak wtedy, gdy uderzamy dziecko linijką po palcach, żeby zrozumiało, że to, co zrobiło, jest złe. Posłuszeństwo postrzegane jest jako wartość sama w sobie, dziecko jest posłuszne dlatego, że dorosły ma moc je ukarać. W drugim stadium dziecko nie jest już posłuszne tylko po to, by podporządkować się dorosłemu, ale po to, by otrzymywać nagrody. Zaczyna się wymiana... – Uśmiechnął się nieznacznie. – Trzecie stadium to pierwszy stopień moralności konwencjonalnej. Jednostka stara się spełnić oczekiwania innych, środowiska. Ważny jest osąd rodziny, grupy. Dziecko uczy się szacunku, lojalności, zaufania, wdzięczności. W czwartym stadium pojęcie grupy rozszerza się na całe społeczeństwo. Chodzi tu o afirmację prawa i porządku. Wciąż jest to moralność konwencjonalna, poziom konformizmu: dobro polega na wypełnianiu obowiązków, złe jest to, co jest potępiane przez społeczeństwo. – Pochylił się do przodu. – Począwszy od piątego stadium, jednostka uwalnia się od moralności konwencjonalnej i przekracza ją. To poziom postkonwencjonalny. Z egoisty człowiek zmienia się w altruistę. Wie też, że wartości są względne, że prawa należy przestrzegać, ale nie zawsze jest ono dobre. Myśli przede wszystkim o dobru wspólnym. I wreszcie, w stadium szóstym, jednostka samodzielnie i w sposób wolny przyjmuje zasady etyczne, które mogą stać w opozycji do prawa obowiązującego w jej kraju, jeżeli uzna to ostatnie za niemoralne. Bazuje na osądzie własnego sumienia i rozumu. Jednostka, która osiągnęła ten etap rozwoju, ma jasną, spójną i zintegrowaną wizję własnego systemu wartości. To osoba zaangażowana społecznie, charytatywnie, zdeklarowany wróg hochsztaplerstwa, egoizmu i chciwości.

– Bardzo ciekawe – powiedział Servaz.

– Prawda? Chyba nie muszę panu mówić, że większość ludzi zatrzymuje się na etapach trzecim i czwartym. U Kohlberga istnieje jeszcze stadium siódme. Osiągają je bardzo nieliczni. Jednostka w stadium siódmym kieruje się powszechną miłością, współczuciem i wyczuciem sacrum w stopniu znacznie wyższym niż ogół śmiertelników. Kohlberg wymienia tu zaledwie kilka przykładów: Jezus, Budda, Gandhi... Można powiedzieć, że psychopaci zatrzymali się w pewnym sensie na poziomie zerowym. Jakkolwiek w ustach psychiatry brzmi to niezbyt naukowo.

– Sądzi pan, że można by w analogiczny sposób stworzyć drabinę zła?

Gdy Servaz zadał to pytanie, w oczach psychiatry za szkłami czerwonych okularów pojawił się błysk. Żarłocznie oblizał wargi.

– Bardzo ciekawe pytanie – powiedział. – Przyznam, że już się nad nim zastanawiałem. Na takiej drabinie ktoś taki jak Hirtmann znajdowałby się po przeciwnej stronie skali, byłby jakby odwróconym lustrzanym odbiciem jednostek z siódmego stadium...

Psychiatra patrzył zza szkieł prosto w oczy rozmówcy. Miał minę, jakby się zastanawiał, na którym poziomie zatrzymał się policjant. Servaz czuł, że znowu zaczyna się pocić, a jego tętno przyśpiesza. Coś rosło w jego piersi. Paniczny lęk... Przypomniał sobie światła samochodu w lusterku, wyjącego Perraulta w wagoniku kolejki, trupa Grimma wiszącego pod mostem, konia z odciętą głową, świdrujące spojrzenie szwajcarskiego olbrzyma, wzrok Lisy Ferney na korytarzu Instytutu... Ten lęk czaił się od samego początku na dnie jego serca jak ziarno, które tylko czeka, by zakiełkować i rosnąć. Miał ochotę wziąć nogi za pas, uciekać z tego miejsca, z tej doliny, z tych gór...

– Dziękuję, doktorze. – Zerwał się w pośpiechu.

Xavier wstał i uśmiechając się, wyciągnął do niego rękę nad biurkiem.

– Proszę. – Przez chwilę przytrzymał dłoń Servaza. – Wygląda pan na bardzo zmęczonego, naprawdę kiepsko, komendancie. Powinien pan odpocząć.

– Już drugi raz ktoś mi to dzisiaj mówi – odpowiedział komendant i uśmiechnął się.

Ale nogi trzęsły się pod nim, gdy szedł do drzwi.


Była 15.30. Zimowe popołudnie miało się ku końcowi. Czarne jodły odcinały się na tle leżącego na ziemi śniegu, cień pod drzewami gęstniał, a ostrza górskich szczytów przecinały szare, groźne niebo, które wyglądało jak pokrywa zamykająca się nad doliną. Wsiadł do swojego jeepa i spojrzał na listę. Jedenaście nazwisk. Przynajmniej dwa z nich zna: Lisa Ferney i doktor Xavier. Zapalił silnik i wykręcił, żeby wyjechać. Śnieg na drodze prawie całkowicie stopniał, ukazując czarne, tłuste, miękkie, błyszczące podłoże. Nie minął nikogo na wąskiej, zalanej cieniem drodze, ale kilka kilometrów dalej, tam gdzie odbijała ona w stronę ośrodka kolonijnego, zauważył zaparkowane u wylotu ścieżki stare czerwone volvo 940. Zwolnił, by odczytać w blasku świateł numery rejestracyjne. Samochód był jednak tak brudny, że połowa cyfr była niewidoczna pod błotem i liśćmi przyklejonymi do tablicy. Przypadek czy charakteryzacja? Servaz czuł, że zaczyna się robić nerwowy.

Przejeżdżając, rzucił okiem do środka. Nikogo nie zobaczył. Zaparkował samochód pięć metrów dalej i wysiadł. W pobliżu także nikogo nie było. Złowieszczy szum wiatru w gałęziach przypominał szelest starych papierów w ślepym zaułku. Dochodziła do tego melodia strumienia. Ściemniało się coraz bardziej. Servaz sięgnął do schowka po latarkę i poszedł w kierunku volvo, wydeptując brudny śnieg na poboczu. We wnętrzu nic szczególnego nie zwróciło jego uwagi poza tym, że było ono tak samo brudne jak karoseria. Spróbował otworzyć drzwi: były zamknięte.

