7

Vincent Espérandieu uniósł brew, gdy zobaczył, jak Servaz wchodzi do jego gabinetu na bulwarze Embouchure z twarzą spieczoną na raka.

– Oparzenie słoneczne – zauważył.

– Słońce odbite od śniegu – odpowiedział Servaz na powitanie. – Poza tym leciałem helikopterem.

– Helikopterem? Ty?

Espérandieu wiedział nie od dziś, że jego szef nie jest amatorem ani dużych prędkości, ani wysokości: po przekroczeniu stu trzydziestu kilometrów na godzinę staje się blady i kuli się w fotelu.

– Masz coś od bólu głowy?

– Aspiryna? Paracetamol? Ibuprofen?

– Coś musującego.

Asystent wyjął małą butelkę wody mineralnej i szklankę i podał Servazowi. Następnie położył przed nim dużą okrągłą tabletkę, po czym sam połknął jakąś kapsułkę i popił wodą. Przez otwarte drzwi słychać było, jak ktoś całkiem umiejętnie naśladuje rżenie konia. Kilka osób parsknęło śmiechem.

– Banda kretynów – stwierdził Servaz.

– A jednak mają rację: żeby wzywać brygadę kryminalną do konia...

– Ten koń był własnością Érica Lombarda.

– Ach tak.

– Gdybyś go widział, zastanawiałbyś się tak jak ja, czy ci, którzy to zrobili, nie są zdolni do czegoś gorszego.

– Powiedziałeś „ci”? Myślisz, że sprawców jest kilku?

Servaz spojrzał roztargnionym wzrokiem na monitor komputera Espérandieu, na którym prześliczna jasnowłosa dziewczynka w makijażu klauna, z wielką gwiazdą wymalowaną wokół lewego oka, szczerzyła w uśmiechu wszystkie zęby.

– Wyobrażasz sobie, że sam w środku nocy taszczysz dwieście kilo ścierwa, a potem wieszasz je trzy metry nad ziemią?

– Argument nie do podważenia – przyznał asystent.

Servaz wzruszył ramionami i rozejrzał się dokoła.

Zaciągnięte rolety z jednej strony zasłaniały szare niebo i dachy Tuluzy, a z drugiej szklaną ścianę oddzielającą gabinet od korytarza. Drugie biurko, zajmowane przez pracującą tu od niedawna Samirę Cheung, było puste.

– A jak tam dzieciaki? – zapytał.

– Najstarszy jest w tymczasowym areszcie. Dwaj pozostali wrócili do siebie, tak jak ci mówiłem.

Servaz skinął głową.

– Rozmawiałem z ojcem najstarszego – dodał asystent. – Jest agentem ubezpieczeniowym. Nic nie rozumie. Jest załamany. Ale kiedy powiedziałem coś o ofierze, wściekł się: „Ten facet to był włóczęga, przez cały boży dzień chodził pijany! Chyba nie wsadzicie dzieciaków do więzienia z powodu jakiegoś bezdomnego?”.

– Tak powiedział?

– Co do słowa. Przyjął mnie w dużym gabinecie. Pierwsze, co mi powiedział, to: „Mój syn niczego nie zrobił. Otrzymał porządne wychowanie. To przez tamtych dwóch. To ten Jerôme go namówił, jego ojciec jest na bezrobociu”. Powiedział to w taki sposób, jakby bezrobocie znaczyło dla niego to samo co handel narkotykami czy pedofilia.

– Jego syn to który?

– Chłopak ma na imię Clément.

Przywódca, pomyślał Servaz. Jaki ojciec, taki syn. Taka sama pogarda dla innych.

– Ich adwokat kontaktował się z sędzią – ciągnął Espérandieu. – Wygląda na to, że mają już ustaloną strategię: będą chcieli obciążyć najstarszego.

– Syna bezrobotnego?

– Tak.

– Najsłabsze ogniwo.

– Rzygać mi się chce, jak patrzę na tych ludzi – stwierdził Espérandieu.

Miał młody głos i mówił powoli. Był też odrobinę zmanierowany, dlatego niektórzy z kolegów podejrzewali, że gustuje nie tylko w kobietach, choćby były tak piękne jak jego żona. Servaz też się nad tym zastanawiał, kiedy Espérandieu zaczynał pracę. Także upodobania odzieżowe Vincenta Espérandieu sprawiały, że niektórym jaskiniowcom z brygady włos się jeżył na głowie – tym, według których prawdziwa godność gliny objawia się w eksponowaniu wszelkich atrybutów męskości i triumfującego machismo.

