20
Usiedli w tej samej sali co ostatnio. Na spotkanie przyszli Ziegler, Servaz, kapitan Maillard, Simon Propp, Martial Confiant i Cathy d’Humières. Na prośbę Servaza Irène krótko podsumowała fakty. Zauważył, że przedstawiła je w takim świetle, by zdjąć z niego wszelkie podejrzenia o błędne decyzje, za to wyrzuca sobie, że rano nie zwróciła uwagi na pogodę i zamiast jechać samochodem, wybrała motocykl. Następnie podkreśliła szczegół, który łączył to morderstwo z poprzednim: powieszenie. Nie wspomniała jednak o samobójstwach. Zwróciła natomiast uwagę, że na Grimma, Perraulta, a także Chaperona i jeszcze jednego mężczyznę, który zmarł przed dwoma laty, złożono skargę o szantaż seksualny.
– Chaperon? – zapytała Cathy d’Humières z niedowierzaniem. – Nigdy o tym nie słyszałam.
– Według Saint-Cyra to sprawa sprzed ponad dwudziestu lat – uściślił Servaz. – Jeszcze sprzed czasów, gdy pan mer startował w wyborach. Poza tym skargę niemal natychmiast wycofano.
Powtórzył to, co opowiedział mu Saint-Cyr. Prokurator rzuciła mu sceptyczne spojrzenie.
– Naprawę sądzi pan, że to może mieć jakiś związek? Pijana dziewczyna, pijani młodzi mężczyźni, parę kompromitujących zdjęć... Nie chcę być posądzana o to, że bronię takich rzeczy, ale nie ma o co kruszyć kopii.
– Saint-Cyr twierdzi, że na temat tej czwórki krążyły też inne plotki.
– Jakie plotki?
– Mniej więcej w podobnym stylu, sprawy wykorzystania seksualnego, pogłoski o tym, że gdy się upiją, robią się nieprzyjemni w stosunku do kobiet. To znaczy, nie było żadnej oficjalnej skargi oprócz tej jednej, którą, powtarzam, bardzo szybko wycofano. I jest jeszcze to, co znaleźliśmy w chatce Grimma. Ta peleryna i buty. Takie same lub prawie takie same, jakie znaleziono na nieboszczyku... – Servaz wiedział z doświadczenia, że o takich rzeczach lepiej za dużo nie opowiadać prokuratorom ani sędziom śledczym, jeśli się nie ma solidnych przesłanek, ponieważ mają oni tendencję do podważania wszystkiego à priori. Nie oparł się jednak pokusie, by pójść dalej. – Jak mówi Saint-Cyr, Grimm, Perrault, Chaperon i ich przyjaciel Mourrenx od czasu liceum tworzyli nierozłączną paczkę. Odkryliśmy też, że każdy z nich nosił taki sam sygnet. Taki, jaki powinien był się znajdować na odciętym palcu Grimma.
Confiant spojrzał na nich zdezorientowany, marszcząc brwi.
– Nie rozumiem, co ma do tego sprawa jakichś pierścionków.
– No, można przypuszczać, że to jakiś znak rozpoznawczy – podsunęła Ziegler.
– Znak rozpoznawczy? Do rozpoznania czego?
– W tym stadium śledztwa trudno to orzec – przyznała Irène, patrząc na sędziego ze złością.
– Perrault nie miał odciętego palca – zaoponowała d’Humières, nie kryjąc sceptycyzmu.
– Tak jest. Ale zdjęcie, które znalazł komendant Servaz, dowodzi, że kiedyś nosił taki sygnet. Jeśli morderca zrezygnował z ucięcia palca, to być może dlatego, że Perrault w tamtej chwili nie miał na nim sygnetu.
Servaz spojrzał na nich. W głębi duszy wiedział, że są na dobrej drodze. Coś zaczynało się wyłaniać, jak wystające spod ziemi korzenie. Coś mrocznego i mrożącego krew w żyłach.
Na tej makabrycznej mapie peleryny, sygnety i palce, odcięte czy nie, były jak małe kamienie, które morderca zostawił na swojej drodze.
– Nie ulega wątpliwości, że za słabo skoncentrowaliśmy się na badaniu życiorysów tych ludzi – wtrącił się nagle Confiant. – Gdybyśmy to zrobili, zamiast się skupiać na Instytucie, być może znaleźlibyśmy coś, co zaalarmowałoby nas na czas, przynajmniej dla Perraulta.
Wszyscy zrozumieli, że to „my” było czysto retoryczne. Confiant miał na myśli „wy”, skierowane pod adresem Ziegler i Servaza. Komendant zastanawiał się, czy tym razem sędzia nie ma racji.
– W każdym razie na obie ofiary złożono skargę i obie nosiły ten sygnet – podkreślił. – Nie możemy nie brać pod uwagę tej zbieżności. A trzecią, żyjącą jeszcze osobą, której dotyczyła skarga, jest nie kto inny, jak właśnie Roland Chaperon.
