10

W niedzielę 14 grudnia o godzinie 7.45 Damien Ryck, zwany Rico, wybrał się na samotną górską przebieżkę. Dzień był szary i Damien wiedział, że nie ma co liczyć na słońce. Zaraz po przebudzeniu wyszedł na duży taras swojego domu i zobaczył gęstą mgłę spływającą na dachy i ulice Saint-Martin. Wokół górujących nad miastem szczytów chmury malowały ciemne arabeski.

Z powodu tej pogody zdecydował się na krótki odświeżający bieg trasą, którą znał na pamięć. Poprzedniego dnia, a mówiąc dokładniej jeszcze przed kilkoma godzinami, był u przyjaciół na mocno zakrapianej imprezie, podczas której wypalił sporo jointów. Wrócił do domu na miękkich nogach i nie zdejmując ubrania, położył się spać. Kiedy się obudził, po prysznicu, kubku czarnej kawy i kolejnym joincie wypalonym na tarasie uznał, że najlepiej zrobi mu czyste górskie powietrze. Po powrocie Rico zamierzał dokończyć nanoszenie tuszu na podrys – delikatna praca, wymagająca pewnej ręki.

Rico był rysownikiem komiksów.

Wspaniały zawód, który pozwalał mu pracować w domu i utrzymywać się ze swojej pasji. Jego mroczne, czarno-białe komiksy były doceniane przez koneserów. Był coraz bardziej znany w niezależnym światku rysowników. Ten miłośnik pozatrasowego narciarstwa, alpinizmu, kolarstwa górskiego i paralotniarstwa, a także wielki podróżnik uznał Saint-Martin za doskonałe miejsce na rzucenie kotwicy. Wykonywany zawód i nowoczesne narzędzia komunikacji pozwalały mu na życie z dala od Paryża, gdzie znajdowała się siedziba wydawnictwa Infernum, do której jeździł sześć razy w roku. Początkowo mieszkańcy Saint-Martin mieli pewien kłopot z przyzwyczajeniem się do jego karykaturalnie alterglobalistycznej powierzchowności: czarno-żółtych dredów, bandany, pomarańczowego poncho, wielu kolczyków i różowej bródki. Kiedy nadeszło lato, mogli dodatkowo podziwiać kilkanaście tatuaży pokrywających jego niemal anorektyczne ciało: ramiona, ręce, plecy, szyję, łydki, uda... Spod jego szortów i podkoszulków wyłaniały się prawdziwe trójkolorowe dzieła sztuki. A jednak dobrze było znać Rica. Nie tylko dlatego, że był utalentowanym rysownikiem. Był także czarującym facetem, cechującym się ironicznym poczuciem humoru i niebywałą uprzejmością w stosunku do sąsiadów, dzieci i osób w podeszłym wieku.

Tego ranka Rico włożył górskie buty, na słuchawki empetrójki włożył andyjską czapkę i lekkim kłusem wbiegł na szlak, który zaczynał się zaraz za hipermarketem, dwieście metrów od jego domu.

Mgła się nie podnosiła. Na opustoszałym parkingu Rico musiał okrążyć rzędy sklepowych wózków. Gdy znalazł się na ścieżce, wydłużył krok. Za jego plecami dzwony na wieży kościelnej właśnie wybijały ósmą. Miał wrażenie, jakby ich dźwięk dochodził do jego uszu przez kilka warstw waty.

Musiał uważać, by nie skręcić kostki na nierównym podłożu, z którego sterczały korzenie i duże kamienie. Na odcinku dwóch kilometrów ścieżka delikatnie wznosiła się w górę przy akompaniamencie strumienia, który przecinała raz po raz, prowadząc po solidnych kładkach z sosnowych bali. Potem zrobiło się bardziej stromo i Rico poczuł to w kolanach. Mgła trochę się przerzedziła. Zauważył metalowy mostek przerzucony przez potok nieco wyżej, nad huczącym wodospadem. Najbardziej stromy odcinek trasy. Gdy udało się już wspiąć na górę, robiło się niemal płasko. Rico biegł, dawkując wysiłek. Kiedy uniósł głowę, zauważył, że coś wisi na moście. Z metalowej platformy zwisała jakaś torba albo duży przedmiot.