Servaz pamiętał, co się wydarzyło w kolejce linowej, i tym razem wrócił po broń. Gdy przeszedł przez zardzewiały mostek, ogarnął go chłód bijący od potoku. Kiedy zaczął brnąć po błotnistej ścieżce, pożałował, że nie włożył wysokich butów. Przypomniał mu się fragment dziennika Alice. Po kilku krokach jego miejskie obuwie było w równie opłakanym stanie jak volvo. Na las znowu spadały krople deszczu. Servaz początkowo szedł pod osłoną drzew, ale gdy ścieżka zaczęła biec łąką, wśród wystających spod śniegu wysokich traw i pokrzyw, poczuł, że deszcz bębni mu o czaszkę jak dziesiątki drobnych palców wystukujących jakiś piekielny rytm. Komendant postawił kołnierz wokół ociekającego wodą karku. W strumieniach deszczu ośrodek wyglądał na całkowicie opustoszały.

Kiedy był już blisko zabudowań, w miejscu, w którym ścieżka lekko się wznosiła, poślizgnął się na błocie i o mało nie upadł jak długi. Upuścił pistolet, który wpadł do kałuży. Zaklął, gdy go podnosił. Pomyślał, że jeśli ktoś czai się gdzieś tutaj i go obserwuje, to musi mieć niezły ubaw, widząc jego niezdarność.

Budynki wyglądały, jakby na niego czekały. Spodnie i dłonie miał uwalane błotem, reszta ubrań była przemoczona od deszczu.

Servaz zawołał, ale nikt mu nie odpowiedział. Tętno mu podskoczyło. Lampki ostrzegawcze w głowie jedna po drugiej zapalały się na czerwono. Kto może się wałęsać po tym opuszczonym ośrodku – i w jakim celu? A przede wszystkim dlaczego się nie odzywa? Musiał przecież usłyszeć wołanie Servaza, niesione echem.

Trzy budynki były wzniesione w górskim stylu, ale z betonu z zaledwie kilkoma drewnianymi ozdobnikami. Miały łupkowe dachy, rzędy okien na piętrach i przeszklone ściany na parterze. Łączyły się ze sobą otwartymi krużgankami. Wewnątrz nie paliło się żadne światło. Połowa szyb była wybita. Część z nich zastąpiono płytami ze sklejki. Dziurawe rynny pluły strumieniami wody rozpryskującymi się o podłoże. Servaz skierował snop światła latarki na fasadę głównego budynku i odkrył dewizę wymalowaną nad wejściem wyblakłymi literami: „W szkole życia nie ma wakacji”. W szkole zbrodni też nie, pomyślał. Nagle zauważył jakiś ruch na granicy pola widzenia po lewej. Obrócił się gwałtownie. W następnej chwili nie był już tak bardzo pewien tego, co widział. Może to gałęzie poruszane przez wiatr. Był jednak przekonany, że zauważył z tamtej strony jakiś cień. Cień wśród innych cieni...

Sprawdził, czy pistolet jest odbezpieczony. Czujnie ruszył przed siebie. Gdy minął róg budynku znajdujący się najdalej po lewej stronie, musiał uważać, gdzie stawia stopy. Podłoże stało się nagle spadziste, a do tego było niestabilne i śliskie od lepkiego błota. Po jednej i drugiej stronie wznosiły się strzeliste pnie buków z wyrastającymi wysoko czarnymi konarami, między którymi Servaz, podniósłszy głowę, dostrzegł skrawki szarego nieba i krople deszczu, który spadały prosto na niego. Błotniste, zadrzewione zbocze opadało ku strumykowi, który płynął kilka metrów niżej.

Nagle coś zauważył.

Jakieś światełko.

Drobne i chybotliwe jak błędny ognik. Servaz zamrugał powiekami, żeby strącić deszcz z rzęs: światełko nie zniknęło.

Cholera, co to jest?

Płomyk... Tańczył, delikatny i maleńki, metr nad ziemią przed jednym z pionowych pni.

Jego wewnętrzna syrena alarmowa nie milkła. Ten płomień został przez kogoś zapalony i ten ktoś nie mógł odejść daleko. Servaz rozejrzał się dookoła. Schodząc zboczem w stronę drzewa, o mało znowu się nie poślizgnął na błocie. Świeczka... Maleńka świeczka, jak te, których używa się w podgrzewaczach albo ustawia w pokoju, aby stworzyć miły nastrój. Stała na małej drewnianej półeczce przytwierdzonej do pnia. Snop światła latarki przesunął się po chropowatej korze i nagle Servaz stanął jak wryty. Kilka centymetrów nad płomieniem zauważył duże serce, wycięte w korze ostrzem scyzoryka. W środku pięć imion:

Ludo + Marion + Florian + Alice + Michaël

Samobójcy... Servaz wpatrywał się w serce, sparaliżowany, oszołomiony.

Deszcz zgasił płomyk.

Wtedy nastąpił atak. Dziki. Brutalny. Przerażający. Nagły. Servaz poczuł, że nie jest sam. Ułamek sekundy później coś miękkiego i mokrego spadło mu na głowę. Spanikowany rzucał się i walczył jak szatan, ale przeciwnik mocno go trzymał. Policjant poczuł, że coś zimnego przykleja mu się do nosa i ust. Przerażony mózg jęknął cicho: Foliowa torba! Następnie tamten człowiek wymierzył mu straszny cios pod kolana i Servaz mimo woli zgiął z bólu nogi. Znalazł się na ziemi, z twarzą w błocie, a przeciwnik napierał na niego całym ciężarem. Torba go dusiła. Przez folię czuł dotyk miękkiego, lepkiego błota. Napastnik przyciskał jego głowę do podłoża, zaciskając torbę dookoła szyi i kolanami blokując jego ramiona. Dusząc się, Servaz przypomniał sobie błoto we włosach Grimma i zalała go fala lodowatego, niepohamowanego strachu. Gwałtownie wierzgał nogami i poruszał tułowiem, próbując pozbawić równowagi tego, który siedział mu na plecach. Na próżno. Napastnik nie rozluźniał uchwytu. Przy każdym wydechu folia torby odklejała się od jego twarzy, by przy wdechu znowu przylgnąć mu do nozdrzy, ust i zębów, wydając przy tym potworny, powtarzający się szelest. I niemal całkowicie uniemożliwiając oddychanie. Wsączając w niego panikę i straszliwe uczucie, że się dusi. Z głową zamkniętą w foliowym więzieniu, cierpiąc okrutnie z powodu braku powietrza, Servaz miał wrażenie, że jego serce za chwilę przestanie bić. Potem poczuł nagłe szarpnięcie do tyłu i na jego gardle zacisnął się sznur, który jednocześnie przytrzasnął foliową torbę. Potworny ból przeszył mu szyję. Ciągnięto go po ziemi.