Zobaczył, jak d’Humières blednie.
– W takim razie to jest sprawa priorytetowa – powiedziała szybko.
– Tak. Musimy użyć wszystkich środków, żeby znaleźć mera i przydzielić mu nadzór policyjny. Nie ma ani chwili do stracenia. – Spojrzał na zegarek. – Proponuję, żebyśmy zakończyli posiedzenie.
Pierwszy zastępca mera Saint-Martin patrzył na nich oczyma pełnymi niepokoju. Siedział w swoim gabinecie na pierwszym piętrze blady jak ściana i nerwowo machał długopisem.
– Od wczoraj rana jest nieuchwytny – oświadczył od razu. – Bardzo się martwimy. Szczególnie po tym, co się stało.
Ziegler skinęła głową.
– Nie ma pan żadnego pomysłu, gdzie mógłby być?
Urzędnik wyglądał na zrozpaczonego.
– Żadnego.
– Jest ktoś, do kogo mógł pojechać?
– Ma siostrę w Bordeaux. Dzwoniłem do niej. Nie ma od niego wiadomości. Jego była żona również.
Spojrzenie zastępcy wędrowało od jednego detektywa do drugiego, niezdecydowane i przestraszone, tak jakby to on był następny na liście. Ziegler podała mu swoją wizytówkę.
– Gdyby pan miał jakąkolwiek informację, proszę od razu dzwonić. Nawet jeśli nie będzie się panu wydawała istotna.
Szesnaście minut później parkowali przed zakładem butelkowania, który Servaz odwiedził dwa dni wcześniej, a którego Roland Chaperon był zarazem szefem i właścicielem. Niski nowoczesny budynek otoczony wysokim płotem zwieńczonym zwojami drutu kolczastego. Na parkingu ciężarówki czekające na załadunek. W środku piekielny hałas. Jak za pierwszym razem Servaz zauważył taśmę, na której butelki podjeżdżały do urządzenia, w którym były płukane wodą pod wysokim ciśnieniem, następnie do kranów, gdzie były napełniane, a wreszcie do automatów kapslujących i etykietujących. Wszystko to odbywało się bez najmniejszego udziału człowieka. Robotnicy jedynie kontrolowali te operacje. Weszli po metalowych schodach prowadzących do wyciszonej, przeszklonej budki dyrektora. Siedział w niej ten sam potężny, rozczochrany i brodaty mężczyzna, z którym Servaz rozmawiał poprzednim razem. Patrzył na nich nieufnie, łuskając orzeszki pistacjowe.
– Coś się dzieje – powiedział i wypluł łupinę do kosza na śmieci. – Roland nie przyszedł do fabryki ani wczoraj, ani dziś. To nie w jego stylu, nie pojawiać się bez uprzedzenia. Po tym, co się stało, nie rozumiem, dlaczego już nie ma blokad na drogach. Na co wy czekacie? Gdybym to ja był gliną albo żandarmem...
Ziegler zatkała sobie nos, by nie wdychać zapachu potu, który wypełniał pomieszczenie. Przyglądała się wielkim, ciemnym plamom pod pachami na koszuli mężczyzny.
– Ale pan nie jest – odparła ostro. – A poza tym nie ma pan jakiegoś pomysłu, gdzie może być Chaperon?
Olbrzym rzucił jej piorunujące spojrzenie. Servaz nie mógł powstrzymać uśmiechu. Mężczyzna najwyraźniej należał do tej grupy okolicznych mieszkańców, która uważa, że ludzie z miasta nie są zdolni do sensownych działań.
– Nie. Roland nie miał zwyczaju opowiadać o swoim prywatnym życiu. Kilka miesięcy temu dowiedzieliśmy się o jego rozwodzie z dnia na dzień. Nigdy nie mówił o trudnościach, jakie przeżywało jego małżeństwo.
– „Trudności, jakie przeżywało jego małżeństwo” – powtórzyła Ziegler. – Ładnie powiedziane.
– Jedziemy do niego – powiedział Servaz, wsiadając do samochodu. – Trzeba dokładnie przetrząsnąć dom. Zadzwoń do Confianta i poproś o nakaz.
Ziegler chwyciła samochodowy telefon i wybrała numer.
– Nie odbiera.
Servaz na chwilę przestał patrzeć na drogę. Chmury nabrzmiałe deszczem albo śniegiem wędrowały po ciemnym niebie jak zły omen. Dzień miał się ku końcowi.
– Trudno. Obejdziemy się.