Pochylił głowę, żeby pokonać ostatnie zakosy. Na wysokości mostu wyprostował się. Serce waliło mu z częstotliwością stu pięćdziesięciu uderzeń na minutę. Ale kiedy podniósł oczy, prawie eksplodowało. To nie torba zwisała z mostu – to był człowiek! Rico zamarł. Szok i zadyszka sprawiły, że na moment przestał oddychać. Z szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w ciało i próbował złapać oddech. Ostatnie metry pokonał wolnym krokiem, z rękami na biodrach.

CHOLERA, co to ma być?

W pierwszej chwili trudno mu było zrozumieć, co ma przed sobą. Zastanawiał się, czy nie padł przypadkiem ofiarą halucynacji, wywołanej być może przez nocne ekscesy. Szybko się jednak przekonał, że to nie przywidzenie. Widok był zbyt rzeczywisty, zbyt przerażający. W niczym niepasujący do horrorów, które Rico uwielbiał. To, co miał przed oczami, to był człowiek... nieżywy, nagi, zwisający z mostu!

KURWA MAĆ!!!

Poczuł, jak w jego żyłach rozlewa się lodowate zimno.

Rozejrzał się dookoła i wzdłuż kręgosłupa przebiegł mu mroźny dreszcz. Mężczyzna nie powiesił się sam, nie popełnił samobójstwa. Oprócz taśmy zaciśniętej na szyi było kilka innych, którymi ciało było przymocowane do metalowej konstrukcji mostu, a na głowę ofiary ktoś założył... kaptur. Nieprzemakalny kaptur zakrywający twarz był częścią peleryny, która zwisała wzdłuż pleców.

KURWA! KURWA! KURWA!

Ogarnęła go panika. Nigdy nie widział czegoś podobnego. Ten widok sprawiał, że do jego krwi wsączała się trucizna strachu. Był sam w górach, cztery kilometry od jakichkolwiek zabudowań, w miejscu, do którego prowadziła tylko jedna droga – ta, którą się tu dostał.

Tę samą drogę pokonał morderca...

Zastanawiał się, czy zbrodnię popełniono niedawno. Inaczej mówiąc, czy morderca nie znajduje się w pobliżu. Rico z lękiem przeczesał wzrokiem pobliskie skały i zamgloną okolicę. Następnie wziął dwa głębokie oddechy i ruszył w drogę powrotną. Po chwili zbiegał już ścieżką w kierunku Saint-Martin.


Servaz nigdy nie był zbyt wysportowany. Prawdę mówiąc, nie znosił sportu. W żadnej postaci. Na stadionach ani w telewizji. Nie znosił oglądania wydarzeń sportowych w równym stopniu, jak samego uprawiania sportu. Jednym z powodów, dla których nie miał telewizora, był fakt, że w jego opinii w telewizji było za dużo sportu, i to w dodatku bez względu na porę.

Dawniej, to znaczy przez piętnaście lat swojego małżeństwa, zmuszał się jednak do minimum aktywności fizycznej, a mianowicie do trzydziestu pięciu minut biegania – i ani chwili dłużej – w każdą niedzielę. Mimo to, a może właśnie dzięki temu, do trzydziestego ósmego roku życia nie przytył nawet o kilogram i wciąż kupował spodnie w tym samym rozmiarze. Wiedział, czemu zawdzięcza ten cud: miał geny po ojcu, który przez całe życie był szczupły i ruchliwy jak chart – poza samą końcówką, kiedy alkoholizm i depresja zrobiły z niego niemal szkielet.

Ale od czasu rozwodu Servaz zaprzestał wszelkiej aktywności, która choćby w minimalnym stopniu przypominała sport.

W ten niedzielny poranek postanowił wrócić do biegania. Stało się to za sprawą słów, które poprzedniego wieczoru usłyszał od Margot: „Tato, postanowiłam, że letnie wakacje spędzimy razem. We dwoje. Tylko ty i ja. Bardzo daleko od Tuluzy”. Opowiedziała mu o Chorwacji, o jej zatoczkach, górzystych wysepkach, zabytkach i słońcu. Chciała spędzić wakacje jednocześnie rozrywkowo i sportowo: to znaczy rano jogging i pływanie, po południu farniente i zwiedzanie zabytków, a wieczorami tańce albo spacery brzegiem morza. Program był ustalony. Inaczej mówiąc, Servaz miał żywotny interes w tym, by wrócić do formy.

