22
Była prawie ósma rano i niebo nad górami robiło się blade, kiedy skończył lekturę. Wyszedł na balkon i oddychał zimnym, rześkim powietrzem poranka. Czuł się wykończony. Fizycznie chory. Na skraju wyczerpania. Najpierw ten chłopiec o imieniu Clément, a teraz to...
Śnieg już nie padał. Temperatura nawet trochę się podniosła, ale nad miastem przesuwały się warstwy chmur, a zarys jodeł wysoko na zboczach, który dopiero wyłonił się z ciemności, rozpływał się we mgle. Dachy i ulice zalśniły srebrzystym blaskiem i Servaz poczuł na twarzy pierwsze krople deszczu. W śniegu leżącym w rogu balkonu robiły się małe dziurki. Wrócił do pokoju. Nie był głodny, ale musiał się chociaż napić ciepłej kawy. Zszedł na duży taras w stylu art déco, górujący nad ulicą, której kontury rozmywał deszcz. Kelnerka przyniosła mu kilka kromek świeżego chleba, kawę, szklankę soku pomarańczowego, masło i dżem w małych dzbanuszkach. Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu połknął wszystko. Jedzenie działało na niego jak egzorcyzm: oznaczało, że żyje, że piekło znajdujące się na stronach tych zeszytów jego nie dotyczy. A przynajmniej, że jeszcze przez chwilę może się od niego trzymać z daleka.
Nazywam się Alice, mam piętnaście lat. Nie wiem, co napiszę na tych stronach, ani czy ktoś to kiedyś przeczyta. Może je podrę albo spalę zaraz po zapisaniu. A może nie. Ale jeśli teraz nie będę pisać, to kurwa zwariuję. Zostałam zgwałcona. Nie przez jednego drania, nie – przez kilku obrzydliwych bydlaków. Pewnej letniej nocy. Zgwałcona...
Dziennik Alice był jedną z najstraszliwszych rzeczy, jakie kiedykolwiek czytał. Makabryczna lektura... Osobisty dziennik nastolatki, złożony z rysunków, wierszy, tajemniczych zdań. W nocy, gdy świt zbliżał się powoli jak płochliwe zwierzę, Servaz miał już pokusę, by wyrzucić zeszyty do kosza. Niewiele było w nich konkretnych informacji, raczej aluzje i niedopowiedzenia. Niektóre fakty jednak pojawiały się jasno. Latem 1992 roku Alice była na obozie w dziś już nieczynnym ośrodku kolonijnym Les Isards. Tym samym, który Servaz mijał, jadąc do Instytutu Wargniera, tym samym, o którym wspominał Saint-Cyr i którego zdjęcie znajdowało się w jej pokoju. W czasach, gdy ośrodek działał, każdego lata przyjmował dzieci z Saint-Martin pochodzące z rodzin, których nie było stać na wysłanie ich na wakacje. To był lokalny zwyczaj. Alice, której kilka najlepszych przyjaciółek wyjeżdżało tamtego lata do Les Isards, poprosiła rodziców, by pozwolili jej do nich dołączyć. Początkowo się wahali, ale ostatecznie wyrazili zgodę. Dziewczyna odnotowała, że podjęli tę decyzję nie tylko po to, by sprawić jej przyjemność, ale także dlatego, że była zgodna z ich ideałem równości i sprawiedliwości społecznej. Dodała, że była to „najbardziej tragiczna decyzja w ich życiu”. Alice nie miała pretensji do rodziców. Ani do samej siebie. Miała za złe „ŚWINIOM”, „GNIDOM”, „NAZISTOM” (te słowa zapisała pogrubionymi, wielkimi literami, czerwonym atramentem), którzy zniszczyli jej życie. Chciała ich „wykastrować, wytrzebić, zardzewiałym nożem poobcinać kutasy i kazać im je zjeść – a następnie ich zabić”.
Nagle pomyślał, że Clément i Alice mają kilka cech wspólnych: obydwoje byli inteligentni, nad wiek dojrzali i zdolni do niesłychanej przemocy werbalnej. Do fizycznej także, pomyślał Servaz. Tyle że chłopak skierował ją przeciw bezdomnemu, a Alice przeciwko sobie.
Na szczęście dla Servaza Alice nie opisywała ze szczegółami tego, co przecierpiała. Nie był to dziennik w dokładnym znaczeniu tego słowa. Nie relacjonował wydarzeń dzień po dniu. To był raczej akt oskarżenia. Krzyk bólu. Alice była jednak inteligentną dziewczyną o przenikliwym umyśle i jej słowa mimo wszystko były straszne. A rysunki jeszcze gorsze. Niektóre byłyby nawet ciekawe, gdyby ich temat nie był tak przerażający. Uwagę Servaza przyciągnął szkic przedstawiający czterech mężczyzn w pelerynach i wysokich butach. Alice miała talent. Rysunek ukazywał nawet najdrobniejsze fałdy na pelerynach. Twarze członków kwartetu zakrywał cień kapturów. Na innych szkicach czterej mężczyźni byli nadzy, mieli oczy i usta szeroko otwarte, byli martwi. Marzenia, pomyślał Servaz.