Wierzgał nogami na wszystkie strony, grzebiąc podeszwami w błocie, usiłując osłabić straszny ucisk na szyi. Jego pośladki podnosiły się, opadały i ślizgały po miękkim podłożu, a ręce na próżno próbowały chwycić sznur i rozluźnić śmiertelny zacisk. Nie wiedział, gdzie upadła broń. Wleczono go tak wiele metrów, obolałego, krztuszącego się, podduszonego, jak zwierzę prowadzone do rzeźni.

Za mniej niż dwie minuty będzie martwy.

Brakowało mu już powietrza.

Konwulsyjnie otwierał usta, ale folia zaklejała je przy każdym wdechu.

Wewnątrz torby było już coraz mniej tlenu, który zastępował wydychany przez niego dwutlenek węgla.

Spotka go taki sam los, jaki spotkał Grimma!

Los Perraulta!

Los Alice!

Zawiśnie!

Był już na granicy utraty świadomości, gdy nagle powietrze znowu napłynęło do jego płuc, jakby otwarto jakiś zawór. Czyste, zdrowe powietrze. Poczuł też krople deszczu na twarzy. Wciągał w siebie powietrze i deszcz wielkimi, charczącymi i zbawiennymi haustami – jego płuca świstały jak nadmuchiwane miechem.

– NIECH PAN ODDYCHA! NIECH PAN ODDYCHA!

Głos Xaviera. Odwrócił głowę i po chwili, odzyskawszy ostrość wzroku, zobaczył, że psychiatra pochyla się nad nim i go podtrzymuje. Doktor był tak samo przerażony jak on.

– Gdzie... gdzie on jest?

– Uciekł. Nawet nie zdążyłem go zobaczyć. Niech pan nic nie mówi, tylko oddycha!

– Nagle rozległ się odgłos silnika i Servaz zrozumiał.

Volvo!

– Cholera – zdołał wykrztusić.


Servaz siedział pod drzewem. Pozwalał, by deszcz spływał mu po włosach i twarzy. Kucający obok niego psychiatra także wydawał się nie zważać na deszcz, który moczył jego garnitur, ani na błoto na wypastowanych butach.

– Zjeżdżałem do Saint-Martin i zobaczyłem pański samochód. Byłem ciekaw, co pan tu robi. Postanowiłem podejść, żeby rzucić okiem.

Xavier spojrzał na niego przenikliwie i uśmiechnął się półgębkiem.

– Jestem taki jak wszyscy: to śledztwo, te morderstwa... To wszystko jest przerażające, ale też intrygujące. Krótko mówiąc, szukałem pana i nagle zobaczyłem pana tutaj, na ziemi, z torbą na głowie i tym... sznurem! Facet musiał usłyszeć mój samochód i szybko zwiał. Na pewno się nie spodziewał, że ktoś mu przeszkodzi.

– Pu... pułapka – wyjąkał Servaz, rozcierając szyję. – Zasta... zastawił na mnie pułapkę.

Zaciągnął się papierosem, który zaskwierczał. Jego ciałem wstrząsały dreszcze. Psychiatra delikatnie odsunął kołnierz jego kurtki.

– Niechże to zobaczę. Dość paskudne... Zawiozę pana do szpitala. Trzeba to zaraz opatrzyć. I zrobić prześwietlenie kręgów szyjnych i krtani.

– Dziękuję, że się pan po... pojawił.


– Dzień dobry – powiedział Monsieur Monde.

– Dzień dobry – odpowiedziała Diane. – Przyszłam się spotkać z Julianem.

Monsieur Monde zmierzył ją wzrokiem, wykrzywiając wargi. Jego wielkie łapska spoczywały na pasku kombinezonu. Diane wytrzymała spojrzenie olbrzyma bez mrugnięcia okiem. Starała się zachować zimną krew.

– Nie przyszedł z panią doktor Xavier?

– Nie.

Przez twarz strażnika przemknął cień. Znowu patrzyli sobie w oczy. Monsieur Monde wzruszył ramionami i odwrócił się do niej tyłem.

Poszła za nim z walącym sercem.

– Odwiedziny – rzucił ochroniarz, gdy otworzył drzwi celi.

Diane weszła do środka. Napotkała wzrokiem zdziwione spojrzenie Hirtmanna.

– Dzień dobry, Julianie.

Szwajcar nie odpowiedział. Wyglądał, jakby miał zły dzień. Humor, którym tryskał ostatnim razem, gdzieś się ulotnił. Diane musiała użyć całej siły woli, żeby nie odwrócić się na pięcie i nie wyjść, zanim będzie za późno.

– Nie wiedziałem, że dzisiaj są odwiedziny – powiedział wreszcie.

– Ja też nie wiedziałam. Przynajmniej jeszcze pięć minut temu.

Tym razem wyglądał, jakby był naprawdę zbity z tropu, i Diane odczuła niemal satysfakcję. Usiadła przy stoliku i rozłożyła przed sobą papiery. Czekała, aż Hirtmann zajmie krzesło po drugiej stronie, ale nie zrobił tego, tylko chodził tam i z powrotem przy oknie, jak dzikie zwierzę krążące po klatce.

– Ponieważ mamy się spotykać regularnie – zaczęła – chciałabym ustalić pewne zasady, nakreślić ramy naszych rozmów i zorientować się, jak to się odbywa w tym zakładzie...

Zatrzymał się, by rzucić jej przeciągłe, podejrzliwe spojrzenie, a potem bez słowa wrócił do swojego spaceru.

– Nie ma pan nic przeciwko temu?

Nie odpowiedział.

– No więc... na początek... ma pan tu dużo odwiedzin, Julianie?

Znowu się zatrzymał i zmierzył ją wzrokiem, po czym podjął przerwaną przechadzkę w tę i z powrotem, z rękami założonymi na plecach.

– Jakieś wizyty osób spoza Instytutu?

Nie odpowiedział.

– A tutaj, kto pana odwiedza? Doktor Xavier? Élisabeth Ferney? Kto jeszcze?

Nie odpowiedział.

– Zdarza się panu rozmawiać z nimi o tym, co się dzieje na zewnątrz?

– Czy doktor Xavier zezwolił pani na tę wizytę? – zapytał nagle, zatrzymując się i stając tuż przed nią.

Diane z trudem podniosła na niego wzrok. Hirtmann stał. Ona siedziała. Przytłaczał ją swoim olbrzymim wzrostem.