Włożył więc stare, rozciągnięte szorty i T-shirt, na nogi włożył trampki i udał się na błonia nad Garonną. Na zewnątrz było szaro i trochę mgliście. On, który, gdy nie był na służbie, zazwyczaj nie wychylał nosa na zewnątrz przed południem, nagle zdał sobie sprawę, że nad różowym miastem unosi się zadziwiająco spokojna aura, tak jakby w niedzielny poranek nawet łajdacy i idioci robili sobie wolne.

Biegnąc umiarkowanym tempem, przypomniał sobie słowa córki. „Bardzo daleko od Tuluzy”... Dlaczego bardzo daleko od Tuluzy? Znowu miał przed oczami jej smutną i zmęczoną twarz i obudził się w nim niepokój. Czyżby w Tuluzie było coś, przed czym chce uciec? Coś? A może ktoś? Przypomniał sobie o siniaku na jej policzku i nagle ogarnęły go złe przeczucia.

Chwilę później poczuł zadyszkę.

Narzucił sobie zbyt duże tempo...

Zatrzymał się, sapiąc, z rękami na kolanach. Jego płuca płonęły. Koszulka była mokra od potu. Servaz zerknął na zegarek. Dziesięć minut! Wytrzymał tylko dziesięć minut! A miał wrażenie, że biegnie już pół godziny! Psiakrew, był wykończony! Niecałe czterdzieści lat, a wlokę się jak staruszek! – użalał się nad sobą, kiedy w kieszeni jego szortów zabrzęczał telefon.

– Servaz – wydyszał.

– Co się dzieje? – zapytała Cathy d’Humières. – Źle się pan czuje?

– Ćwiczyłem – wycharczał.

– Faktycznie, mam wrażenie, że w pana wypadku to wskazane. Przepraszam, że zakłócam panu niedzielę. Jest coś nowego. Obawiam się, że tym razem nie chodzi o konia.

– Jak to?

– Trup. W Saint-Martin.

Podniósł się.

– Trup? – Ciągle próbował złapać oddech. – Jaki trup? Wiadomo... kto to jest?

– Jeszcze nie.

– Nie miał papierów?

– Nie. Był nagi. Miał na sobie tylko buty i czarną pelerynę.

Servaz czuł się, jakby dostał obuchem w głowę. D’Humières zrelacjonowała mu to, co wiedziała: młody człowiek, który wyszedł pobiegać dookoła jeziora, metalowy most na potoku, ciało zwisające z mostu...

– Skoro wisiał na moście, to może być samobójstwo – rzucił bez przekonania, bo kto chciałby wybierać się na tamten świat w takim stroju.

– Według wstępnych ustaleń to raczej morderstwo. Nie znam więcej szczegółów. Chciałabym się z panem spotkać na miejscu.

Servaz poczuł dotyk zimnej dłoni na karku. Stało się to, czego się obawiał. Najpierw DNA Hirtmanna, a teraz to. Co to znaczy? Czyżby początek jakiejś serii? Tym razem Hirtmann nie mógł się wymknąć z Instytutu. Kto w takim razie zabił mężczyznę powieszonego pod mostem?

– W porządku – odpowiedział. – Zawiadomię Espérandieu.

Powiedziała mu, dokąd ma jechać, i rozłączyła się. Servaz usiadł na pobliskiej ławce. Znajdował się u stóp Pont-Neuf, w parku dzielnicy Prairie des Filtres, którego trawniki łagodnie opadały ku rzece. Wzdłuż Garonny biegało wielu amatorów joggingu.

– Espérandieu – powiedział Vincent.

– Mamy trupa w Saint-Martin.

Cisza. Potem Servaz usłyszał, jak Espérandieu z kimś rozmawia. Głos był zduszony, asystent Servaza zakrył dłonią mikrofon telefonu. Policjant zastanawiał się, czy Espérandieu jest jeszcze w łóżku z Charlène.

– W porządku. Zbieram się.

– Wpadnę po ciebie za dwadzieścia minut.

Potem, gdy było już za późno, zorientował się, że to niemożliwe: dotarcie tutaj biegiem zajęło mu dziesięć minut, ale w aktualnym stanie nie da rady pokonać drogi powrotnej w takim tempie. Zadzwonił jeszcze raz.

– Tak?

– Nie śpiesz się. Będę najprędzej za pół godziny.