Przyglądając się rysunkom, stwierdził rozczarowany, że o ile peleryny były oddane bardzo precyzyjnie, a nagie ciała narysowane z wielkim realizmem, o tyle twarze nie przypominały żadnego spośród znanych mu mężczyzn: ani Grimma, ani Perraulta, ani Chaperona. Były to nadęte, potworne karykatury występku i okrucieństwa, przypominające demony z wykrzywionymi ustami rzeźbione na frontonach katedr. Czy Alice specjalnie ich zniekształciła? A może ani ona, ani jej przyjaciele nigdy nie widzieli twarzy swoich oprawców? Może mężczyźni nigdy nie zdejmowali kapturów? Jednak z tych tekstów i rysunków dało się wyczytać kilka informacji. Po pierwsze, na rysunkach mężczyźni zawsze występowali we czwórkę: było więc jasne, że gwałcicielami byli tylko członkowie kwartetu. Dziennik odpowiadał też na inne pytanie, które pojawiło się po śmierci Grimma: buty. Ich obecność na stopach aptekarza do tej pory była zagadką. Wytłumaczenie znajdowało się kawałek dalej:
Przychodzą zawsze w burzowe noce, gdy pada deszcz, obleśne typy. Z pewnością po to, by nikt nie zaszedł do ośrodka wtedy, gdy oni tu są. Bo kto wpadłby na pomysł, żeby przyjeżdżać do tej doliny po północy, gdy leje jak z cebra?
Brną po błocie w tych swoich obrzydliwych buciorach, a potem zostawiają błotniste ślady w korytarzach i brudzą wszystko, czego się dotkną, te wielkie świnie.
Mają gardłowy śmiech, mocne głosy: przynajmniej jeden z nich znam.
Czytając ostatnie zdanie, Servaz zadrżał. Przekartkował zeszyty tam i z powrotem, gorączkowo przewracając strony. Nigdzie jednak nie znalazł innej wzmianki na temat tożsamości katów. W pewnej chwili trafił na słowa: Zrobili to wszyscy, jeden po drugim. Te słowa sprawiły, że poczuł się jak sparaliżowany, nie był w stanie zrobić ani kroku dalej. Przespał kilka godzin i wrócił do lektury. Czytając niektóre strony ponownie, wywnioskował z nich, że Alice została zgwałcona raz – a raczej w ciągu jednej nocy – że tej nocy zgwałcono nie tylko ją i że mężczyźni tamtego lata pojawili się w ośrodku sześć razy. Dlaczego nic nie powiedziała? Dlaczego żaden z tych nastolatków nie wszczął alarmu? Na podstawie niektórych wzmianek Servaz wysnuł wniosek, że tego lata jedno z dzieci zginęło, wrzucone do wąwozu. Przykład, ostrzeżenie dla pozostałych? Czy dlatego milczeli? Ponieważ grożono im śmiercią? Czy może dlatego, że się wstydzili i sądzili, że nikt im nie uwierzy? W tamtych czasach przypadki ujawnienia gwałcicieli należały do rzadkości. Na te pytania dziennik nie przynosił odpowiedzi.
W zeszytach były też wiersze świadczące, podobnie jak rysunki, o wcześnie dojrzałym talencie, choć Alice dbała nie tyle o literackie walory tekstu, ile raczej o to, by wyrazić w nim to, czego doświadczyła:
Czy to drobne CIAŁO wypełnione ŁZAMI, to byłam JA?
Ta Nieczystość, ta plama na podłodze, ten siniec – to byłam ja?
a ja
Patrzyłam na podłogę tuż przy mojej twarzy,
na rozciągnięty cień kata
Nieważne, co zrobili, co powiedzieli.
Nie mogą dosięgnąć we mnie twardego ziarna czystego migdału.
„Tatusiu, co to znaczy DZIWKA?”
Te słowa, gdy miałam sześć lat. Oto ich odpowiedź:
ŚWINIE ŚWINIE ŚWINIE ŚWINIE.
Uwagę Servaza przyciągnął pewien szczegół, równie mroczny jak inne. Opisując tamte wydarzenia, Alice wiele razy wspominała odgłos peleryn, szelest, jaki wydawała czarna, nieprzemakalna tkanina, gdy się poruszali czy przemieszczali. „Nigdy nie zapomnę tego odgłosu. Już na zawsze oznacza on tylko jedno: zło istnieje i jest hałaśliwe”.
Po przeczytaniu tego ostatniego zdania Servaz pogrążył się w myślach. Kontynuując lekturę, zrozumiał, dlaczego nie znalazł w pokoju Alice żadnego dziennika, żadnego tekstu, który wyszedłby spod jej ręki:
Prowadziłam dziennik. Opowiadałam w nim o moim zwykłym życiu, dzień po dniu. Podarłam go i wyrzuciłam. Jaki sens miałoby prowadzenie dziennika po CZYMŚ TAKIM? Te gnidy nie tylko spieprzyły moją przyszłość, ale także na zawsze zniszczyły moją przeszłość.