– No, ja...

– Domyślam się, że nie. Po co pani tu przyszła, doktor Berg?

– No... powiedziałam panu, chciałam...

– Taaa, jasne. Niewiarygodne, jak wam psychologom czasami brakuje wyczucia! Jestem dobrze wychowanym człowiekiem, doktor Berg, ale nie znoszę, gdy robi się ze mnie idiotę – dodał ostro.

– Jest pan na bieżąco z tym, co się dzieje na zewnątrz? – zapytała, porzucając profesjonalny ton psychologa.

Spuścił oczy i popatrzył na nią z miną, jakby się zastanawiał. Potem postanowił usiąść. Oparł łokcie na stole, splótł dłonie i pochylił się do przodu.

– Chce pani porozmawiać o tych morderstwach? Tak, czytam gazety.

– Zatem wie pan tylko to, co piszą w gazetach, tak?

– Do czego pani zmierza? Co takiego się dzieje na zewnątrz, że jest pani w takim stanie?

– W jakim stanie?

– Wygląda pani na... przestraszoną. Ale nie tylko. Wygląda pani jak ktoś, kto czegoś szuka, a nawet... jak małe zwierzątko, jak małe, ryjące zwierzątko. Tak pani właśnie wygląda: pyszczek obrzydliwego szczurka. Gdyby pani mogła teraz zobaczyć swoje oczy! Psiakrew, doktor Berg, co się z panią dzieje? Nie może pani wytrzymać w tym miejscu, o to chodzi? Nie boi się pani zakłócać sprawnego funkcjonowania tego zakładu tą swoją dociekliwością?

– Jakbym słyszała doktora Xaviera – zakpiła.

Uśmiechnął się.

– No nie, proszę pani! Niech pani posłucha, kiedy weszła tu pani pierwszy raz, natychmiast poczułem, że pani nie jest na swoim miejscu. Tutaj... Czego się pani spodziewała, przyjeżdżając tu? Że spotka pani geniuszy zła? Tu są tylko nieszczęśliwi psychotycy, schizofrenicy, paranoicy, biedni i chorzy ludzie, doktor Berg. Pozwolę sobie zaliczyć się do tego grona. Jedyne, co ich różni od tych, którzy żyją gdzie indziej, to przemoc... I niech mi pani wierzy, nie tylko wśród pacjentów... – Rozłożył ręce. – Tak, wiem, że doktor Xavier podchodzi do sprawy, nazwijmy to, w sposób... romantyczny. Że widzi w nas złe stworzenia, emanacje Nemezis i inne podobne idiotyzmy. Sądzi, że otrzymał misję. Dla niego to miejsce jest trochę jak Święty Graal psychiatrów. Co za bzdury! – Gdy mówił, jego spojrzenie stało się twardsze i bardziej mroczne. Diane nie potrafiła się powstrzymać i wbiła się głębiej w krzesło. – Tutaj jest tak samo jak wszędzie: szumowiny, miernota, złe traktowanie i wysokie dawki leków. Psychiatria to największe oszustwo dwudziestego wieku. Niech pani popatrzy na lekarstwa, których używają: sami nie wiedzą, jak to działa! Większość z nich została odkryta przez przypadek w innych gałęziach medycyny!

Wpatrywała się w niego intensywnie.

– Niech mi pan opowie, jakie ma pan informacje. Wszystkie pochodzą z gazet?

– NIE SŁUCHA PANI, CO DO PANI MÓWIĘ.

Wypowiedział to zdanie donośnym, surowym, władczym głosem. Diane aż podskoczyła. Poczuła, że go traci. Popełniła błąd, coś przeoczyła. Teraz facet się zamknie.

– Ależ tak, słucham pana, ja...

Nie słucha pani, co do pani mówię.

– Dlaczego pan tak mówi? Ja... – Nagle zrozumiała. – Co pan miał na myśli, gdy pan powiedział „nie tylko wśród pacjentów”? O czym pan mówi? O wariatach? O tych biedakach? O kryminalistach? O mordercach? Także wśród personelu, tak?

Na jego twarzy pojawił się dziki uśmiech.

– W sumie lubię z panią dyskutować.

– O kim pan mówi, Julianie? O kogo chodzi?

– A co pani wie, Diane? Co pani odkryła?

– Jaką mam gwarancję, że pan nikomu nie wygada, jeśli panu powiem?

Wybuchnął strasznym, odrażającym śmiechem.

– No nie, Diane! To brzmi jak jakiś nędzny filmowy dialog! Co pani myśli? Że mnie to naprawdę interesuje? Niech pani na mnie popatrzy: nigdy stąd nie wyjdę. Nawet gdyby na zewnątrz było trzęsienie ziemi, ani by mnie to ziębiło, ani grzało. Chyba że przy okazji pękłyby te mury...

– Pańskie DNA zostało znalezione tam, gdzie zabito konia. Wiedział pan o tym?

Przyglądał jej się dłuższą chwilę.

– A pani skąd o tym wie?

– Nieważne. To jak, wiedział pan czy nie?

Jego twarz wykrzywił grymas. Może był to uśmiech.

– Wiem, czego pani szuka. Ale tutaj pani tego nie znajdzie. Odpowiedź na pani pytanie brzmi: JA WIEM WSZYSTKO, DIANE. Wszystko, co się dzieje na zewnątrz i wewnątrz. Niech się pani nie boi, nikomu nie powiem o pani odwiedzinach. Nie mam za to pewności, czy Monsieur Monde tego nie zrobi. W przeciwieństwie do mnie on nie ma swobody działania. Na tym polega paradoks. Ale teraz niech pani już idzie. Szefowa pielęgniarek powinna tu być za kwadrans. Niech pani idzie! Niech pani ucieka z tego miejsca. Niech pani ucieka daleko stąd, Diane. Tutaj grozi pani niebezpieczeństwo.


Espérandieu siedział przy biurku i myślał. Po rozmowie z Marissą zaświtał mu pewien pomysł. Ciągle zastanawiał się nad kwotą, o której jego koleżanka wspomniała rano przez telefon: 135 tysięcy dolarów. Do czego by to mogło pasować? Na pierwszy rzut oka suma 135 tysięcy dolarów nie miała nic wspólnego z ich śledztwem. Na pierwszy rzut oka. Ale potem wpadła mu do głowy ta myśl.

Myśl na tyle szalona, że początkowo ją odrzucał.