– Nie jesteś u siebie? – zapytał Espérandieu zaskoczony.

– Ćwiczyłem.

– Ćwiczyłeś? Co to za ćwiczenia?

W tonie głosu asystenta słychać było niedowierzanie.

– Bieganie.

– To ty biegasz?

– To był pierwszy raz – tłumaczył się Servaz rozdrażniony.

Domyślał się, że Espérandieu po drugiej stronie słuchawki się uśmiecha. Być może leżąca obok męża Charlène także się śmieje. Czy kiedy są sami, zdarza im się z niego wyśmiewać, kpić z jego dziwactw rozwodnika? Z drugiej strony jednego był pewien: Vincent go podziwia. Kiedy Servaz zgodził się zostać ojcem chrzestnym jego drugiego dziecka, asystent wpadł w jakąś absurdalną dumę.

Wrócił do samochodu, który zostawił na parkingu przy Cours Villon. Kolka kłuła go w boku jak gwóźdź. Po przyjeździe do domu wziął prysznic, ogolił się i zmienił ubranie, a potem wyjechał, kierując się ku przedmieściom.

Nowy budynek, a przed nim nieogrodzony trawnik. Do wejścia i garażu prowadziła półkolista asfaltowa alejka w amerykańskim stylu. Servaz wysiadł z samochodu. Mężczyzna stojący na szczycie drabiny instalował Świętego Mikołaja na krawędzi dachu swojego domu. Kawałek dalej na ulicy dzieci grały w piłkę. Chodnikiem przebiegło małżeństwo około pięćdziesiątki – obydwoje wysocy, szczupli, w przylegających odblaskowych strojach. Servaz ruszył alejką do drzwi. Zadzwonił.

Odwrócił głowę i przyglądał się niebezpiecznym ewolucjom sąsiada, który na szczycie drabiny walczył ze Świętym Mikołajem i bożonarodzeniowymi girlandami.

Kiedy znowu obrócił się ku drzwiom, o mało nie podskoczył: Charlène Espérandieu otworzyła bezgłośnie i teraz stała naprzeciw niego, uśmiechając się. Miała na sobie liliowy T-shirt, rozpięty sweterek z jasnej włóczki z kapturem i ciążowe dżinsy. Była boso. Nie dało się nie zauważyć zaokrąglonego brzucha. Ani jej olśniewającej urody. Wszystko w Charlène Espérandieu było jedną wielką lekkością, bystrością i subtelnością. Tak jakby nawet ciąża nie była w stanie uczynić jej cięższą, pozbawić jej skrzydeł artystki i humoru. Charlène prowadziła galerię sztuki w centrum Tuluzy. Servaz kilkakrotnie był tam zapraszany na wernisaże. Na białych ścianach galerii miał okazję oglądać dzieła dziwne, prowokujące, czasem fascynujące. Przez chwilę stał bez ruchu, ale zaraz doszedł do siebie i uśmiechnął się z szacunkiem.

– Wejdź. Vincent kończy się zbierać. Napijesz się kawy?

Zdał sobie sprawę, że jeszcze nic nie jadł.

– Vincent mówił, że zabrałeś się do uprawiania sportu – powiedziała, podsuwając mu filiżankę.

Nie umknął mu żartobliwy ton. Był jej wdzięczny za rozładowanie atmosfery.

– To była tylko próba. Muszę przyznać, że dość żałosna.

– Wytrwaj, nie poddawaj się.

Labor omnia vincit improbus, systematyczna praca wszystko zwycięża – przetłumaczył, kiwając głową.

Uśmiechnęła się.

– Vincent mówił, że często używasz łacińskich sentencji.

– To taki mały trik, który pomaga przyciągnąć uwagę w ważnych chwilach.

Przez moment miał ochotę opowiedzieć jej o swoim ojcu. Z nikim o nim nie rozmawiał, ale jeśli istniała osoba, której mógłby się zwierzyć, była nią właśnie Charlène. Czuł to od pierwszego wieczoru, kiedy poddała go prawdziwemu przesłuchaniu – było to jednak przesłuchanie przyjacielskie, a momentami wręcz czułe. Skinęła głową, a potem oświadczyła:

– Vincent bardzo cię podziwia. Widzę, że czasami próbuje cię naśladować, zachowywać się czy odpowiadać, tak jak sobie wyobraża, że ty byś się zachował albo odezwał. Na początku nie rozumiałam, skąd u niego te zmiany. Ale poobserwowałam ciebie i zrozumiałam.