Espérandieu słuchał The Stations w wykonaniu The Gutter Twins, kiedy Margot Servaz wyszła z liceum. Schowany w cieniu nierzucającego się w oczy samochodu przebiegał wzrokiem tłum nastolatków wylewający się z bramy. Nie upłynęło dziesięć sekund i zauważył ją. Córka Martina była ubrana w skórzaną kurtkę i prążkowane szorty. W czarnych włosach miała fioletowe kosmyki. Na długich nogach siateczkowe legginsy, a wokół kostek futrzane getry: wyglądała, jakby chodziła do szkoły w butach na po nartach. Rzucała się w oczy tak samo jak egzotyczny łowca głów w miejskiej restauracji. Espérandieu pomyślał o Samirze. Sprawdził, czy na fotelu pasażera leży aparat fotograficzny, i uruchomił dyktafon w swoim iPhonie, który na okrągło odtwarzał album Saturnalia.
„Siedemnasta. Wyszła ze szkoły. Rozmawia z koleżankami z klasy”.
Dziesięć metrów od niego Margot gawędziła i śmiała się. Potem wyjęła z kurtki etui na tytoń. Oj, nieładnie, pomyślał Espérandieu. Słuchając, co mówią koleżanki, zaczęła sobie zwijać skręta. No, no, nieźle ci idzie, zauważył w duchu. Widać jesteś przyzwyczajona. Nagle poczuł się jak jakiś cholerny podglądacz, który obserwuje wychodzące ze szkoły nimfetki. Cholera, Martin, wkurwiasz mnie! Dwadzieścia sekund później przy grupce zatrzymał się skuter.
Espérandieu natychmiast wzmógł czujność.
Zobaczył, że kierowca zdejmuje kask i rozmawia z córką szefa. Dziewczyna wyrzuciła papierosa i rozgniotła go obcasem. Następnie wsiadła na skuter.
Proszę, proszę... „Odjeżdża na skuterze z chłopakiem w wieku siedemnastu, osiemnastu lat. Czarne włosy. Nie z tego liceum”.
Espérandieu wahał się, czy robić zdjęcie. Za blisko. Mogą go zauważyć. Chłopak miał ładną, drobną twarz i włosy postawione na ekstramocny żel. Włożył kask i podał drugi Margot. Czy to jest ten drań, który ją bije i łamie serce? Skuter ruszył. Espérandieu minął rząd samochodów i pojechał jego śladem. Chłopak prowadził szybko i niebezpiecznie. Jadąc slalomem między autami, odwracał głowę i krzyczał, by pasażerka mogła go usłyszeć. Skuter kreślił na drodze ryzykowne zygzaki. Pewnego dnia rzeczywistość okrutnie się o ciebie upomni, amigo...
Dwukrotnie Espérandieu sądził, że mu umknęli, ale kawałek dalej udało mu się ich dogonić. Nie chciał używać koguta: po pierwsze po to, żeby go nie zauważyli, a po drugie jego misja była absolutnie nieoficjalna i nikt nie powinien myśleć, że jest na służbie.
Wreszcie skuter zatrzymał się przed willą z ogródkiem, otoczoną gęstym żywopłotem. Espérandieu natychmiast rozpoznał to miejsce. Był tu już kiedyś w towarzystwie Servaza. To dom, w którym mieszkała Alexandra, była żona Martina razem z tym swoim durnym pilotem.
Czyli także dom Margot.
Dziewczyna zsiadła ze skutera i zdjęła kask. Przez chwilę spokojnie rozmawiali: ona stała na brzegu chodnika, on siedział na skuterze. Vincent był pewny, że jeszcze chwila i go zauważą. Stał na pustej ulicy niecałe pięć metrów od nich. Na szczęście byli za bardzo zaabsorbowani rozmową, by zwracać na niego uwagę. Espérandieu stwierdził, że wszystko odbywa się spokojnie. Żadnych krzyków ani pogróżek. Przeciwnie, wybuchy śmiechu i zgodne kiwanie głowami. A jeśli Martin się pomylił? W końcu jako glina może już mieć paranoję. Następnie córka Martina się pochyliła i pocałowała kierowcę w oba policzki. Ten odpalił silnik z takim rykiem, że Espérandieu miał ochotę wysiąść i go skląć. A potem zniknął.
Cholera! Niedobrze! Vincent uznał, że właśnie stracił godzinę swojego cennego czasu. Rzucił szefowi milczące złorzeczenie, zawrócił i ruszył w kierunku, z którego przyjechał.
Servaz patrzył na fasadę domu stojącego wśród drzew. Wszystkie światła były pogaszone. Biały, imponujący, strzelisty budynek, na każdym piętrze balkony z rzeźbionego drewna i okiennice w stylu górskiego domku. Spadzisty, szpiczasty dach i trójkątny drewniany fronton pod okapem. Typowa górska architektura. Dom, położony w dzielnicy willowej, stał w górnej części pochyłego ogrodu, w cieniu wysokich drzew, tak że nie docierało do niego światło z ulicy. Miał w sobie coś subtelnie złowieszczego. A może to tylko wyobraźnia? Przypomniał mu się fragment Zagłady domu Usherów: „Gdy po raz pierwszy zamajaczył mi przed oczyma, targnęła mą duszą – sam nie wiem dlaczego – nieuskromiona żałość”*.
Odwrócił się do Ziegler.