Zrozumiał, że Alice nie mogła się zdecydować na wyrzucenie zeszytów: były być może jedynym miejscem, w którym znajdowała się prawda o tym, co się wydarzyło. Ale jednocześnie chciała mieć pewność, że nie wpadną one w ręce rodziców. Stąd ta kryjówka. Prawdopodobnie dziewczyna wiedziała, że po jej śmierci rodzice nie tkną pokoju. A przynajmniej musiała mieć taką nadzieję. Podobnie jak w duchu żywiła nadzieję, że ktoś kiedyś znajdzie jej notatki... Z pewnością nie wyobrażała sobie, że będzie na to potrzeba aż tylu lat i że człowiek, który je odkryje, będzie kimś zupełnie nieznajomym. W każdym razie nie zdecydowała się na „wykastrowanie tych gnid”, nie wybrała zemsty. Ktoś inny zrobił to za nią. KTO? Ojciec, który opłakiwał też śmierć jej matki? Jakiś inny rodzic? A może zgwałcone dziecko, które nie popełniło samobójstwa, dorosło w złości, trawione niepohamowaną żądzą zemsty?
Gdy Servaz skończył czytanie, odepchnął zeszyty daleko od siebie i wyszedł na balkon. Dusił się. W tym pokoju, w tym mieście, w tych górach. Pragnął się znaleźć daleko stąd.
Przełknął śniadanie i wrócił do pokoju. W łazience napełnił wodą kubek do mycia zębów i wziął dwie tabletki od Xaviera. Czuł się rozpalony i miał nudności. Na jego czole lśniły krople potu. Miał wrażenie, że kawa, którą przed chwilą wypił, leży mu na żołądku. Wziął długi, gorący prysznic, ubrał się, zabrał telefon i wyszedł na zewnątrz.
Jego jeep był zaparkowany nieco niżej, przed sklepem z likierami i pamiątkami. Padał ciężki, zimny deszcz, którego krople dziurawiły warstwę śniegu. Ulice wypełniał odgłos wody ściekającej do studzienek. Servaz usiadł za kierownicą i zadzwonił do Ziegler.
Tego ranka, zaraz po przyjściu do pracy, Espérandieu chwycił za telefon. Dodzwonił się do dziesięciopiętrowego, półokrągłego gmachu mieszczącego się w Paryżu, w trzynastej dzielnicy, pod słynnym adresem rue du Château-des-Rentiers 122. Po drugiej stronie słuchawki odezwał się głos z lekkim akcentem.
– Jak leci, Marisso? – zapytał.
Komendant Marissa Pearl należała do brygady ścigania przestępstw gospodarczych działającej w ramach wydziału do spraw gospodarczych i finansowych. Jej specjalność: przestępczość białych kołnierzyków. Marissa wiedziała wszystko na temat rajów finansowych i podatkowych, prania brudnych pieniędzy, aktywnej i biernej korupcji, ustawiania przetargów, defraudacji pieniędzy, handlu wpływami, koncernów międzynarodowych i siatek mafijnych. Była także znakomitym pedagogiem i Espérandieu był fanem jej wykładów w szkole policyjnej. Zadawał jej wtedy wiele pytań. Po zakończeniu kursu spotkali się przy lampce wina i odkryli inne wspólne zainteresowania: Japonia, komiks niezależny, indie rock... Espérandieu dopisał Marissę do swojej listy kontaktów. Ona zrobiła to samo. W tym zawodzie dobra sieć znajomych często pomaga ruszyć z miejsca, gdy śledztwo utknie w martwym punkcie. Od czasu do czasu przypominali sobie o dobrych wspomnieniach związanych z tamtym spotkaniem i wymieniali się krótkimi mailami bądź telefonowali do siebie, świadomi, że może nadejść taki dzień, kiedy jedno z nich będzie potrzebowało pomocy drugiego.
– Na razie zjadam zęby na CAC 40* – odpowiedziała. – To moja pierwsza sprawa takiego kalibru. Powiem tylko, że kładą mi kłody pod nogi. Ale ciii...!
– Będziesz postrachem CAC 40, Marisso – zapewnił ją.
– A dlaczego dzwonisz, Vincent?
– Masz coś na temat Érica Lombarda?
Cisza.
– No coś takiego! Kto ci wygadał?
– Ale co?
– Nie mów mi, że to jest przypadek: gość, nad którym pracuję, to Lombard. Jak się dowiedziałeś?
Poczuł, że Marissa zaczyna być podejrzliwa. Trzystu osiemdziesięciu policjantów pracujących w finansówce żyje w świecie lekkiej paranoi. Za bardzo przywykli do korupcji wśród polityków i wysokich urzędników, ale także glin i prawników, w cieniu wielkich ponadnarodowych firm.