– Mam nadzieję, że będzie naśladował tylko dobre rzeczy.

– Ja także.

Nie kontynuował tematu. Espérandieu wpadł do kuchni, wciągając srebrną kurtkę, która wydała się Servazowi nie na miejscu w tych okolicznościach.

– Jestem gotowy! – Położył dłoń na okrągłym brzuchu żony. – Uważajcie na siebie.

– Który to miesiąc? – zapytał Servaz już w samochodzie.

– Siódmy. Może streścisz mi, co się stało?


Półtorej godziny później zatrzymali jeepa obok hipermarketu. Na parkingu roiło się od samochodów żandarmerii, motocykli i gapiów. Wiadomość musiała się w jakiś sposób roznieść. Mgła nieco się podniosła, tworząc przed ich oczami przezroczystą zasłonę, jakby oglądali rzeczywistość przez zaparowaną szybę. Servaz zauważył wiele samochodów należących do prasy i jeden wóz regionalnej telewizji. Dziennikarze i ciekawscy kłębili się poniżej betonowego podjazdu. Żółta taśma żandarmerii rozciągnięta w połowie jego wysokości zabraniała wejścia dalej. Servaz wyjął legitymację i podniósł taśmę. Jeden z pilnujących pokazał im ścieżkę. Zostawiwszy harmider za sobą, szli ścieżką, milczący i coraz bardziej napięci. Aż do pierwszych zakrętów nikogo nie spotkali. W miarę jak posuwali się naprzód, mgła gęstniała. Była zimna i wilgotna jak przemoczona rękawiczka.

W połowie wzniesienia Servaz znowu poczuł kłucie w boku. Zwolnił, żeby przed atakiem na ostatni zakręt złapać oddech, i uniósł głowę. Wyżej zobaczył wiele postaci przemieszczających się tam i z powrotem we mgle. I wielki krąg białego światła – jakby na górze parkowała ciężarówka, której kierowca zapalił wszystkie światła.

Ostatni stromy stumetrowy odcinek pokonał z narastającym poczuciem, że morderca specjalnie wybrał tę scenerię. Jak poprzednio.

Niczego nie zostawia przypadkowi.

Zna okolicę.

To się nie trzyma kupy, pomyślał. Czyżby Hirtmann był tutaj, zanim przewieziono go do Instytutu? Czy to możliwe, żeby znał te okolice? Na wszystkie te pytania trzeba będzie znaleźć odpowiedź. Przypomniał sobie, jaka myśl przyszła mu do głowy w pierwszej chwili po telefonie d’Humières: tym razem Hirtmann nie mógł się wymknąć z Instytutu. Kto w takim razie zabił człowieka powieszonego pod mostem?

Servaz rozpoznał we mgle Ziegler i Maillarda. Pani kapitan prowadziła ożywioną rozmowę z niewysokim, opalonym człowiekiem z białą lwią grzywą. Servaz miał wrażenie, że już go gdzieś widział. Po chwili sobie przypomniał – to Chaperon, mer miasta, którego spotkał w elektrowni. Ziegler powiedziała jeszcze kilka słów do mera, po czym ruszyła w ich kierunku. Servaz przedstawił ją Espérandieu. Pokazała im stalowy most, pod którym widać było niewyraźną ludzką sylwetkę w białym kręgu światła.

– Okropność! – zawołała, przekrzykując huk spienionej wody.

– Co mówią?! – odkrzyknął Servaz.

Kobieta wskazała siedzącego na kamieniu młodego człowieka ubranego w pomarańczowe poncho, a potem streściła sytuację: chłopak na porannej przebieżce, ciało wiszące pod mostem, kapitan Maillard, który odgrodził teren i skonfiskował telefon jedynego świadka, a mimo to informacja przedostała się do prasy.

– Co tutaj robi mer? – chciał się dowiedzieć Servaz.

– Wezwaliśmy go, żeby zidentyfikował ciało, na wypadek gdyby to był któryś z jego podwładnych. Może to on poinformował prasę. Politycy zawsze potrzebują dziennikarzy, nawet tacy drobni. – Odwróciła się i ruszyła w stronę miejsca zbrodni. – Ofiara została zidentyfikowana z całą pewnością. Zdaniem mera i Maillarda ten człowiek to niejaki Grimm, aptekarz z Saint-Martin. Według Maillarda jego żona dzwoniła do żandarmerii, żeby zgłosić jego zniknięcie.