– Confiant nadal nie odbiera?
Ziegler schowała telefon do kieszeni i pokręciła głową. Servaz pchnął zardzewiałą bramę, która zazgrzytała w zawiasach. Weszli w alejkę. Na śniegu, którego nikomu nie chciało się odgarnąć, ślady butów. Servaz wszedł na schody. Gdy znalazł się pod przeszklonym daszkiem, przekręcił gałkę. Zamknięte. Ze środka nie dochodziło żadne światło. Odwrócił się. Poniżej rozciągał się widok na miasto: świąteczne dekoracje pulsowały jak żywe serce doliny. Z oddali dochodziły odgłosy silników samochodowych i trąbienie klaksonów, ale tutaj wszystko otulała cisza. W starej, położonej na wzniesieniu willowej dzielnicy panował niezmierzony smutek i miażdżący spokój mieszczańskich egzystencji zamkniętych w czterech ścianach. Ziegler stanęła obok kolegi.
– Co robimy?
Servaz rozejrzał się dookoła. Po obu stronach schodów widać było podmurówkę z piaskowca. Znajdowały się w niej dwa zakratowane okienka. Tamtędy nie wejdą. Zauważył jednak otwarte okiennice dwóch dużych okien na parterze. W rogu ogrodu, za krzakiem, była mała altana w kształcie szałasu. Podszedł do niej. Nie było kłódek. Otworzył drzwi. Zapach przekopywanej ziemi. W cieniu stały grabie, łopaty, donice na kwiaty, konewka, taczki, drabina... Servaz wrócił z aluminiową drabiną na ramieniu. Przystawił ją do ściany i wspiął się na wysokość okna.
– Co robisz?
Zamiast odpowiedzieć, naciągnął rękaw na dłoń i uderzył pięścią w jedną z kwadratowych szybek. Musiał powtórzyć tę czynność dwukrotnie. Pięścią wciąż owiniętą rękawem odgarnął kawałki szkła, przekręcił klamkę i pchnął okno. Spodziewał się, że usłyszy przenikliwe wycie alarmu, ale nic się nie wydarzyło.
– Wiesz, że adwokat może unieważnić całe postępowanie z powodu tego, co właśnie zrobiłeś? – rzuciła Ziegler stojąca u stóp drabiny.
– Na razie priorytetem jest znalezienie Chaperona żywego, nie skazywanie go. Powiedzmy, że znaleźliśmy wybite okno i skorzystaliśmy z okazji...
– NIE RUSZAĆ SIĘ!
Odwrócili się jak jeden mąż. Poniżej, w alejce, pomiędzy dwiema jodłami, stała jakaś postać i celowała w nich ze strzelby.
– Ręce do góry! Nie ruszać się!
Zamiast posłuchać, Servaz sięgnął do kieszeni i zanim zszedł z drabiny, pomachał odznaką.
– Nie fatyguj się, stary. Policja.
– Od kiedy to policja włamuje się do domów? – zapytał mężczyzna, opuszczając strzelbę.
– Od czasu, kiedy się śpieszy.
– Szukacie Chaperona? Nie ma go. Od dwóch dni go nie widzieliśmy.
Servaz rozpoznał typ człowieka: „samozwańczy stróż”, tak bezcenny według Saint-Cyra. Na niemal każdej ulicy jest ktoś taki. Gość, który wtrąca się do życia innych wyłącznie dlatego, że zamieszkali w jego sąsiedztwie. Z tego też powodu uważa za stosowne strzec ich i szpiegować zza żywopłotu, zwłaszcza gdy wydają mu się podejrzani. W oczach samozwańczego stróża podejrzanymi są pary homoseksualistów, samotne matki, starcy, nieśmiali i zamknięci w sobie chłopcy i – bardziej ogólnie – wszyscy, którzy krzywo na niego patrzą i nie podzielają jego obsesji. To ktoś bardzo przydatny dla śledztwa. Fakt, że Servaz czuł dla tego typu ludzi wyłącznie najgłębszą pogardę, niczego w tym względzie nie zmieniał.
– Nie wiesz, dokąd wyjechał?
– Nie.
– Jakim on jest facetem?
– Chaperon? Dobry mer. Porządny. Grzeczny, uśmiechnięty, dla każdego dobre słowo. Zawsze ma czas, żeby się zatrzymać i porozmawiać. Nie tak jak ten typek z tamtego domu.
Wskazał na jeden z budynków położony niżej w uliczce. Komendant się domyślił, że „typek z tamtego domu” to ulubiony obiekt obserwacji samozwańczego stróża. Jeden nie mógłby bez drugiego istnieć. Servaz miał niemal ochotę powiedzieć, że na „typka z tamtego domu” z całą pewnością nie składano skargi za szantaż seksualny. Na tym właśnie polega problem z samozwańczymi stróżami: kierując się własnymi upodobaniami, często wybierają niewłaściwy cel. Najczęściej występują w parach, w siejącym postrach duecie mąż plus żona.