– Dziesięć dni temu ktoś zabił ukochanego konia Lombarda. Tutaj, w Pirenejach. W czasie, gdy Lombard był w Stanach. Potem w tej samej okolicy dokonano jeszcze dwóch morderstw. Myślimy, że te sprawy są ze sobą powiązane. Że chodzi o jakąś zemstę. Dlatego chcemy się jak najwięcej dowiedzieć na temat Érica Lombarda. A przede wszystkim, czy ma wrogów.
Gdy się odezwała, poczuł, że się trochę rozluźniła:
– No to można by rzec, że szczęściarz z ciebie! – Domyślił się, że Marissa się uśmiecha. – Właśnie w tym grzebiemy. Po jednym donosie. Nie wyobrażasz sobie, co wychodzi na wierzch.
– Domyślam się, że to ściśle tajne?
– Oczywiście. Ale jeśli znajdę coś, co mogłoby mieć jakikolwiek związek z twoją sprawą, dam ci znać. Dwa morderstwa i koń? Dziwna historia! Tak czy siak, nie mam wiele czasu. Muszę się do tego zabrać.
– Mogę na ciebie liczyć?
– Możesz. Jak będę coś miała, przekażę ci. Oczywiście pod warunkiem że się zrewanżujesz. Ale umówmy się: nic ci nie mówiłam i nie wiesz, nad czym pracuję. Tak na marginesie, wiesz, co jest najlepsze? Lombard zapłacił w 2008 roku mniejszy podatek niż właściciel piekarni, nad którą mieszkam.
– Jak to?
– Bardzo prosto. Ma najlepszych doradców podatkowych. Znają na pamięć każdą z czterystu osiemdziesięciu sześciu ulg, jakie istnieją w tym cudownym kraju, zwłaszcza w formie kredytów podatkowych. Najważniejsza dotyczy terytoriów zamorskich. Z grubsza rzecz biorąc, czynione tam inwestycje pozwalają na redukcję podatku do sześćdziesięciu procent w sektorze przemysłu i nawet do siedemdziesięciu przy renowacji hoteli i statków wycieczkowych. Dla tych inwestycji nie istnieją ograniczenia, nie ma też więc górnej granicy dla zniżek. Stawia się w nich oczywiście na szybki zysk, w żadnym wypadku na żywotność ekonomiczną tych projektów. A Lombard oczywiście nie po to inwestuje, żeby tracić. Zawsze, w ten czy inny sposób, swoje zarobi. Jeśli dodać do tego ulgi podatkowe z tytułu międzynarodowych umów o unikaniu podwójnego opodatkowania z tytułu zakupu dzieł sztuki i wszystkie sztuczki księgowe, takie jak pożyczka na zakup akcji własnego przedsiębiorstwa, to już nie ma potrzeby przenosić się do Szwajcarii albo na Kajmany. W rezultacie Lombard płaci mniej podatków niż ktoś, kto zarabia jedną tysięczną tego co on. Jak na jednego z dziesięciu największych bogaczy we Francji to nieźle, prawda?
Espérandieu przypomniał sobie, co któregoś dnia powiedział mu Kleim162: naczelna zasada międzynarodowych instytucji finansowych, takich jak MFW, oraz rządów to „stworzyć środowisko przyjazne dla inwestycji”, inaczej mówiąc, przenieść ciężar podatków z najbogatszych na klasy średnie. Jak cynicznie oświadczyła pewna amerykańska miliarderka oskarżona o oszustwa podatkowe: „Tylko maluczcy płacą podatki”. Może powinien dać Marissie namiary na kolegę. Na pewno świetnie by się dogadali.
– Marisso, dzięki, że mnie moralnie podbudowałaś na resztę dnia.
Przez chwilę wpatrywał się w wygaszacz ekranu. Szykuje się afera... Z udziałem Lombarda i jego grupy. Czy to może mieć jakiś związek z ich śledztwem?
Ziegler, Propp, Marchand, Confiant i d’Humières słuchali Servaza w milczeniu. Mieli przed sobą croissanty i bułki, które jeden z żandarmów kupił w najbliższej piekarni. A także herbatę, kawę, puszki z napojami gazowanymi i szklanki z wodą. I jeszcze jedno mieli wspólne: zmęczenie malujące się na twarzy.
– Dziennik Alice Ferrand otwiera przed nami nową drogę – podsumował komendant. – A raczej potwierdza jedną z naszych hipotez. Tę, która mówi o zemście. Gabriel Saint-Cyr twierdzi, że jednym z tropów, które brał pod uwagę po samobójstwach, było wykorzystanie seksualne. Porzucił go z powodu braku przekonujących dowodów. Jeśli wierzyć dziennikowi, gwałty i akty przemocy seksualnej w stosunku do nastolatków powtórzyły się w ośrodku Les Isards kilkakrotnie. Ta przemoc doprowadziła niektórych do samobójstwa.
– Dziennik, który jak do tej pory czytał tylko pan – zauważył Confiant.
Servaz odwrócił się do Maillarda. Ten okrążył stół z plikami kserokopii, które położył przed każdym między plastikowymi kubkami, szklankami i croissantami. Niektórzy zjedli już swoje porcje, rozrzucając okruchy dookoła, inni nawet nie tknęli.