Życie uśmiechnęło się do Espérandieu. W wieku trzydziestu lat był już szczęśliwym małżonkiem i miał śliczną pięcioletnią córeczkę – to właśnie ona uśmiechała się na monitorze. Servaz szybko zakolegował się ze swoim asystentem i w ciągu dwóch lat jego pracy w brygadzie kilka razy był u niego na kolacji. Żona i córka Espérandieu za każdym razem rozbrajały go swoim czarem i inteligencją: obie mogłyby reklamować w kolorowych czasopismach pasty do zębów, podróże lub rodzinne wakacje.

Któregoś dnia doszło do zatargu między nowo przybyłym a weteranami z brygady, w których perspektywa dzielenia codzienności z być może biseksualnym młodym kolegą budziła mordercze instynkty. Servaz musiał interweniować, przez co miał teraz śmiertelnych wrogów: w jednostce było dwóch „karków”, facetów twardych jak beton i zapamiętałych macho, z gatunku tych, co nigdy nie wybaczają. Jednym z nich podczas składania wyjaśnień trzeba było nieco potrząsnąć. Swoją postawą Servaz zyskał jednak także dozgonną wdzięczność i uznanie ze strony Espérandieu, który poprosił go, by był ojcem chrzestnym jego drugiego dziecka, jako że Charlène Espérandieu znowu była w ciąży.

– Dzwonił jakiś dziennikarz z France 3 i kilkunastu z prasy. Pytali, czy mamy jakieś dowody przeciwko tym dzieciakom. Ale przede wszystkim chcieli wiedzieć, czy ich biliśmy. „Pogłoski o przemocy policjantów wobec nieletnich”, takiego wyrażenia używali. Jak zwykle powtarzają to samo na zasadzie kopiuj-wklej, to wszystko, na co ich stać. Ale ktoś pierwszy puścił plotkę.

Servaz zmarszczył czoło. Jeśli dziennikarze zwietrzą sensację, telefon nie przestanie dzwonić. Będą oświadczenia, sprostowania, konferencje, a w telewizji pojawi się jakiś minister, który obieca wyjaśnić sprawę do końca. I nawet gdyby udowodniono, że wszystko działo się zgodnie z obowiązującymi zasadami, podejrzenia i tak by pozostały.

– Chcesz kawy? – zapytał asystent.

Servaz przytaknął.

Espérandieu wstał i wyszedł. Servaz patrzył na migające w półmroku monitory komputerów. Znowu myślał o trzech młodych ludziach i o tym, co ich doprowadziło do popełnienia tak bezsensownego czynu.

Tym dzieciakom od rana do wieczora sprzedawano marzenia i kłamstwa. Sprzedawano: nie dostawali ich za darmo. Cyniczni handlarze zwietrzyli w młodzieńczym nienasyceniu doskonały rynek. Bylejakość, pornografia, przemoc, kłamstwa, nienawiść, alkohol, narkotyki – wszystko jest wystawione na sprzedaż w migocących witrynach społeczeństwa masowej konsumpcji. Młodzież to wymarzona klientela.

Espérandieu wrócił z dwiema filiżankami kawy.

– A co z pokojami tych chłopaków? – zapytał Servaz.

Weszła Samira Cheung. Ich nowa koleżanka była ubrana w krótką skórzaną kurtkę, zbyt lekką jak na tę porę roku, bluzę z krzyczącym napisem I am an Anarchist, spodnie z czarnej skóry i wysokie czerwone kalosze.

– Cześć – powiedziała. Na szyi dyndały jej słuchawki iPoda, w ręku trzymała parujący kubek.