– Co jest grane? – zapytał mężczyzna z nieskrywaną ciekawością. – Po tym, co się stało, wszyscy się barykadują. Ja nie. Niech no tu przyjdzie ten świr, czekam na niego z otwartą przyłbicą.
– Dziękuję – powiedział Servaz. – Wracaj do siebie.
Mężczyzna odwrócił się, mamrocząc coś pod nosem.
– Gdybyście potrzebowali innych informacji, mieszkam pod piątką! – rzucił przez ramię. – Moje nazwisko Laçonneur.
– Nie chciałabym mieszkać koło takiego typa – powiedziała Ziegler, patrząc za oddalającym się mężczyzną.
– Powinnaś się bardziej zainteresować swoimi sąsiadami. Na pewno jest wśród nich ktoś taki. Ten gatunek człowieka występuje na każdym terenie. Chodźmy.
Wspiął się po drabinie i wszedł do domu.
Rozbite szkło chrupnęło mu pod butami. Skórzana sofa, na parkiecie dywany, na ścianach boazeria, stojące w półmroku biurko. Servaz znalazł włącznik i zapalił żyrandol pod sufitem. Po chwili Irène pojawiła się na szczycie drabiny, na wysokości okna. Wskoczyła do środka. Za nią między drzewami widać było światła doliny. Rozejrzała się dookoła. Najwyraźniej byli w gabinecie Chaperona albo jego eksżony. Regały z książkami, na ścianach stare fotografie. Na zdjęciach górskie pejzaże, pirenejskie miasteczka z początku ubiegłego wieku, na ich ulicach przechodnie w kapeluszach i dorożki. Servaz przypomniał sobie, że były takie czasy, gdy do kurortów w Pirenejach ściągał kwiat paryskich kuracjuszy, kiedy należały one do najpiękniejszych górskich ośrodków wypoczynkowych, na równi z Chamonix, Sankt Moritz i Davos.
– Najpierw szukamy Chaperona – powiedział. – Miejmy na dzieję, że gdzieś tu nie wisi. Potem przekopujemy wszystko.
– Czego konkretnie szukamy?
– Będziemy wiedzieć, gdy to znajdziemy.
Wyszedł z gabinetu.
Korytarz.
Schody w głębi.
Po kolei otwierał drzwi. Salon. Kuchnia. Toaleta. Jadalnia.
Jego kroki na schodach tłumił stary chodnik, przytrzymywany metalowymi prętami. Podobnie jak gabinet, klatka schodowa była obita jasnym drewnem. Na jej ścianach wisiały stare czekany, raki, skórzane buty, prymitywne narty: zabytkowy sprzęt alpinistyczny i turystyczny, pamiętający czasy pionierów. Servaz przystanął, by przyjrzeć się jednemu ze zdjęć. Alpinista stojący na szczycie skalnej ostrogi, wąskiej i pionowej jak kolumna słupnika. Od razu poczuł skurcz żołądka. Jak ten człowiek to robi, że nie ma zawrotów głowy? Stoi tam, na skraju otchłani i jakby nigdy nic uśmiecha się do znajdującego się na innej wysokości fotografa. Potem się zorientował, że ten nieustraszony alpinista to nie kto inny jak Chaperon we własnej osobie. Na następnym zdjęciu wisi pod skalnym nawisem, spokojnie siedząc w uprzęży jak ptak na gałęzi, ponad kilkusetmetrową przepaścią, a przed fatalnym upadkiem chroni go kawałek śmiesznej linki. Poniżej majacząca dolina z rzeką i wioskami.
Servaz miał ochotę zapytać mera, jak to jest znaleźć się w takiej sytuacji. A przy okazji, jak to jest być na celowniku mordercy. Czy wywołuje to ten sam rodzaj zawrotów głowy? Całe wnętrze domu było świątynią poświęconą górom i przekraczaniu siebie. Mer najwyraźniej nie należał do tego samego gatunku co aptekarz. To ktoś z zupełnie innej gliny. Zdjęcie potwierdzało pierwsze wrażenie, jakie Servaz odniósł, gdy spotkał go w elektrowni: facet niewysoki, ale twardy jak skała, miłośnik przyrody i aktywności fizycznej; biała, lwia grzywa, wieczna opalenizna.
Następnie przypomniał mu się widok Chaperona na moście i w samochodzie: facet umierający ze strachu, goniący resztkami sił. A między tymi dwiema migawkami śmierć aptekarza. Servaz się zamyślił. Śmierć konia, pomimo jej niezaprzeczalnego okrucieństwa, nie doprowadziła go do takiego stanu. Dlaczego? Czy dlatego, że chodziło o konia? Czy raczej dlatego, że w tamtej chwili nie czuł się zagrożony? Wrócił do przeszukania z ciążącym poczuciem uciekającego czasu, które towarzyszyło mu od wydarzeń w kolejce. Na piętrze łazienka, toaleta, dwa pokoje. Jeden z nich wyglądał na główny. Servaz obszedł go i ogarnęło go dziwne uczucie. Przebiegł pokój wzrokiem, marszcząc brwi. Dręczyła go pewna myśl.