– Zniknięcie?

– Powiedziała, że mąż wyszedł wczoraj wieczorem na sobotnią partyjkę pokera i powinien był wrócić około północy. Zadzwoniła, żeby powiedzieć, że nie wrócił i nie ma od niego żadnych wiadomości.

– O której?

– O ósmej. Rano, kiedy się obudziła, zdziwiła się, że nie ma go w domu, a jego łóżko jest zimne.

Jego łóżko?

– Mieli osobne sypialnie – potwierdziła.

Byli już blisko. Servaz przygotowywał się psychicznie. Most oświetlały ze wszystkich stron potężne reflektory. Snująca się mgła przypominała armatni dym na polu bitwy. W oślepiającym blasku wszystko parowało i dymiło. Opary unosiły się nawet z potoku, a także ze skał o ostrych i błyszczących jak biała broń krawędziach. Servaz podszedł bliżej. Ryk wody wypełniał mu uszy, mieszając się z szumem jego krwi.

Ciało było nagie.

Tłuste.

Białe.

Z powodu wilgoci skóra błyszczała w oślepiającym świetle reflektorów, jakby była posmarowana oliwą. Servaz pomyślał najpierw, że aptekarz jest gruby, a nawet za gruby. Jego uwagę przykuło gniazdo czarnego owłosienia i maleńkie przyrodzenie skurczone między masywnymi, otłuszczonymi udami. Następnie wędrował wzrokiem wzdłuż wypukłego, białego i pozbawionego zarostu torsu, na którym, tak jak na udach, pełno było fałd tłuszczu – aż do szyi ściśniętej taśmą tak głęboko wrzynającą się w ciało, że prawie niewidoczną. Całość wieńczył naciągnięty na twarz kaptur i czarna nieprzemakalna peleryna zwisająca wzdłuż pleców.

– Po co wkładać pelerynę na głowę ofiary, a potem rozbierać ją do naga? – zapytał Espérandieu zmienionym głosem, jednocześnie chrypiącym i wysokim.

– Ponieważ peleryna ma jakieś znaczenie – wyjaśnił Servaz. – Nagość też.

– Cholerny spektakl – podsumował asystent.

Servaz odwrócił się do niego. Wskazał na młodego człowieka ubranego w pomarańczowe poncho, który siedział kawałek niżej.

– Pożycz jakiś samochód, zabierz go do żandarmerii i spisz jego zeznania.

– Okay – rzucił Espérandieu i szybko się oddalił.

Dwóch techników w białych kombinezonach i maskach chirurgicznych przechylało się przez metalową barierkę. Jeden z nich wyjął latarkę i przesuwał wiązkę światła po zwisającym niżej ciele ofiary.

Ziegler wyciągnęła palec w jego stronę.

– Lekarz sądowy uważa, że przyczyną zgonu było uduszenie. Widzi pan te taśmy?

Oprócz naciągniętej pionowo poliamidowej taśmy wrzynającej się w szyję zmarłego Servaz dostrzegł jeszcze dwie opaski mocno zaciśnięte wokół nadgarstków. Końce taśmy przymocowane były do mostu powyżej, tak że ramiona ofiary były uniesione nad głową i rozciągnięte szeroko, na kształt litery V.

– Wygląda na to, że morderca stopniowo opuszczał ciało, regulując długość tych bocznych taśm. Im bardziej je luzował, tym mocniej główna taśma zaciskała się na szyi ofiary i ją dusiła. Ten człowiek musiał umierać bardzo długo.

– Potworna śmierć – odezwał się ktoś za nimi.

Odwrócili się. Cathy d’Humières wpatrywała się w zmarłego. Jej twarz nagle wydała się Servazovi postarzała i zniszczona.

– Mój mąż chce sprzedać swoje udziały w firmie PR-owskiej i otworzyć klub nurkowy na Korsyce. Chciałby, żebym zrezygnowała z pracy w sądzie. W takie poranki jak dzisiaj mam ochotę go posłuchać.