– Rzeczywiście. Z tego prostego powodu, że ten dziennik nie był przeznaczony do czytania. Był bardzo dobrze ukryty. A ja znalazłem go, tak jak mówiłem, dopiero dziś w nocy. Dzięki pewnemu zbiegowi okoliczności.
– A jeśli ta dziewczyna konfabulowała?
Servaz rozłożył ręce.
– Nie wiem. Sami osądzicie. To jest zbyt realistyczne, zbyt... dokładne. Poza tym, gdyby tak było, to po co by go tak dobrze chowała?
– Dokąd nas to wszystko prowadzi? – zapytał sędzia. – Zemsta jakiegoś dziecka, które dorosło? Albo rodzica? Co w takim razie robi DNA Hirtmanna na miejscach zbrodni? A koń Lombarda? Nigdy nie widziałem tak zagmatwanego śledztwa!
– To nie śledztwo jest zagmatwane – powiedziała Ziegler. – To fakty.
Cathy d’Humières długo wpatrywała się w Servaza z pustym kubkiem w dłoni.
– Gaspard Ferrand ma bardzo dobry motyw do popełnienia tych morderstw – zauważyła.
– Podobnie jak wszyscy rodzice samobójców – odpowiedział. – A także jak z całą pewnością młodzi ludzie zgwałceni przez tę bandę, którzy się nie zabili i dorośli.
– To bardzo ważne odkrycie – powiedziała w końcu prokurator. – Co pan proponuje?
– Najpilniejsza sprawa się nie zmienia: znaleźć Chaperona. To jest priorytet. Zanim zrobi to zabójca albo zabójcy... Ale teraz już wiemy, że członkowie kwartetu popełniali nadużycia seksualne na terenie ośrodka Les Isards. Na nim powinniśmy się skoncentrować w naszych poszukiwaniach. I na samobójcach. Bo już ustaliliśmy, że między nimi i dwiema ofiarami istnieje związek i że wspólnym mianownikiem jest ośrodek kolonijny.
– Mimo że dwójka spośród samobójców nigdy w nim nie była? – zaoponował Confiant.
– Wydaje mi się, że te zeszyty nie pozostawiają żadnej wątpliwości co do istoty tego, co się stało. Pozostała dwójka mogła zostać zgwałcona gdzie indziej. A poza tym, czy członków bandy powinno się traktować jak pedofilów? Nie wiem... Nie ma żadnych sygnałów, żeby na ofiary wybierali dzieci, raczej nastolatków czy młodych dorosłych. Czy jest różnica? Nie mnie to oceniać.
– Oceniając na podstawie listy samobójców, ofiarami były zarówno dziewczyny, jak i chłopcy – skomentował Propp. – Ale ma pan rację: Ci mężczyźni nie bardzo mają profil pedofilów. Raczej seksualnych drapieżców ze skrajną skłonnością do najbardziej perwersyjnych zabaw i sadyzmu. Jednak bez cienia wątpliwości pociągał ich młody wiek ofiar.
– Kurewscy zwyrodnialcy – rzuciła Cathy d’Humières lodowatym głosem. – W jaki sposób zamierza pan znaleźć Chaperona?
– Nie wiem – przyznał Servaz.
– Nigdy nie mieliśmy do czynienia z podobną sytuacją. Zastanawiam się, czy nie powinniśmy poprosić o posiłki – powiedziała.
Odpowiedź Servaza zaskoczyła wszystkich.
– Jestem za. Musimy odszukać i przesłuchać wszystkie dzieci, które przewinęły się przez ośrodek kolonijny, a dziś są dorosłe. I wszystkich żyjących rodziców. Jak już zdołamy zrobić listę. To naprawdę mrówcza praca. Potrzeba na to czasu i środków. Ale czasu nie mamy. Trzeba działać szybko. A zatem pozostają środki. To robota, którą może się zająć personel pomocniczy.
– W porządku – powiedziała d’Humières. – O ile się orientuję, kryminalni w Tuluzie są przeciążeni śledztwami. Zwrócę się do żandarmerii. – Spojrzała na Ziegler i Maillarda. – Co jeszcze?
– Taśmy, których użyto do powieszenia Grimma na moście – powiedziała Ziegler. – Skontaktowała się ze mną fabryka, która je produkuje. Zostały sprzedane w sklepie w Tarbes wiele miesięcy temu.
– Inaczej mówiąc, nie ma nadziei na nagrania z kamer – powiedziała d’Humières. – Dużo tego sprzedają?
– To duży sklep samoobsługowy ze sprzętem sportowym. Kasjerzy widzą dziennie dziesiątki klientów, zwłaszcza w weekendy. Z tej strony nie można niczego oczekiwać.
– Dobrze. Co jeszcze?
– Firma, która się zajmuje ochroną Instytutu dostarczyła nam listę swoich ludzi, którzy tam pracują. Zabrałam się do niej. Na razie nie ma niczego, co zwracałoby uwagę.