Szafa. Komoda. Łóżko z dwoma miejscami. Ale wygląd materaca wskazywał, jakby przez dłuższy czas spała na nim tylko jedna osoba. Było także tylko jedno krzesło i jedna szafka nocna.
Pokój rozwiedzionego, żyjącego samotnie mężczyzny. Otworzył szafę.
Sukienki, bluzki, spódnice, swetry i damskie płaszcze. A pod nimi kilka par butów na obcasie.
Następnie przesunął palcem po blacie szafki nocnej: leżała na nim gruba warstwa kurzu. Jak w pokoju Alice...
Chaperon nie sypia w tym pokoju.
Pomieszczenie zajmowała eksmadame Chaperon przed rozwodem.
Podobnie jak Grimmowie, Chaperonowie mieszkali w osobnych pokojach.
Był poruszony tą myślą. Instynktownie poczuł, że się do czegoś zbliża. Napięcie rosło i nie opuszczało go. Wciąż miał poczucie zagrożenia, nadchodzącej katastrofy. Przypomniał sobie Perraulta w kabinie kolejki, wyjącego jak potępieniec, i zakręciło mu się w głowie. Musiał się przytrzymać rogu łóżka. Nagle usłyszał krzyk:
– MARTIN!
Wybiegł na klatkę schodową. To głos Irène. Dochodził z dołu. Servaz przemierzył schody prawie biegiem. Drzwi do piwnicy pod schodami były otwarte. Wszedł do środka. Znalazł się w przestronnym podziemiu o ścianach z surowych kamiennych płyt, pełniącym funkcję kotłowni i suszarni. Było pogrążone w ciemności. Kawałek dalej zobaczył światło. Poszedł w jego kierunku. Duże pomieszczenie oświetlone nagą żarówką. Rzucała mętny blask, w kątach czaił się cień. Warsztat ze sprzętem alpinistycznym wiszącym na dużych korkowych tablicach. Ziegler stała przed otwartą metalową szafą. Na drzwiach wisiała kłódka.
– Co to...?
Nie dokończył. Podszedł bliżej. W szafie wisiała czarna peleryna z kapturem, a na jej dnie stały wysokie buty.
– To jeszcze nie wszystko – powiedziała Ziegler.
Podała mu pudełko po butach. Servaz otworzył je i podniósł do mizernego światła żarówki. Od razu go rozpoznał. Sygnet z literami „C S”. I jedno stare, pożółkłe i zesztywniałe ze starości zdjęcie. Na nim czterech stojących ramię przy ramieniu mężczyzn, ubranych w peleryny identyczne jak ta, która wisiała na haku w metalowej szafie, jak peleryna z kapturem znaleziona na ciele Grimma, jak ta, którą znaleźli w chatce na brzegu rzeki. Twarze mężczyzn były częściowo ukryte w cieniu kapturów, Servaz przysiągłby jednak, że rozpoznaje obwisły podbródek Grimma i kwadratową żuchwę Chaperona. Cztery mroczne postacie oświetlało słońce, co sprawiało, że czarne peleryny wydawały się jeszcze bardziej ponure i nie na miejscu. Wokół rozciągał się sielankowy letni krajobraz – niemal dało się słyszeć śpiew ptaków. Ale zło jest tu, pomyślał Servaz. Niemal namacalne: na tle zalanego słońcem lasu jego obecność zmaterializowana w tych czterech postaciach była tym bardziej oczywista. Zło istnieje, pomyślał Servaz, a ci czterej mężczyźni to jedno z jego niezliczonych wcieleń.
Zaczynał się domyślać schematu, możliwej struktury kwartetu.
Według niego mężczyźni mieli wspólną pasję: góry, przyroda, wędrówki, biwaki. Ale łączyła ich także inna namiętność, tajemnicza i mroczna. Żyjąc w tych dolinach, które zapewniały im schronienie przed resztą świata, ciesząc się absolutną bezkarnością, za pan brat z zapierającymi dech górskimi szczytami, w końcu zaczęli się czuć nietykalni. Servaz zrozumiał, że zbliża się do źródła, z którego wypływa cała reszta. Z biegiem lat stali się czymś w rodzaju minisekty, zamkniętej w zakątku Pirenejów, do którego zewnętrzny świat dociera tylko przez telewizję i gazety. Żyli nie tylko w geograficznej, ale też psychicznej izolacji od reszty społeczeństwa, w tym także swoich partnerek – stąd zastarzała niechęć i rozwody.
Do czasu, gdy dopadła ich rzeczywistość.
Do pierwszej krwi.
Wtedy to rozpierzchli się przerażeni, jak wzlatujące w powietrze stado szpaków. I ukazało się prawdziwe oblicze tych mężczyzn: przestraszeni, żałośni tchórze. Brutalnie zrzuceni z piedestału.