Ale nie ustępowała. Była uparta. Co mu szkodzi sprawdzić? O jedenastej się zdecydował i poszukał w komputerze potrzebnych informacji. Następnie chwycił za słuchawkę. Pierwsza osoba, z którą rozmawiał, początkowo bardzo się wzbraniała przed udzieleniem mu klarownej odpowiedzi. O takich sprawach nie rozmawia się przez telefon, nawet z gliniarzem. Kiedy jednak wspomniał o sumie 135 tysięcy dolarów, uzyskał potwierdzenie, że ta kwota mniej więcej odpowiada stawce, jaką firma pobiera za wspomnianą trasę.

Espérandieu czuł, że jego podniecenie rośnie.

W ciągu następnych trzydziestu minut obdzwonił jeszcze sześć miejsc. Pierwsze telefony nic nie dały: nie, pod podaną przez niego datą nic nie było. Myśl znowu wydała mu się śmieszna. Suma 135 tysięcy dolarów mogła odpowiadać całej masie rzeczy. A potem wykręcił ostatni numer i proszę: Bingo! Wysłuchał odpowiedzi rozmówcy z mieszaniną niedowierzania i rosnącej ekscytacji. A jeśli trafił w dziesiątkę? Czy to możliwe? Cichy głosik starał się ostudzić jego entuzjazm: przecież to może być oczywiście zbieg okoliczności. Ale nie wierzył w to. Nie w przypadku tej daty. Kiedy odłożył słuchawkę, ciągle nie mógł w to uwierzyć. Niewiarygodne! Wystarczyło kilka telefonów i posunął śledztwo o olbrzymi krok naprzód.

Spojrzał na zegarek. 16.50. Zamierzał opowiedzieć o tym Martinowi, ale zmienił zdanie. Potrzebuje ostatecznego potwierdzenia. Złapał za telefon i gorączkowo wystukał kolejny numer. Tym razem to właściwy trop.


– Jak się czujesz?

– Nie najgorzej.

Ziegler wpatrywała się w niego. Wyglądała na prawie tak samo zszokowaną jak on. Pielęgniarki to wchodziły, to wychodziły z pokoju. Servaza poddano badaniu lekarskiemu i serii prześwietleń, po czym przewieziono go do pokoju, choć bez problemu mógł chodzić o własnych siłach.

Xavier siedział na krześle na korytarzu, czekając, aż Ziegler zbierze od niego zeznania. Przed drzwiami pokoju stał żandarm. Nagle drzwi otworzyły się na całą szerokość.

– O Boże, co się stało? – rzuciła Cathy d’Humières, wchodząc do pokoju energicznym krokiem i zbliżając się do łóżka.

Servaz zdał jej relację najkrócej, jak potrafił.

– I nie widział pan jego twarzy?

– Nie.

– Jest pan tego pewien?

– Wszystko, co mogę powiedzieć, to że jest silny. I że wie, jak unieruchomić człowieka.

Cathy d’Humières rzuciła mu przeciągłe, ponure spojrzenie. – To już nie może dłużej trwać – powiedziała. Odwróciła się do Ziegler. – Proszę zawiesić wszystkie zadania, które nie są pilne, i przerzucić cały personel do pracy nad tą sprawą. Co z Chaperonem?

– Jego była żona nie ma żadnego pomysłu, gdzie mógłby być – odpowiedziała Ziegler.

Servaz przypomniał sobie, że Irène miała pojechać do Bordeaux, żeby się spotkać z byłą żoną mera.

– Jaka ona jest? – zapytał.

– Kobieta z klasy średniej. Snobka, opalona w solarium i za bardzo wymalowana.

Nie potrafił powstrzymać uśmiechu.

– Pytałaś ją o byłego?

– Tak. To ciekawe: kiedy tylko poruszyłam ten temat, natychmiast zaczęła trzymać dystans. Opowiadała same banały: alpinizm, polityka i przyjaciele, którzy zabierali mężowi cały czas, rozwód za porozumieniem stron, ich życie, które stopniowo rozeszło się w dwóch różnych kierunkach, i tak dalej. Ale czułam, że przemilczała to, co najważniejsze.

Nagle Servazowi przypomniał się dom Chaperona. Mieszkali w osobnych pokojach, tak jak Grimm i jego żona. Dlaczego? Czyżby żony odkryły ich potworną tajemnicę? Servaz w jednej chwili nabrał przekonania, że w ten czy inny sposób to właśnie się stało. Być może, a nawet z całą pewnością, domyślały się zaledwie części prawdy. Ale pogarda wdowy po Grimmie wobec męża i jej próba samobójcza, a także niechęć byłej pani Chaperon do mówienia o życiu osobistym miały wspólne źródło: te kobiety znały najgorsze perwersje i podłość swoich mężów, choć na pewno nie domyślały się rozmiarów ich zbrodni.

– Mówiłaś jej, co znaleźliśmy w domu?

– Nie.

– Zrób to. Nie ma ani chwili do stracenia. Zadzwoń do niej i powiedz, że jeśli coś ukrywa, a jej mąż zostanie znaleziony martwy, będzie pierwsza na liście podejrzanych.

– W porządku. Znalazłam jeszcze coś ciekawego – dodała.

Servaz czekał.

– Szefowa pielęgniarek w Instytucie, Lisa Ferney, miała kiedyś do czynienia z wymiarem sprawiedliwości. Łamanie prawa, wykroczenia, przestępstwa. Kradzieże skuterów, znieważanie funkcjonariusza na służbie, narkotyki, pobicia i zranienia, wyłudzanie pieniędzy. W każdym razie miała w tamtym czasie kilka spraw karnych.

– I mimo to pracuje w Instytucie?

– To było dawno. Wróciła do szeregu, zdobyła wykształcenie. Pracowała w kilku szpitalach psychiatrycznych, dopóki Wargnier, poprzednik Xaviera, nie wziął jej pod swoje skrzydła. Każdy ma prawo do drugiej szansy.

– To ciekawe.

– Poza tym Lisa Ferney jest aktywną członkinią klubu kulturystycznego w Saint-Lary, dwadzieścia kilometrów stąd. Należy też do klubu strzeleckiego.

Nagle Servaz i d’Humières wzmogli czujność. Martina uderzyła pewna myśl: być może intuicja, tam, w Instytucie, go nie zawiodła. Lisa Ferney to ten profil. Ci, którzy powiesili konia na górze, byli bardzo silni. A szefowa pielęgniarek ma więcej siły niż niejeden mężczyzna.

– Drąż dalej ten temat – powiedział. – Może coś w tym jest.

– A, jeszcze coś, byłabym zapomniała. Kasety.

– Tak?

– To były tylko śpiewy ptaków.

– Aha.

– No dobrze, to lecę do merostwa zobaczyć, czy jest jakaś lista dzieci, które przewinęły się przez ośrodek.