– Sekcja zwłok Perraulta odbędzie się dziś po południu – powiedziała d’Humières. – Kto się tym zajmie?
Servaz podniósł rękę.
– Potem pojadę do Instytutu spotkać się z Xavierem. Potrzebujemy dokładnej listy osób, które mają kontakt z Hirtmannem. I trzeba zadzwonić do merostwa Saint-Martin, sprawdzić, czy mogą nam dostarczyć listę wszystkich dzieci, które przewinęły się przez ośrodek. Wygląda na to, że ośrodek był pod ich finansową i administracyjną opieką. Przede wszystkim trzeba podrążyć te dwie sprawy: Instytut i ośrodek. I zobaczyć, czy jest między nimi jakiś związek.
– Jaki związek? – zapytał Confiant.
– Niech pan sobie wyobrazi, że odkrylibyśmy, iż jeden z nastolatków, którzy byli w ośrodku, jedna z ofiar, jest teraz członkiem personelu Instytutu.
Cathy d’Humières wpatrywała się w niego intensywnie.
– Ciekawa hipoteza.
– Biorę na siebie kontakt z merostwem – rzuciła Ziegler.
Servaz spojrzał na nią zaskoczony. Irène podniosła głos. To nie było w jej stylu. Kiwnął głową.
– W porządku. Ale priorytetem jest ustalenie, gdzie się ukrywa Chaperon. Trzeba zapytać jego byłą. Może ona coś wie. Przejrzeć jego papiery. Być może są wśród nich jakieś faktury, rachunki za czynsz, coś, co nas naprowadzi na jego kryjówkę. Miałaś się dziś rano spotkać z byłą panią Chaperon, idź na to spotkanie. A potem do merostwa.
– Dobrze. Co jeszcze? – spytała prokurator.
– Profil psychologiczny – odezwał się Propp. – Zacząłem szkicować dość precyzyjny portret, który uwzględnia dane zebrane na miejscach zbrodni: fakt powieszenia, buty, nagość Grimma i tak dalej. Ale to, co jest powiedziane w tym dzienniku, radykalnie modyfikuje moje hipotezy. Muszę poprawić to opracowanie.
– Ile czasu pan potrzebuje?
– Mamy teraz dość danych, żebym mógł zrobić to szybko. Przedstawię moje wnioski już w poniedziałek.
– Już w poniedziałek? Jak rozumiem, liczymy na to, że mordercy nie pracują w weekendy – odpowiedziała d’Humières oschle.
Jej sarkazm sprawił, że psycholog się zaczerwienił.
– Ostatnia rzecz: Martin, świetna robota. Nigdy nie wątpiłam, że decydując się na ciebie, dokonałam słusznego wyboru.
Co powiedziawszy, spojrzała na Confianta, który wolał się zająć oglądaniem własnych paznokci.
Espérandieu słuchał Many Shades of Black w wykonaniu The Raconteurs, gdy zadzwonił jego telefon. Kiedy usłyszał w słuchawce głos Marissy z brygady finansowej, natychmiast wyostrzył uwagę.
– Mówiłeś, że chcesz wiedzieć, czy ostatnio wokół Érica Lombarda działy się jakieś dziwne rzeczy?
– Z grubsza rzecz ujmując, tak – potwierdził, choć pamiętał, że wyraził się inaczej.
– Być może coś znalazłam. Nie wiem, czy to ci w czymś pomoże: nie można stwierdzić z góry, żeby to miało jakikolwiek związek z twoją sprawą. Ale rzecz zdarzyła się ostatnio i wywołała pewne zamieszanie.
– No to opowiadaj.
Opowiedziała. Wyjaśnienia zajęły jej trochę czasu. Espérandieu miał pewien kłopot ze zrozumieniem jej wywodu. Ogólnie rzecz biorąc, chodziło o sumę 135 tysięcy dolarów, która w księgach rachunkowych Lombard Média została zakwalifikowana jako wydatek na reportaż telewizyjny zamówiony w pewnej firmie zajmującej się produkcją filmową. Kontrola dokonana w tejże firmie wykazała, że nie zamówiono w niej żadnego reportażu. Najwyraźniej chodziło o defraudację pieniędzy. Espérandieu był rozczarowany: nie był pewien, czy wszystko zrozumiał, i nie wiedział, do czego ta informacja mogłaby mu się przydać.
– To jak, pomaga ci to w czymś czy nie?
– Nie bardzo – odpowiedział. – Ale tak czy owak, dziękuję.
Atmosfera panująca w Instytucie miała w sobie coś elektryzującego. Diane przez cały ranek szpiegowała Xaviera, analizując każde jego słowo i gest. Wyglądał na niespokojnego, napiętego i w ogóle na granicy wyczerpania. Ich spojrzenia wiele razy się spotkały. Wie... A mówiąc dokładniej, wie, że ona wie. Ale może Diane się myli? Projekcja, przeniesienie – dobrze znała sens tych słów.