Od tej pory góry nie były już majestatycznymi świadkami ich bezkarnych zbrodni, ale teatrem, w którym rozgrywał się spektakl ich kary. Kim jest mściciel? Jak wygląda? Gdzie się ukrywa?
Gilles Grimm.
Serge Perrault.
Gilbert Mourrenx.
I Roland Chaperon.
Oto „drużyna” z Saint-Martin.
Servaza dręczyło jedno pytanie: Na czym dokładnie polegały ich zbrodnie? Nie ulegało wątpliwości, że Ziegler ma rację: szantaż na tamtej dziewczynie to zaledwie wierzchołek góry lodowej, i policjant wierzył, że teraz odkryje całą jej mroczną naturę. Czuł jednocześnie, że gdzieś jest przeszkoda, jakiś szczegół, który nie pasuje do schematu. To by było zbyt proste, zbyt oczywiste, pomyślał. Musi być jakaś zasłona, której jeszcze nie widzą. To za nią kryje się prawda.
Servaz podszedł do okienka piwnicznego wychodzącego na ciemny ogród. Na zewnątrz panował już mrok.
Mściciel albo mściciele są tuż obok. W ciemności. W każdej chwili gotowi uderzyć. Na pewno tak samo jak oni szukają Chaperona. Gdzie ukrywa się mer? Daleko stąd czy całkiem blisko?
Inne pytanie przyszło mu znienacka do głowy: Czy ten cholerny klub to tylko ci czterej mężczyźni ze zdjęcia czy ma jeszcze innych członków?
Gdy Espérandieu wrócił do domu, zastał opiekunkę w salonie. Wstała z żalem, wyraźnie pochłonięta oglądaniem Doktora House’a. Może się spodziewała, że dostanie więcej pieniędzy. Studentka pierwszego roku prawa o egzotycznym imieniu. Barbara, Marina, a może Olga? – próbował sobie przypomnieć. Ludmilla? Stella? Vanessa? Zrezygnował ze zwracania się do niej po imieniu i zapłacił za dwie godziny. Znalazł też wiadomość od Charlène, przypiętą magnesem do lodówki: Wernisaż. Wrócę późno. Całusy. Wy jął z zamrażarki cheeseburgera, włożył go do mikrofalówki, po czym włączył laptop. Zauważył, że w skrzynce odbiorczej jest dużo wiadomości. Jedna z nich była od Kleima162. Mail nosił tytuł: Re: Różne pytania na temat L.". Espérandieu zamknął drzwi kuchni, włączył muzykę (The Last Shadow Puppets w piosence The Age of Understatement), wysunął krzesło i zabrał się do lektury:
„Cześć Vince.
Oto pierwsze wyniki mojego śledztwa. Nie jakieś rewelacje, ale drobne rzeczy, które ukazują obraz Érica Lombarda odrobinkę inny od wyobrażeń szerokiej publiczności. Nie tak dawno temu na forum miliarderów w Davos nasz bohater powtórzył jako swoją definicję globalizacji stworzoną przez Szweda Percy’ego Barnevika, byłego prezesa ABB: «Globalizację definiuję jako proces dający mojej grupie możliwość inwestowania, gdzie chce, kiedy chce, oraz produkowania tego, co chce, zaopatrywania się i sprzedawania, gdzie chce, przy jak najniższym poziomie ograniczeń wynikających z prawa pracy i umów społecznych». To credo większości szefów międzynarodowych koncernów.
Żeby zrozumieć coraz silniejsze naciski wywierane przez koncerny na państwa, trzeba wiedzieć, że na początku lat osiemdziesiątych XX wieku było ich około 7000, w 1990 – 37 000, a piętnaście lat później ponad 70 000, miały 80 000 filii i kontrolowały 62 procent handlu. Ten proces ciągle się rozszerza. W rezultacie powstały fortuny, jakie nigdy dotąd nie istniały i nigdy dotąd nie były rozłożone tak nierównomiernie jak dzisiaj. Dyrektor generalny korporacji Disneya zarabia 300 000 razy tyle co robotnik na Haiti produkujący T-shirty dla jego spółki. Trzynastu członków zarządu AIR, do którego należy też Éric Lombard, pobrało w ubiegłym roku wynagrodzenia w wysokości dziesięciu milionów euro, czyli dwukrotną pensję sześciu milionów robotników azjatyckiej fabryki należącej do grupy”.
Espérandieu zmarszczył brwi. Czy Kleim162 zamierza mu wyłożyć całą historię liberalizmu? Wiedział, że jego informator żywi organiczną nieufność wobec policji, polityków i międzynarodowych koncernów, że jest nie tylko dziennikarzem, ale także członkiem Greenpeace i Human Rights Watch oraz że był w Genui i Seattle podczas antyszczytów organizowanych przez alterglobalistów na marginesie spotkań grupy G8. W 2001 roku w Genui był świadkiem, jak włoscy karabinierzy wtargnęli do szkoły Diaz, w której znajdowała się noclegownia manifestantów, i z nieopisaną brutalnością spałowali kobiety i mężczyzn, aż ściany i podłoga pokryły się krwią. A potem wezwali karetki. Bilans: jedna ofiara śmiertelna, sześciuset rannych i dwieście osiemdziesiąt jeden osób zatrzymanych.