– Proszę państwa, wolałbym, żeby państwo pozwolili komendantowi odpocząć – rozległ się donośny głos od drzwi.

Odwrócili się. Wszedł lekarz w niebieskim kitlu. Miał około trzydziestki, smagłą cerę i gęste, czarne brwi niemal zrośnięte u nasady mięsistego nosa. Servaz odczytał nazwisko na plakietce: „Dr Saadeh”. Podszedł do nich z uśmiechem. Ale jego oczy były poważne. Marszczył grube brwi, świadomie robiąc nieprzejednaną minę, która miała dać im do zrozumienia, że w miejscu takim jak to sędziowie i żandarmi powinni chylić czoło przed wyższym autorytetem: autorytetem służby medycznej. Servaz zaczął wstawać z łóżka.

– Nie ma mowy, żebym tutaj został – oświadczył.

– Nie ma mowy, żebym pozwolił panu teraz odejść – sprzeciwił się doktor Saadeh, przyjaźnie, ale zdecydowanie kładąc mu dłoń na ramieniu. – Jeszcze nie skończyliśmy pana badać.

– No to niech się pan pośpieszy. – Servaz opadł zrezygnowany na poduszki.

Ale kiedy tylko wszyscy wyszli, zamknął oczy i zasnął.


W tej samej chwili w Lyonie, w budynku-fortecy przy quai Charles-de-Gaulle pod numerem 200, w którym mieści się sekretariat generalny Interpolu, oficer dyżurny odebrał telefon. Mężczyzna znajdował się w samym środku obszernej otwartej przestrzeni biurowej, pełnej komputerów, telefonów, drukarek i ekspresów do kawy, z panoramicznym oknem wychodzącym na Rodan. W biurze znajdowała się też duża przystrojona choinka, której czubek ozdobiony gwiazdą górował nad systemem ścianek działowych.

Zmarszczył brwi, rozpoznawszy głos rozmówcy.

– To ty, Vincent? Kopę lat, stary! Co u ciebie słychać?

Interpol, druga pod względem liczebności organizacja po ONZ, skupia 187 państw. Jej centralne biuro nie jest jednak instytucją policyjną w ścisłym znaczeniu tego słowa, ale raczej punktem informacyjnym, do którego policje poszczególnych krajów członkowskich zwracają się w celu uzyskania ekspertyz i skorzystania z baz danych, w tym z katalogu zawierającego 178 tysięcy przestępców i 45 tysięcy uciekinierów. To instytucja, która każdego roku rozsyła tysiące międzynarodowych nakazów aresztowania; słynne „czerwone listy gończe”. Mężczyzna, który odebrał telefon, nazywał się Luc Damblin. Podobnie jak Marissę, Espérandieu poznał go w szkole policyjnej. Wymienili grzeczności, po czym Vincent przeszedł do sedna sprawy.

– Potrzebuję pomocy.

Damblin odruchowo spojrzał na portrety wiszące na jednej ze ścianek, nad kserokopiarkami: rosyjscy mafiosi, albańscy stręczyciele, grube ryby rynku narkotykowego z Meksyku czy Kolumbii, serbscy i chorwaccy fałszerze biżuterii i wreszcie międzynarodowi pedofile działający w biednych krajach. Ktoś dorysował im czerwone czapki i brody Świętych Mikołajów, ale nie zaczęli od tego wyglądać sympatyczniej. Cierpliwie wysłuchał wyjaśnień kolegi.

– Można powiedzieć, że masz szczęście – odparł. – Jeden gość z FBI w Waszyngtonie jest mi winien przysługę. W zamian za duże wsparcie, jakiego mu udzieliłem w jednym ze śledztw. Zadzwonię do niego i zobaczę, co się da zrobić. Ale po co ci ta informacja?

– Na potrzeby śledztwa.

– To ma związek ze Stanami?

– Wyjaśnię ci. Wysyłam ci zdjęcie – powiedział Espérandieu.

Człowiek z Interpolu spojrzał na zegarek.

– To może trochę potrwać. Moja linia jest dość obciążona. Na kiedy potrzebujesz informacji?

– To dość pilne, przykro mi.

– Zawsze jest pilne – odparował Damblin. – Nie martw się, kładę twoją prośbę na wierzchu. Ze względu na miłe wspomnienia. Poza tym niedługo Gwiazdka: to będzie prezent ode mnie.


Servaz obudził się po dwóch godzinach. Trwało chwilę, zanim rozpoznał szpitalne łóżko, biały pokój, duże okno z niebieskimi roletami. Kiedy zrozumiał, gdzie jest, rozejrzał się za swoimi rzeczami. Znalazł je wrzucone jak leci do przezroczystej foliowej torby leżącej na krześle. Wyskoczył z łóżka i zaczął się ubierać najszybciej jak potrafił. Trzy minuty później był już na powietrzu. Wyjął telefon.

– Halo?

– Tu Martin. Gospoda jest dziś wieczór otwarta?

Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki zaśmiał się.

– Dobrze, że zadzwoniłeś. Właśnie miałem sobie robić kolację.

– Będę miał do ciebie parę pytań.

– A już myślałem, że dzwonisz wyłącznie ze względu na zalety mojej kuchni. Co za rozczarowanie! Znalazłeś coś?

– Opowiem ci.

– W porządku, do zobaczenia niebawem.


Zapadł już zmierzch, ale ulica przed liceum była dobrze oświetlona. Espérandieu siedział w nierzucającym się w oczy samochodzie. Zobaczył, jak Margot Servaz wychodzi ze szkoły. Mało brakowało i by jej nie rozpoznał: czarne włosy zniknęły, a na ich miejsce pojawił się skandynawski blond. Upięte po obu stronach kucyki sprawiały, że wyglądała jak karykatura Mädchen. Na głowie miała dziwaczną czapkę.

Kiedy odwróciła się tyłem, mimo odległości zauważył na jej karku, między kucykami, nowy tatuaż. Ogromny, kolorowy rysunek. Vincent pomyślał o swojej córce. Jak by zareagował, gdyby Mégan kiedyś zaczęła praktykować takie modyfikacje ciała? Upewniwszy się, że aparat fotograficzny leży na swoim miejscu, na fotelu pasażera, zapalił silnik. Tak jak poprzedniego dnia Margot paplała przez chwilę na chodniku z koleżankami i zrobiła sobie skręta. A potem objawił się rycerz na skuterze.