Czy powinna powiadomić policję? To pytanie zaprzątało ją przez cały poranek.
Nie była przekonana, czy policja, tak jak ona, dostrzegłaby bezpośredni związek między zamówieniem leków i śmiercią konia. Zapytała Aleksa, czy ktoś w Instytucie ma jakieś zwierzę, a on, zaskoczony jej pytaniem, odpowiedział przecząco. Przypomniała sobie też, że cały ranek w dniu przyjazdu do Instytutu – ten ranek, kiedy znaleziono głowę konia – spędziła w towarzystwie Xaviera, który z całą pewnością nie wyglądał wtedy na kogoś, kto poświęcił bezsenną noc na ścinanie głowy zwierzęciu, przewożenie go i wieszanie na wysokości dwóch tysięcy metrów przy dziesięciostopniowym mrozie. Tamtego dnia wydawał jej się świeży i wypoczęty, a przede wszystkim nieznośnie arogancki i zarozumiały.
W każdym razie ani zmęczony, ani zestresowany.
Nagle z lękiem pomyślała, czy aby nie za szybko wyciąga wnioski, jakby izolacja i dziwny klimat tego miejsca wywoływały u niej paranoję. Inaczej mówiąc, czy to wszystko nie jest tylko grą jej wyobraźni. I czy kontaktując się z policją, nie zrobi z siebie kompletnej idiotki, kiedy zostanie odkryte prawdziwe przeznaczenie tych leków, a także czy nie straci bezpowrotnie zaufania Xaviera i reszty personelu. Nie mówiąc już o jej reputacji po powrocie do Szwajcarii.
Taka perspektywa zdecydowanie ją ostudziła.
– Nie interesuje pani to, co opowiadam?
Diane wróciła do czasu teraźniejszego. Naprzeciw niej siedział pacjent i patrzył na nią surowo. Mimo upływu lat nadal miał wielkie, spracowane dłonie. Dawny robotnik, który rzucił się na swojego szefa ze śrubokrętem, gdy ten bezprawnie go zwolnił. Czytając jego dokumentację, Diane była przekonana, że temu nieszczęśnikowi wystarczyłby kilkutygodniowy pobyt w szpitalu psychiatrycznym. Wpadł jednak w ręce jakiegoś nadgorliwego psychiatry. Dostał dziesięć lat, a w dodatku zaordynowano mu długie serie psychotropów w potężnych dawkach. Prawdopodobnie na początku ten człowiek przechodził zwykłą depresję. Skończył jako kompletny wariat.
– Oczywiście, że tak, Aaronie. Interesuje.
– Przecież widzę, że nie.
– Zapewniam pana...
– Powiem doktorowi Xavierowi, że pani nie interesuje to, co mówię.
– Dlaczego chce pan coś takiego zrobić, Aaronie? Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, możemy wrócić do...
– Bla-bla-bla-bla, próbuje pani zyskać na czasie.
– Zyskać na czasie?
– Nie musi pani powtarzać tego, co mówię.
– Co się z panem dzieje, Aaronie?
– „Co się z panem dzieje, Aaronie?” Od godziny gadam do ściany.
– Ależ skąd! Wcale nie, ja...
– „Ależ skąd, wcale nie, ja...” Puk, puk, ma pani coś z głową, pani doktor?
– Słucham?
– Co z panią jest nie tak?
– Dlaczego pan to mówi, Aaronie?
– „Dlaczego pan to mówi, Aaronie?” Pytania, ciągle pytania!
– Myślę, że przełożymy naszą rozmowę na później.
– Nie, nie sądzę. Powiem doktorowi Xavierowi, że tracę z panią czas. Nie chcę już z panią rozmawiać.
Zaczerwieniła się mimo woli.
– Chwileczkę, Aaronie! To dopiero nasza trzecia rozmowa. Ja...
– Pani jest gdzie indziej, pani doktor. To pani nie obchodzi. Myśli pani o czym innym.
– Aaronie, ja...
– Wie pani co, pani doktor? Pani tu nie jest na swoim miejscu. Niech pani wraca tam, skąd pani przyjechała. Niech pani wraca do swojej rodzinnej Szwajcarii.
Diane podskoczyła.
– Kto panu powiedział, że jestem Szwajcarką? Nigdy o tym nie rozmawialiśmy.
Odchylił głowę do tyłu i wybuchnął nieprzyjemnym śmiechem. Potem utkwił w jej oczach ponure, kamienne spojrzenie.
– A co pani myśli? Tutaj wszystko się wie. Każdy wie, że pani jest Szwajcarką tak jak Julian.
– Nie ma wątpliwości – powiedział Delmas. – Został zrzucony w pustkę, z taśmą owiniętą dookoła szyi. W przeciwieństwie do aptekarza widać znaczne uszkodzenia opuszki i rdzenia, a także kręgów szyjnych w wyniku szarpnięcia.
Servaz unikał patrzenia na ciało Perraulta ułożone na brzuchu z rozkrojonym karkiem i tyłem czaszki. Fałdy kory mózgowej i rdzeń kręgowy lśniły jak galareta w blasku lamp prosektorium.