Servaz odpowiedział na powitanie, odczuwając w obliczu nie zwykłego wyglądu swojej podwładnej mieszaninę fascynacji i skonfundowanie. Samira miała chińskie korzenie po ojcu i francusko-marokańskie po matce. Opowiadała Espérandieu (który nie omieszkał zrelacjonować wszystkiego Servazowi), że jej matka, światowej sławy dekoratorka wnętrz, przed dwudziestu sześciu laty zakochała się na zabój w pewnym kliencie z Hongkongu, który – jeśli wierzyć Samirze – był człowiekiem niezwykłej urody i inteligencji. Ciężarna dekoratorka odkryła jednak, że ojciec Samiry to zapalony amator twardych narkotyków, niemal codziennie odwiedzający prostytutki – i wróciła do Paryża. Kłopotliwy szczegół: postać Samiry Cheung stanowiła połączenie perfekcyjnego ciała z jedną z najbrzydszych twarzy, jakie Servaz kiedykolwiek widział. Wyłupiaste oczy podkreślone grubą kreską konturówki, ogromne usta w kolorze agresywnej czerwieni i spiczasty podbródek. Jeden z pracujących w brygadzie fallokratów podsumował jej wygląd jednym zdaniem: „Halloween każdego dnia”. W jednym punkcie trzeba było oddać sprawiedliwość jej genom lub wykształceniu: Samira Cheung miała znakomicie działający mózg. I nie wahała się z niego korzystać. Bardzo szybko przyswoiła sobie podstawy zawodu i często przejawiała inicjatywę. Servaz spontanicznie powierzał jej coraz bardziej skomplikowane sprawy, a ona ze swojej strony brała coraz więcej nadgodzin, aby je rozwiązać.

– Przeszukaliśmy pokoje chłopców – odpowiedziała na pytanie szefa. – W sumie niewiele znaleźliśmy. Poza jedną rzeczą.

Servaz spojrzał na nią.

– U dwóch pierwszych były bardzo brutalne gry wideo. Takie, w których maksymalną liczbę punktów zdobywa się za wysadzenie głowy przeciwnika albo w których trzeba bombardować całe grupy ludności lub zabijać wroga najwymyślniejszymi rodzajami broni. No, bardzo krwiste gry.

Servaz przypomniał sobie polemikę na temat naszpikowanych przemocą gier, która niedawno przetoczyła się przez prasę. Wydawcy gier się oburzali, deklarując, że „są bardzo uwrażliwieni na problem przemocy i nie robią głupstw”. Niektóre oskarżenia uznali za „nie do przyjęcia”, oferując jednocześnie gry, w których użytkownik mógł do woli mordować, napadać i torturować. Przy tej okazji niektórzy uznani psychiatrzy orzekli, że między grami wideo i przemocą wśród młodzieży nie ma żadnego związku. Inne badania wykazywały jednak coś przeciwnego – że młodzi ludzie spędzający czas na brutalnych grach wideo stają się coraz bardziej obojętni i niewrażliwi na cierpienie innych.

– Za to u tego, który ma na imię Clément, nie było żadnej gry. Ale była konsola...

– Jakby ktoś wszystko posprzątał – dodał Espérandieu.

– Ojciec... – zasugerował Servaz.

– Tak. Podejrzewamy, że to on usunął te gry, żeby syn wyglądał na jeszcze porządniejszego. I żeby bardziej obciążyć pozostałych.

– Zaplombowaliście pokoje?

– Tak, ale adwokat wniósł odwołanie, żeby zdjąć pieczęcie, ponieważ pokoje nie są miejscem zbrodni.

– W pokojach dzieciaków były komputery?

– Tak, sprawdziliśmy je, ale ktoś mógł bez problemu wykasować dane. Poleciliśmy rodzicom, żeby niczego nie ruszali. Trzeba by tam wrócić z fachowcem i sprawdzić twarde dyski.

– Możemy postawić zarzut działania z premedytacją – włączyła się Samira – jeżeli będziemy w stanie udowodnić, że chłopcy wcześniej przygotowali zbrodnię. Wtedy odpadłaby hipoteza o nieszczęśliwym wypadku.

Servaz spojrzał na nią pytająco.

– Jak to?

– No bo jak dotąd nic nie wskazuje na to, że faktycznie chcieli go zabić. Ofiara miała wysokie stężenie alkoholu we krwi. Adwokaci będą prawdopodobnie sugerowali, że główną przyczyną zgonu było utonięcie. To będzie zależało od wyników sekcji zwłok.

– Utonięcie na głębokości pół metra?

– Dlaczego nie? Bywały już takie przypadki.

Servaz zastanowił się przez chwilę. Samira miała rację.

– A odciski palców?

– Czekamy.

Wstała.

– Muszę iść. Mam spotkanie z sędzią.