Espérandieu westchnął. Przynajmniej jeśli tym razem straci ich z oczu, będzie wiedział, gdzie ich znaleźć. Nie musiał manewrować tak ryzykownie jak poprzednio. Wyminął szereg aut i rzucił się w pościg. Kierowca skutera wykonywał takie same akrobacje jak zwykle. W jego iPhonie The Gutter Twins śpiewali: „Ojcze, nie mogę uwierzyć, że odchodzisz”. Na następnych światłach Espérandieu zwolnił i zahamował. Samochód przed nim stał, skuter znajdował się cztery auta dalej. Espérandieu wiedział już, że pojadą prosto przez skrzyżowanie. Rozluźnił się.

Chrypiący głos w jego słuchawkach oświadczał: My mother, she don’t know me /And my father, he can’t own me, kiedy nagle, gdy zapaliło się zielone światło, skuter z rykiem skręcił w prawo. Espérandieu drgnął. Cholera, co oni robią? To nie była droga do domu. Korek, który zrobił się przed nim na światłach, przesuwał się w irytująco wolnym tempie. Espérandieu zaczął się denerwować. Światło zmieniło się na pomarańczowe, potem na czerwone. Przejechał. W ostatniej chwili zdążył zauważyć, że na następnym skrzyżowaniu, dwieście metrów dalej, skuter skręca w lewo. Dokąd oni jadą? Przejechał na pomarańczowym i na poważnie zajął się zmniejszaniem dzielącej ich odległości.

Jadą w stronę centrum.

Był już praktycznie tuż za nimi. Panował tu znacznie większy ruch, padał deszcz i światła samochodów odbijały się od mokrego asfaltu. W tych warunkach jazda w ślad za zygzakującym kształtem nie była już tak prosta. Migiem chwycił iPhone’a i włączył aplikację „info traffic”, a następnie obejrzał w przybliżeniu następny korek, odsuwając palec wskazujący od kciuka na dotykowym ekranie. Szesnaście minut później skuter wysadził pasażerkę na rue d’Alsace-Lorraine i natychmiast odjechał. Espérandieu zaparkował w niedozwolonym miejscu, zaciągnął zasłonę przeciwsłoneczną z napisem POLICJA i wysiadł. Instynkt podpowiadał mu, że tym razem coś się dzieje. Przypomniał sobie, że zostawił aparat na miejscu pasażera, zaklął, wrócił po niego i puścił się biegiem, by dogonić swój cel.

No panic. Margot Servaz spokojnie szła przed nim w tłumie ludzi. Biegnąc truchtem, włączył aparat i sprawdził, czy działa.

Okrążyła plac Esquirol. Oświetlone witryny i girlandy ożywiały ciemne drzewa i stare fasady. Na kilka dni przed Bożym Narodzeniem kłębiły się tu tłumy. Bardzo mu to odpowiadało: nie groziło mu, że zostanie zauważony. Nagle zobaczył, że dziewczyna staje w miejscu, rozgląda się dookoła, a następnie wchodzi do restauracji Père Léon. Espérandieu poczuł, że w jego głowie zapalają się wszystkie lampki alarmowe. To nie jest zachowanie osoby, która nie ma nic do ukrycia. Przyśpieszył kroku i znalazł się na wysokości knajpy, w której zniknęła. Miał dylemat: spotkał Margot jakieś sześć razy. Jak by zareagowała, gdyby zauważyła, że wchodzi za nią?

Zajrzał przez okno dokładnie w chwili, kiedy siadała na krześle, złożywszy wcześniej pocałunek na ustach kogoś, kto siedział po drugiej stronie stolika. Wyglądała na szczęśliwą. Espérandieu widział, jak śmieje się radośnie z tego, co mówi ten ktoś naprzeciwko.

Po czym przeniósł wzrok na jej rozmówcę. O cholera!


W zimny grudniowy wieczór Servaz patrzył w niebo usiane gwiazdami ponad szczytami gór i na światła młyna odbijające się w wodzie – zapowiedź przyjemnego ciepła, które panowało wewnątrz. Ostry wiatr smagał mu policzki, deszcz znowu przechodził w śnieg. Gospodarz otworzył drzwi. Policjant zobaczył, jak jego twarz tężeje.

– Mój Boże! Co ci się stało?

Ponieważ Servaz widział się w szpitalnym lustrze, wiedział, że wygląda przerażająco. Powiększone źrenice, przekrwione oczy, których nie powstydziłby się Christopher Lee w Draculi, szyja sina aż po uszy, brzegi nozdrzy i warg podrażnione przez pocieranie foliowej torby i straszna fioletowa pręga w miejscu, w którym sznur wpił się w gardło. Z oczu leciały mu łzy z powodu zimna lub napięcia nerwowego.

– Spóźniłem się – powiedział ochrypłym głosem. – Wejdę, jeśli pozwolisz. Zimny wieczór dzisiaj.

Ciągle jeszcze drżał na całym ciele. Gdy znalazł się w środku, Saint-Cyr przyjrzał mu się z niepokojem.

– Chryste! Chodź tutaj, rozgrzejesz się. – Stary sędzia zszedł po stopniach do dużego salonu.

Tak jak poprzednio, stół był nakryty. W kominku strzelały jasne płomienie. Saint-Cyr odsunął krzesło, by Martin mógł usiąść, i nalał mu wina.

– Pij. I nie śpiesz się. Jesteś pewien, że wszystko w porządku?

Servaz twierdząco skinął głową. Wino miało głęboko czerwoną, niemal czarną suknię. Mocne, ale wyśmienite. Przynajmniej dla Servaza, który nie był wielkim znawcą.

– Somontano – wyjaśnił Saint-Cyr. – Jeżdżę po nie na drugą stronę Pirenejów, do Górnej Aragonii. No więc co się stało?

Servaz opowiedział. Wciąż wracał myślami do ośrodka i za każdym razem przeżywał długotrwały wyrzut adrenaliny, przenikający stopniowo całe ciało. Kto próbował go udusić? Odtwarzał w głowie film z tego dnia. Gaspard Ferrand? Élisabeth Ferney? Xavier? Ale Xavier przyszedł mu z pomocą. Chyba że psychiatra w ostatniej chwili zrezygnował z zamordowania gliniarza... W jednej chwili Servaz był okrutnie torturowany, a w następnej Xavier stał u jego boku. Jeśli to ta sama osoba? Ale nie, przecież słyszeli, jak volvo odjeżdża! Następnie podsumował wydarzenia tego i poprzedniego dnia: pośpieszną ucieczkę Chaperona, jego pusty dom, odkrycie peleryny i sygnetu, pudełko po nabojach na biurku...