– Nie ma śladu stłuczeń ani ukłuć – ciągnął lekarz – ale skoro widział go pan przytomnego w wagoniku tuż przed... Reasumując, poszedł za swoim zabójcą z własnej woli.
– Bardziej prawdopodobne, że grożono mu bronią – powiedział Servaz.
– A to już nie moja działka. Zrobimy jednak badanie krwi. Analiza krwi Grimma wykazała śladową obecność flunitrazepamu. To psychotrop dziesięć razy mocniejszy niż valium, stosowany tylko w poważnych zaburzeniach snu, występujący pod nazwą handlową Rohypnol. Jest także używany jako substancja znieczulająca. Grimm był aptekarzem, być może sięgał po ten lek, bo cierpiał na bezsenność. To możliwe... Ale ten lek używany jest także jako „pigułka gwałtu”, ponieważ wywołuje amnezję i w dużym stopniu zmniejsza zahamowania, zwłaszcza w połączeniu z alkoholem, a także dlatego, że jest bezbarwny, bezwonny, bez smaku i szybko przenika do moczu, a tylko w niewielkim stopniu do krwi, co sprawia, że jest prawie niewykrywalny: wszelkie ślady chemiczne znikają po dwudziestu czterech godzinach.
Servaz odetchnął z cichym świstem.
– Fakt, że znaleziono tylko słabe ślady, wynika poza tym z odstępu czasu pomiędzy przyjęciem leku i momentem, w którym pobrano próbkę do badania. Rohypnol może być podawany drogą ustną lub dożylną, połknięty, rozgryziony, rozpuszczony w napoju... Możliwe, że napastnik użył tej substancji, by łatwiej manipulować ofiarą i ją kontrolować. Facet, którego pan szuka, Martin, to fanatyk kontroli. To ktoś bardzo, bardzo zły.
Delmas odwrócił ciało i ułożył je na plecach. Twarz Perraulta nie wyrażała już takiego przerażenia, jakie Servaz widział u niego, gdy jechał wagonikiem. Lekarz sięgnął po piłę elektryczną, by odciąć wystający z ust denata język.
– Dobrze, sądzę, że już dość zobaczyłem – powiedział glina. – W każdym razie wiemy, co się stało. Reszty dowiem się z protokołu.
– Martin! – zawołał Delmas, gdy Servaz wychodził z prosektorium.
Odwrócił się.
– Kiepsko pan wygląda – rzucił lekarz, który z piłą w ręku wyglądał jak niedzielny majsterkowicz. – Niech pan nie traktuje tej sprawy zbyt osobiście.
Servaz kiwnął głową i wyszedł. W korytarzu spojrzał na wyściełaną trumnę, w której miało zostać złożone ciało Perraulta. Opuścił podziemie szpitala i znalazł się na zewnątrz, na betonowym podjeździe. Wielkimi haustami wciągał w płuca świeże powietrze. Ale jeszcze długo czuł w nozdrzach zapach formaliny, środka odkażającego i nieboszczyka. Kiedy otwierał drzwi jeepa, zadzwonił telefon. To był Xavier.
– Mam listę – oświadczył psychiatra. – Listę osób, które miały kontakt z Hirtmannem. Chce ją pan?
Servaz spojrzał na góry.
– Wpadnę po nią. Do zobaczenia niebawem.
Kiedy skręcił w stronę gór i Instytutu, niebo było ciemne, ale deszcz już nie padał. Podmuch jadącego samochodu wzbijał na każdym zakręcie przysypane śniegiem żółte i rude liście, ostatnie ślady jesieni. Silny wiatr poruszał nagimi gałęziami, które drapały karoserię jak wychudzone palce. Servaz pomyślał o Margot. Czy Vincent zajął się śledzeniem jej? Następnie pomyślał o Charlène, o Clémencie, o Alice Ferrand... Wszystko wirowało, mieszało się w jego głowie, gdy brał kolejne zakręty.
Telefon znowu zabrzęczał. Odebrał. Dzwonił Propp.
– Zapomniałem panu powiedzieć o jednej rzeczy: ważna jest biel, Martin. Biel szczytów w przypadku konia, biel nagiego ciała Grimma, w przypadku Perraulta znowu śnieg. Biały ma znaczenie dla mordercy. Symbolizuje dla niego czystość, oczyszczenie. Niech pan szuka bieli. Myślę, że zabójca otacza się bielą.
– Biały jak Instytut?
– Nie wiem. Porzuciliśmy ten trop, prawda? Przykro mi, nie mogę panu nic więcej powiedzieć. Niech pan szuka bieli.
Servaz podziękował i się rozłączył. Czuł gulę w gardle. Niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu, czuł je.
To jeszcze nie koniec.
* CAC 40 (Cotation Assistée en Continu) – francuski indeks akcji giełdy Euronext skupiający 40 najsilniejszych spółek spośród 100 o najwyższej kapitalizacji na Giełdzie Paryskiej (przyp. tłum.).