– Dobry nabytek, co? – powiedział Espérandieu, kiedy wyszła z pokoju.

Uśmiechając się, Servaz kiwnął głową.

– Wygląda na to, że ją doceniasz.

– Robi dobrą robotę, przestrzega zasad, potrzeba jej tylko doświadczenia.

Servaz przytaknął. Nie wahał się powierzyć głównej części śledztwa w sprawie śmierci bezdomnego Vincentowi i Samirze. Dzielili jeden gabinet, mieli niemało wspólnych upodobań (w tym niektóre dotyczące ubioru) i wydawało się, że się rozumieją w stopniu, jakiego można oczekiwać od dwójki glin o twardych charakterach.

– Organizujemy w sobotę małe przyjęcie – powiedział Vincent. – Jesteś zaproszony. Charlène nalega, żebyś przyszedł.

Servaz pomyślał o ekscytującej urodzie żony swojego asystenta. Kiedy widział ją ostatnim razem, miała na sobie czerwoną wieczorową suknię, która podkreślała zgrabne kształty, a jej rude włosy tańczyły w świetle jak płomienie, tak że poczuł ściskanie w gardle. Charlène i Vincent okazali się przemiłymi gospodarzami i Servaz spędził z nimi wspaniały wieczór, nie chciał jednak zostać włączony do kręgu ich przyjaciół. Wymówił się pretekstem, że ten wieczór obiecał już córce.

– Położyłem akta dzieciaków na twoim biurku! – rzucił asystent, gdy Servaz wychodził.

Kiedy komendant znalazł się w swoim gabinecie, podłączył komórkę do ładowarki i uruchomił komputer. Dwie sekundy później telefon zakomunikował przyjście esemesa i Servaz odsunął klapkę. Zrobił to z niechęcią. W głębi serca był bliski uznania telefonów komórkowych za ostateczne stadium technologicznego obłędu. Margot zmusiła go jednak do nabycia komórki po tym, jak któregoś razu przyszedł na spotkanie z nią spóźniony o pół godziny.


tato to ja w sob po polud będziesz wolny? Buziaki


Co to za język? – pomyślał. Czy po tym, jak zeszliśmy z drzew, z powrotem na nie wchodzimy? Nagle poczuł się jak ktoś, kto zgubił klucz. Tak działał na niego współczesny świat. Nie czułby się bardziej obco, gdyby nagle na pokładzie wehikułu czasu przeniósł się w sam środek osiemnastego wieku. Wybrał z pamięci telefonu numer córki i usłyszał jej głos, którym zwięźle wyjaśniała, że oddzwoni do każdego, kto zostawi jej wiadomość. Słysząc podkład dźwiękowy, na którym nagrana była informacja, Servaz pomyślał, że piekło musi być pełne kiepskich muzyków.

Następnie jego wzrok spoczął na teczce z aktami sprawy bezdomnego. Logicznie rzecz biorąc, powinien się niezwłocznie zabrać do ich studiowania. Był to winien temu biednemu człowiekowi, którego wystarczająco już uprzykrzone życie skończyło się w najgłupszy z możliwych sposobów. Ale nie czuł się na siłach.

Co innego zajmowało myśli Servaza. Usiadł przed komputerem, otworzył Google i wystukał kluczowe słowa: „Éric Lombard grupa przedsiębiorstwo”. Wyszukiwarka wyświetliła ponad 20 800 wyników. Mniej, niż gdyby wpisał Obamę czy Beatlesów, ale i tak była to znaczna liczba. I nic dziwnego: Éric Lombard był postacią charyzmatyczną i medialną i zajmował piąte lub szóste miejsce w rankingu najbogatszych ludzi w kraju.

Servaz szybko przejrzał pierwsze wyniki wyszukiwania. Wiele stron przedstawiało biografie Érica Lombarda, jego ojca Henriego i dziadka Édouarda. Było też kilka artykułów z prasy ekonomicznej, czasopism poświęconych znanym ludziom, a nawet sportowych, ponieważ Éric Lombard prowadził stajnię dobrze zapowiadających się czempionów. Kilka artykułów poświęconych sportowym wyczynom samego Érica Lombarda, który był prawdziwym wyczynowcem i łowcą przygód: zapalonym alpinistą, maratończykiem, triathlonistą, pilotem rajdowym; brał także udział w wyprawach na biegun północny i do Amazonii. Wiele zdjęć przedstawiało go jadącego na motorze przez pustynię lub siedzącego za sterami samolotu. Artykuły usiane były angielskimi słowami, które kompletnie nic Servazowi nie mówiły: freeride, base jump, kitesurf...