Servaz wiedział, że tego nie zrobi. Bez trudu mógł ją sobie wyobrazić w roli „żony szybkiego reagowania”, dzielnego żołnierzyka światowego życia, który po wyczerpującym dniu pracy jest w stanie przyjmować przyjaciół, śmiać się z nimi i bez mrugnięcia okiem znosić życiowe tragedie, jakby chodziło tylko o kieliszek rozlanego wina.

– Wiadomo, kim jest ofiara?

Ziegler powtórzyła to, co mówiła Servazowi.

– Jak się nazywa ten lekarz? – zapytał komendant.

Ziegler podeszła do lekarza i wróciła, by przekazać informację. Servaz z zadowoleniem kiwnął głową. Na początku swojej kariery miał zatarg z pewną lekarką medycyny sądowej, która podczas prowadzonego przez niego śledztwa odmówiła udania się na miejsce zbrodni. Servaz się wściekł i wybrał się do szpitala uniwersyteckiego w Tuluzie. Ale pani doktor się postawiła. Później dowiedział się, że ta sama osoba znalazła się na pierwszych stronach lokalnych gazet w związku ze słynną sprawą seryjnego zabójcy, którego morderstwa dokonywane na młodych kobietach z okolicy wskutek niewiarygodnych zaniedbań uznano za samobójstwa.

– Będą wciągać trupa – oznajmiła Ziegler.

Panowało tu takie samo zimno i wilgoć jak na dole i Servaz mocniej zawiązał szalik wokół szyi. Nagle pomyślał o taśmie zaciśniętej na szyi nieboszczyka i czym prędzej poluzował węzeł.

Wtem rzuciły mu się w oczy dwa szczegóły, na które początkowo z powodu szoku nie zwrócił uwagi.

Pierwszym były wysokie skórzane buty, jedyny oprócz peleryny element odzieży, jaki miała na sobie ofiara. Robiły wrażenie o wiele za małych na tak potężnego człowieka.

Drugim szczegółem była prawa ręka ofiary.

Brakowało jednego palca.

Serdecznego.

Został odcięty.


– Chodźmy – powiedziała d’Humières, kiedy technicy wciągnęli ciało i ułożyli je na moście.

Metalowy mostek wpadał w drgania i odbijał echem ich kroki. Servaz przeżył chwilę czystej trwogi, spoglądając w otchłań, w którą z impetem spadał potok. Przykucnięci wokół ciała technicy ostrożnie zdejmowali kaptur. Drgnęli, jakby widok, który ujrzeli, odrzucił ich do tyłu. Rozdęta twarz z ustami zalepionymi mocną taśmą samoprzylepną srebrnego koloru. Servaz bez żadnego trudu wyobraził sobie wycie cierpiącej męczarnie ofiary, zduszone przez taśmę: oczy aptekarza były wytrzeszczone. Gdy Servaz przyjrzał się im dokładniej, zauważył, że wytrzeszcz nie jest naturalny. Morderca odwrócił powieki. Złapał je od góry, najprawdopodobniej za pomocą pincety, a następnie przypiął agrafkami – pod brwiami i do policzków. Zmusił Grimma do patrzenia... W dodatku tak bardzo zmasakrował mu twarz jakimś ciężkim narzędziem, może młotkiem lub czekanem, że prawie wyrwał nos, który wisiał tylko na cienkim kawałku skóry i chrząstki. Na samym końcu Servaz zauważył we włosach aptekarza ślady błota.

Przez chwilę nikt nic nie mówił. Potem Ziegler odwróciła się w stronę strumienia. Dała znak Maillardowi, który chwycił mera pod ramię. Servaz patrzył, jak podchodzą. Chaperon miał przerażoną minę.

– Tak, to on – wyjąkał. – To Grimm. Boże! Co z nim zrobili!

Ziegler delikatnie popchnęła Maillarda, żeby odciągnął mera od nieboszczyka.

– Wczoraj wieczorem grał w pokera z Grimmem i jeszcze jednym przyjacielem – wyjaśniła. – Są ostatnimi osobami, które go widziały.

– Myślę, że tym razem mamy problem – powiedziała d’Humières, wstając.

Servaz i Ziegler spojrzeli na nią.

– Będziemy mieli zaszczyt gościć na pierwszych stronach gazet. I to nie tylko lokalnych.