– Zbliżasz się do prawdy – spuentował Saint-Cyr z zatroskaną miną. – Jesteś tuż-tuż. Ale to – wskazał na szyję Servaza – to, co ci zrobił... świadczy o niesłychanej brutalności. On nie cofnie się już przed niczym. Jeśli trzeba, gotów jest zabijać policjantów.

– On albo oni.

Saint-Cyr rzucił mu przenikliwe spojrzenie.

– Niepokojąca jest sprawa Chaperona.

– Nie masz pomysłu, gdzie mógł się schować?

Sędzia zastanawiał się dłuższą chwilę.

– Nie. Ale Chaperon ma bzika na punkcie gór i alpinizmu. Zna wszystkie ścieżki, wszystkie szałasy, zarówno po stronie francuskiej, jak i hiszpańskiej. Powinieneś się zwrócić do żandarmerii górskiej.

Oczywiście. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał?

– Przygotowałem coś lekkiego – powiedział Saint-Cyr. – Tak jak chciałeś. Pstrąg w sosie migdałowym. Hiszpański przepis. Na pewno mnie pochwalisz.

Poszedł do kuchni i wrócił z parującymi talerzami. Servaz wypił jeszcze łyk wina i rzucił się na pstrąga. Z jego talerza unosił się smakowity zapach. Sos był lekki, ale cudownie aromatyczny, smakował migdałami, czosnkiem, cytryną i pietruszką.

– A zatem sądzisz, że ktoś mści się za nastolatków?

Servaz przytaknął, krzywiąc się. Za każdym kęsem bolało go gardło. Po chwili nie czuł już głodu. Odsunął talerz.

– Przepraszam, nie mogę.

– Oczywiście, zrobię ci kawę.

Nagle Servazowi przypomniało się serce wycięte w korze. Z pięcioma imionami w środku. Należącymi do pięciorga spośród siódemki samobójców.

– Czyli pogłoski były uzasadnione – powiedział Saint-Cyr, wróciwszy z filiżanką. – Niewiarygodne, że nie trafiliśmy na ten dziennik. I że nie zdołaliśmy znaleźć najmniejszej poszlaki, która by potwierdzała tę hipotezę.

Servaz zrozumiał. Z jednej strony sędzia odczuwał ulgę, widząc, że prawda nareszcie wychodzi na jaw. Z drugiej czuł to, co czuje każdy człowiek, który latami ugania się za jakimś celem i kiedy już pogodził się z tym, że nigdy go nie osiągnie, widzi, że ktoś inny robi to zamiast niego. Uczucie, że ominęło się najważniejszą rzecz, na próżno roztrwoniło czas.

– Ostatecznie miałeś dobrą intuicję – docenił go Servaz. – I najwyraźniej członkowie kwartetu podczas akcji nie rozstawali się z pelerynami i nigdy nie pokazywali twarzy ofiarom.

– Ale mimo wszystko: że też żadna z ofiar nigdy się nie poskarżyła!

– Często się tak dzieje w tego typu sprawach, wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Prawda wychodzi na jaw wiele lat później, kiedy ofiary są już dorosłe, czują się pewniej i nie boją się już swoich katów.

– Jak sądzę, przejrzałeś już listę dzieci, które przewinęły się przez ośrodek? – zapytał Saint-Cyr.

– Jaką listę?

Sędzia spojrzał na niego zaskoczony.

– Tę, którą zrobiłem, listę wszystkich dzieci, które przewinęły się przez ośrodek. Jest w kartonie, który ci dałem.

– W kartonie nie było listy.

– Ależ oczywiście, że była! Myślisz, że wariuję na starość? Są tam wszystkie dokumenty, jestem tego pewien. Tamten także. Tak jak ci mówiłem, próbowałem w tamtym czasie ustalić związek między samobójcami a dziećmi, które przeszły przez ośrodek. Zastanawiałem się, czy wśród dzieci z ośrodka już wcześniej nie zdarzały się samobójstwa, których nie zauważono, bo były pojedyncze. To by potwierdzało moją intuicję, że samobójstwa miały związek z Les Isards. Poszedłem więc do merostwa i dostałem listę wszystkich dzieci, które przeszły przez ośrodek od jego otwarcia aż do tamtych wydarzeń. Ta lista jest w kartonie.

Saint-Cyr nie lubi, gdy ktoś podaje w wątpliwość jego słowa. Ani zdolności intelektualne, zauważył Servaz. Jegomość wygląda na pewnego siebie.

– Przykro mi, ale nie znaleźliśmy w kartonie nic, co przypominałoby tę listę.

Sędzia spojrzał na niego i potrząsnął głową.

– W kartonie były odbitki. Byłem w tamtych czasach skrupulatny. Nie to co teraz. Robiłem odbitki wszystkich dokumentów. Jestem pewien, że ta lista tam była. – Wstał. – Chodź za mną.

Szli korytarzem wyłożonym pięknymi płytkami z szarego postarzanego kamienia. Sędzia pchnął niskie drzwi, przekręcił włącznik światła. Oczom Servaza ukazał się prawdziwy chaos – niewielki zakurzony gabinet, w którym panował nieopisany bałagan. Biblioteczki, krzesła, niskie stoliki – wszędzie piętrzyły się ułożone byle jak książki, pliki dokumentów i teczki, z których wysypywały się niedokładnie spięte kartki. Saint-Cyr grzebał w stosie wysokim na trzydzieści centymetrów, zrzędząc pod nosem. Bez skutku. Potem w następnym. Wreszcie po jakichś pięciu minutach podniósł się, trzymając w dłoni plik spiętych kartek, który podał Servazowi z triumfującą miną.

– Proszę.

Servaz przejrzał listę. Trzy strony, a na nich dziesiątki nazwisk, spisane w dwóch kolumnach. Jego wzrok ślizgał się wzdłuż kolumn. Początkowo żadne z nazwisk nie zwróciło jego uwagi. Potem pojawiła się znajoma osoba: Alice Ferrand... Kontynuował lekturę. Ludovic Asselin. Kolejny samobójca. Kawałek dalej znalazł trzeciego: Florian Vanloot... Szukał nazwisk dwojga pozostałych nastolatków, które były w ośrodku, zanim odebrały sobie życie, kiedy jego oczy trafiły na nazwisko, którego absolutnie się w tym miejscu nie spodziewał...

Nazwisko, które nigdy nie powinno było się tu znaleźć.

Nazwisko, od którego zakręciło mu się w głowie. Servaz zadrżał, jakby poraził go prąd. Przez chwilę sądził, że padł ofiarą halucynacji. Zamknął oczy i ponownie je otworzył. Ale nazwisko ciągle tam było, wśród nazwisk innych dzieci. Irène Ziegler.

Cholera, niemożliwe!


Загрузка...