W części artykułów powtarzało się to samo charakterystyczne zdjęcie. Wiking – pomyślał Servaz na jego widok. Blond włosy, blond broda i metalicznie niebieskie spojrzenie. Opalony, zdrowy, energiczny, męski, pewny siebie. Patrzący w obiektyw tak, jak zapewne patrzył na swoich rozmówców: z niecierpliwością człowieka, na którego czekają jednocześnie w kilku miejscach.

Żywa reklama grupy Lombarda.

Wiek: trzydzieści sześć lat.

Z prawnego punktu widzenia grupa Lombarda była spółką komandytowo-akcyjną (S.K.A), ale spółka-matka – Lombard Entreprises – była holdingiem.

Cztery zasadnicze spółki zależne to: Lombard Media (książki, prasa, dystrybucja, audiowizualne środki przekazu), Lombard Group (sprzedaż sprzętu sportowego, odzieży, wycieczek i dóbr luksusowych, czwarte miejsce w światowym rankingu sprzedawców dóbr luksusowych), Lombard Chimie (chemia, farmacja) i AIR, producent sprzętu lotniczego, kosmicznego i obronnego. Grupa Lombarda posiadała piętnaście procent udziałów w AIR za pośrednictwem holdingu-matki, Lombard Entreprises. Sam Éric Lombard był partnerem zarządzającym i dyrektorem generalnym Lombard S.K.A., dyrektorem generalnym Lombard Group i Lombard Chimie oraz prezesem zarządu AIR. Jako absolwent jednej z francuskich akademii ekonomicznych oraz London School of Economics, Lombard zaczynał karierę w jednej z firm podległych Lombard Group, będącej rozpoznawalnym sprzedawcą sprzętu sportowego.

Grupa zatrudniała ponad 78 tysięcy osób w 75 krajach. Jej obroty sięgały w poprzednim roku 17 928 milionów euro, zysk operacyjny wyniósł 1537 milionów euro, a zysk netto 677 milionów, podczas gdy zobowiązania finansowe grupy oszacowano na 3558 milionów euro. Te liczby u każdego zwyczajnego człowieka wywołałyby zawrót głowy, być może jednak dla specjalistów w dziedzinie finansów międzynarodowych nie są czymś nadzwyczajnym. Odkrywając je, Servaz uświadomił sobie, że przyczyny, dla których grupa zachowała starzejącą się elektrownię wodną, mogły być wyłącznie historyczne lub emocjonalne. To właśnie tutaj, w Pirenejach, narodziło się imperium Lombardów.

Powieszenie konia w takim miejscu miało więc znaczenie symboliczne. Ktoś chciał uderzyć zarówno w historię rodziny Érica Lombarda, jak i w największą z jego pasji: konie.

Z artykułów poświęconych ostatniej męskiej latorośli rodu Lombardów wynikało bowiem, że wśród wszystkich jego zainteresowań konie były na pierwszym miejscu. Éric Lombard miał stadniny w wielu krajach – Argentynie, Włoszech, Francji... Zawsze jednak wracał do swojej pierwszej miłości, ośrodka jeździeckiego, w którym stawiał pierwsze kroki, położonego w pobliżu rodzinnego zamku, w tej właśnie dolinie, w regionie Comminges.

Servaz nagle nabrał przekonania, że inscenizacja w elektrowni nie była dziełem jakiegoś zbiegłego z Instytutu Wargniera szaleńca, ale świadomym, zaplanowanym i przemyślanym czynem.

Przerwał lekturę, żeby zebrać myśli. Wahał się przed wyciąganiem wszystkich trupów z szaf przemysłowego imperium tylko po to, by wyjaśnić tajemnicę śmierci konia. Z drugiej strony wciąż pamiętał potworny widok pozbawionego głowy zwierzęcia przywiezionego kolejką i szok, jaki wówczas przeżył. Jak to powiedział Marchand? „Pan Lombard ma wielu wrogów”.

Zadzwonił telefon. Servaz odebrał. To była d’Humières.

– Strażnicy zniknęli.