Servaz zrozumiał, do czego zmierza. Dzienniki, tygodniki, wiadomości telewizyjne o zasięgu ogólnokrajowym. Będą w oku cyklonu. W sercu medialnej burzy. Nie są to najlepsze warunki do prowadzenie śledztwa, ale nie mają wyboru. W tej chwili dostrzegł pewien szczegół, który na początku całkowicie umknął jego uwagi: Cathy d’Humières była bardzo elegancko ubrana. Nie rzucało się to w oczy, było niemal niedostrzegalne, ponieważ pani prokurator zawsze nosiła się z wielkim smakiem, można było jednak zauważyć, że tym razem szczególnie się postarała. Bluzka, kostium, płaszcz, naszyjnik, kolczyki – wszystko było perfekcyjnie dobrane. Aż po makijaż, który podkreślał jej zarazem surowe i przyjemne rysy. Makijaż był skromny, ale musiała spędzić przed lustrem wiele czasu, by uzyskać ten rodzaj skromności.

Przewidziała obecność prasy i przygotowała się na tę okazję.

W przeciwieństwie do Servaza, który nawet się nie uczesał. Szczęście, że przynajmniej się ogolił!

Jednego jednak nie przewidziała: spustoszeń, jakie poczyni na jej twarzy oglądanie nieboszczyka. Część jej porannych zabiegów została zniweczona i d’Humières wyglądała na podstarzałą, zmęczoną, goniącą resztkami sił kobietę. Servaz podszedł do technika, który błyskając aparatem, uwijał się wokół ciała.

– Liczę, że dopilnuje pan, by żadne z tych zdjęć nie zginęło. Niech pan ich nigdzie nie zostawia.

Technik skinął głową. Czy zrozumiał polecenie? Jeśli któraś z odbitek przedostanie się do prasy, Servaz pociągnie go do osobistej odpowiedzialności.

– Czy lekarz zbadał prawą dłoń? – zwrócił się do Ziegler.

– Tak. Jego zdaniem palec został odcięty ostrym narzędziem: obcęgami lub sekatorem. Dokładniejsze badanie to potwierdzi.

– Palec serdeczny prawej ręki – zauważył Servaz.

– A obrączka i inne palce są nietknięte – dodała Ziegler.

– Myślimy o tym samym?

– Jakiś sygnet albo pierścionek.

– Tak jakby morderca chciał go ukraść w charakterze trofeum albo usunąć, żeby nikt go nie zobaczył...

Ziegler patrzyła na niego zdumiona.

– Ale po co miałby go ukrywać? Zresztą wystarczyło zdjąć.

– Może nie dał rady. Grimm ma grube palce.


Schodząc, Servaz dostrzegł kłębiącą się na dole ciżbę dziennikarzy i gapiów i natychmiast miał ochotę zawrócić. Ale betonowy podjazd na tyłach hipermarketu był jedyną drogą. Innym wyjściem było tylko przedzieranie się przez góry. Komendant przybrał stosowny do okoliczności wyraz twarzy i już miał rzucić się w tłum, kiedy zatrzymała go czyjaś ręka.

– Ja się tym zajmę.

Catherine d’Humières odzyskała rezon. Servaz stanął z boku i podziwiał jej występ. Była mistrzynią w laniu wody, którą słuchacze spijali z jej ust jak najbardziej upragnione rewelacje. Odpowiadała każdemu z dziennikarzy, spoglądając mu prosto w oczy, z powagą, podkreślając odpowiedź delikatnym, porozumiewawczym, ale powściągliwym uśmieszkiem osoby, która nie traci z oczu całej potworności sytuacji.

Wspaniała gra.

Przecisnął się między dziennikarzami do samochodu, nie czekając na zakończenie przemowy. Jego jeep Cherokee stał na drugim końcu parkingu, za rzędami wózków. Ledwie go widział przez mgłę. Czując na sobie uderzenia wiatru, uniósł kołnierz kurtki i rozmyślał o artyście, który skomponował ten przerażający obraz na górze. Jeśli to ten sam, który zabił konia, to musi być miłośnikiem wysokości.

Gdy znalazł się bliżej jeepa, nagle dotarło do niego, że samochód wygląda jakoś dziwnie. Przyglądał mu się przez chwilę i wreszcie zrozumiał. Spłaszczone opony leżały na asfalcie jak piłki, z których ktoś spuścił powietrze. Przebite. Wszystkie cztery. Karoseria była porysowana kluczem lub innym ostrym przedmiotem.

Witamy w Saint-Martin, pomyślał.


Загрузка...