– Niech się pani nigdy nie odwraca do nich plecami – powiedział doktor Xavier.

Za dużymi oknami góry płonęły zachodem słońca. Czerwony blask zalewał salę.

– Niech pani będzie uważna. W każdej sekundzie. Tutaj nie ma miejsca na błędy. Szybko się pani nauczy rozpoznawać sygnały: uciekające spojrzenie, szyderczy uśmiech, przyśpieszony oddech... Niech pani nigdy nie osłabia czujności. I nigdy nie odwraca się do nich plecami.

Diane skinęła głową. Zbliżał się pacjent. Trzymał się za brzuch.

– Gdzie jest karetka, doktorze?

– Karetka? – odpowiedział Xavier uśmiechnięty od ucha do ucha.

– Karetka, która ma mnie zawieźć na porodówkę. Odeszły mi wody. Już powinna tu być.

Stał przed nimi mężczyzna około czterdziestki. Miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i musiał ważyć jakieś sto pięćdziesiąt kilogramów. Długie włosy, gęsta broda, drobne, niespokojnie błyszczące oczka. Xavier wyglądał przy nim jak dziecko. Nie robił jednak wrażenia zakłopotanego.

– Zaraz przyjedzie – odpowiedział. – To chłopiec czy dziewczynka?

Małe oczka wpatrywały się w doktora.

– To antychryst.

Odszedł. Diane zauważyła, że jeden z pielęgniarzy śledzi wzrokiem każdy jego ruch. Na wspólnej sali było może z piętnastu pacjentów.

– Mamy tu sporo bogów i proroków – skomentował Xavier, nie przestając się uśmiechać. – Szaleństwo od zawsze czerpie z repertuaru polityki i religii. Dawniej nasi pacjenci wszędzie widzieli komunistów. Dziś widzą terrorystów. Proszę za mną.

Psychiatra podszedł do okrągłego stolika, przy którym trzech mężczyzn grało w karty. Jeden z nich – z umięśnionymi, wytatuowanymi ramionami – przypominał więźnia. Pozostali wyglądali normalnie.

– Przedstawiam pani Antonia. – Xavier wskazał mężczyznę w tatuażach. – Antonio służył w Legii Cudzoziemskiej. Niestety był przekonany, że obóz, do którego go przydzielono, jest pełen szpiegów, i w końcu pewnej nocy jednego udusił. Prawda, Antonio?

Antonio skinął głową, nie przestając wpatrywać się w karty.

– Mosad – powiedział. – Są wszędzie.

– Robert z kolei rzucił się na rodziców. Nie, nie zabił ich, po prostu bardzo ich oszpecił. Trzeba powiedzieć, że rodzice od siódmego roku życia zmuszali go do ciężkich prac, karmili tylko chlebem i mlekiem i kazali spać w piwnicy. Robert ma trzydzieści siedem lat. To ich powinno się zamknąć, nie jego, jeśli chce pani znać moje zdanie.

– To głosy mi kazały tak zrobić – powiedział Robert.

– A to jest Greg. Być może najciekawszy przypadek. Greg w ciągu niecałych dwóch lat zgwałcił dziesięć kobiet. Wyhaczał je na poczcie lub w hipermarkecie, a potem szedł za nimi, żeby się dowiedzieć, gdzie mieszkają. Następnie, gdy spały, wchodził do mieszkania, bił je, wiązał i kładł na brzuchu, po czym zapalał światło. Nie wdawajmy się w szczegóły na temat tego, co musiały znosić. Wystarczy pani wiedzieć, że następstwa tych cierpień pozostaną w nich do końca życia. Ale nie zabijał ich, nie. Za to któregoś ranka zaczął do nich pisać. Był przekonany, że w wyniku tych... stosunków kobiety zakochały się w nim i zaszły w ciążę. Podał im więc swoje nazwisko i adres. Policja szybko do niego dotarła. Greg ciągle do nich pisze. Oczywiście nie wysyłamy jego listów. Pokażę je pani. Są cudowne.

Diane popatrzyła na Grega. Był pociągającym mężczyzną około trzydziestki: brązowe włosy, jasne oczy – ale kiedy ich spojrzenia się spotkały, Diane zadrżała.

– Idziemy dalej?

Długi korytarz zalany był czerwonym blaskiem zachodu.

Na lewo drzwi z okienkiem, zza których dochodziły jakieś głosy. Szybkie, nerwowe, pośpiesznie wypowiadane słowa. Przechodząc, rzuciła okiem do środka i doznała szoku. Na stole operacyjnym leżał mężczyzna w masce tlenowej, z elektrodami na skroniach. Wokół stali pielęgniarze.

– Co to jest? – zapytała

– Terapia elektrowstrząsowa.

Elektrowstrząsy... Diane poczuła, jak włosy jeżą jej się na karku. Od samego początku, gdy w latach trzydziestych ubiegłego wieku zaczęto wykorzystywać je w psychiatrii, elektrowstrząsy były przedmiotem sporów. Krytycy tej metody uznawali ją za nieludzką i porównywali do tortur. Dlatego też, kiedy w latach sześćdziesiątych pojawiły się neuroleptyki, popularność terapii elektrowstrząsowej znacznie zmalała. Aż do lat osiemdziesiątych, kiedy to wiele krajów – w tym Francja – wróciło do niej z jeszcze większym zapałem.

– Proszę to dobrze zrozumieć – powiedział Xavier, dostrzegając jej milczenie – dzisiejsze elektrowstrząsy nie mają nic wspólnego z sesjami, jakie przeprowadzano dawniej. Aplikuje się je pacjentom dotkniętym ciężką depresją, podając znieczulenie ogólne i środek rozluźniający napięcie mięśniowe, który jest szybko usuwany z organizmu. Ta terapia daje dobre wyniki, jest skuteczna w osiemdziesięciu pięciu procentach przypadków poważnej depresji. Skuteczniejsza niż antydepresanty. Jest bezbolesna i dzięki współczesnym metodom nie pozostawia już następstw w układzie kostnym ani powikłań ortopedycznych.

– Ale pozostawia następstwa w obszarze pamięci i poznania. Po zabiegu przez wiele godzin może się utrzymywać splątanie. I wciąż nie wiadomo, jak elektrowstrząsy naprawdę działają na mózg. Macie tu dużo pacjentów z depresją?

Xavier spojrzał na nią podejrzliwie.

– Nie. Tylko dziesięć procent.

– A ilu schizofreników i psychopatów?

– Około pięćdziesięciu procent to schizofrenicy, dwadzieścia pięć procent psychopaci, trzydzieści procent psychotycy. Dlaczego pani pyta?

– I oczywiście stosujecie terapię elektrowstrząsową wyłącznie w przypadku depresji?

Poczuła jakby delikatny podmuch powietrza. Xavier utkwił w niej spojrzenie.

– Nie. Stosujemy ją także wobec pacjentów mieszkających w sektorze A.

Uniosła brew, robiąc zdziwioną minę.

– Myślałam, że do tego potrzeba zgody pacjenta lub opiekuna prawnego.

– W tym jednym wypadku obchodzimy się bez niej.

Jej wzrok ślizgał się po nieprzeniknionej twarzy Xaviera. Coś jej się wymykało. Wzięła głęboki oddech i starała się mówić jak najbardziej neutralnym tonem:

– W jakim celu? Bo przecież nie terapeutycznym. Skuteczność elektrowstrząsów wykazano wyłącznie w przypadku depresji, manii i nielicznych form schizofrenii...

Ze względów społecznych.

Diane lekko zmarszczyła czoło.

– Nie rozumiem.

– Ależ to oczywiste: chodzi o wymierzenie kary.

Stał teraz odwrócony do niej tyłem i wpatrywał się w pomarańczowe słońce chowające się za czarnymi górami. Na podłodze rozciągał się jego cień.

– Panno Berg, zanim znajdzie się pani w sektorze A, musi pani zrozumieć jedno: tych siedmiu ludzi nic nie jest w stanie przestraszyć. Nawet izolacja. Żyją we własnym świecie i nic ich nie rusza. Niech sobie to pani dobrze wbije do głowy: nigdy nie spotkała pani takich pacjentów. Nigdy. A przy tym, rzecz jasna, kary cielesne są tutaj zabronione, tak jak wszędzie. – Odwrócił się i spojrzał na nią. – Tylko jednego się boją. Elektrowstrząsów.

– Chce pan powiedzieć – zawahała się – że stosujecie na nich elektrowstrząsy bez...?

– Bez znieczulenia.


Загрузка...