„Éric Lombard zdobywał szlify w fabryce sprzętu sportowego, należącej do rodzinnej grupy. Wszystkie dzieciaki znają tę markę, nosi ją dużo sportowców. W ciągu pięciu lat udało mu się podwoić zyski tej branży. Jak? Przez rozwijanie prawdziwej «sztuki» podzleceń. Obuwie, T-shirty, szorty i inne akcesoria sportowe już wcześniej były wytwarzane w Indiach, Indonezji i Bangladeszu przez kobiety i dzieci. Éric Lombard pojechał tam i zmienił wygasające umowy. Od tamtej pory, aby uzyskać licencję na produkcję, podwykonawca musi spełnić drakońskie warunki: zakaz strajków, doskonała jakość i koszty produkcji tak niskie, że może wypłacać swoim robotnikom jedynie głodowe pensje. Żeby utrzymać tę presję, licencja jest odnawiana co miesiąc. Konkurencja także stosuje tę grę. Od momentu wprowadzenia tej polityki branża kwitnie jak nigdy dotąd”.
Espérandieu spuścił oczy. Spojrzał na swoją koszulkę z napisem: STOJĘ OBOK IDIOTY, pod którym znajdowała się strzałka w lewo.
„Inny przykład? W 1966 branża farmaceutyczna grupy wykupiła amerykańską firmę, która opracowała eflornitynę, jedyny znany lek przeciwko trypansonomozie afrykańskiej, bardziej znanej pod nazwą śpiączka afrykańska. Chorobą tą dotkniętych jest dzisiaj 450 000 osób w Afryce. Bez leczenia prowadzi do zapalenia mózgu, śpiączki i śmierci. Grupa Lombarda szybko zaprzestała produkcji tego leku. Powód? Była za mało dochodowa. Oczywiście, choroba dotyka setki tysięcy ludzi, ale nie mają oni prawdziwej siły nabywczej. A kiedy ze względu na potrzeby pomocy humanitarnej kraje takie jak Brazylia, Republika Południowej Afryki czy Tajlandia zdecydowały się na uruchomienie produkcji leków przeciwko AIDS i zapaleniu opon mózgowych bez korzystania z patentów wielkich koncernów farmaceutycznych, Lombard przyłączył się do tych koncernów, by złożyć na rządy tamtych krajów skargę w Światowej Organizacji Handlu. W tym czasie stary Lombard był już umierający. Stery grupy dzierżył dwudziestoczteroletni Éric. Czy zaczynasz już widzieć naszego pięknego miłośnika przygód i ulubieńca mediów w innym świetle?"
Wniosek, pomyślał Vincent. Lombardowi na pewno nie brakuje wrogów. W sumie to żadna nowina. Przeleciał następne strony, wszystkie mniej więcej w podobnym stylu, i postanowił, że wróci do nich później. Zatrzymał go jednak pewien fragment, znajdujący się kawałek dalej.
„Być może najciekawszy dla Ciebie będzie bardzo ostry konflikt, który wybuchł między grupą Lombarda a robotnikami z fabryki Polytex, niedaleko granicy z Belgią, w lipcu 2000 roku. Na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku Polytex produkował jedną z pierwszych francuskich nici syntetycznych i zatrudniał tysiąc robotników. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych było ich już tylko stu sześćdziesięciu. W 1991 fabryka została wykupiona przez międzynarodową firmę, która od razu się jej pozbyła: zakład przestał przynosić zyski, ponieważ pojawiły się inne, mniej kosztowne nici. Ale to nie całkiem była prawda: ze względu na wysoką jakość produktu można go było wykorzystać w chirurgii. Tam był zbyt. Fabrykę przejmowało kolejno kilku kupców, aż wreszcie zainteresowała się z nią jedna z filii grupy Lombarda.
Dla robotników międzynarodowa firma pokroju Lombarda, już zadomowiona na rynku farmaceutycznym, medycznym i chirurgicznym, była szczęściem, jakiego już nie oczekiwali. Chcieli w nie wierzyć. Wszyscy poprzedni kupcy uprawiali szantaż, jaki się zazwyczaj stosuje przy groźbie zamknięcia: zamrożenie pensji, wzrost liczby godzin pracy, praca w weekendy i święta... Lombard nie wyłamał się z tej reguły: na początku zażądał jeszcze większych wysiłków. Tak naprawdę grupa przejęła fabrykę w jednym jedynym celu: żeby przejąć patenty na produkcję. 5 lipca 2000 sąd gospodarczy w Charleville-Mézières orzekł upadłość przedsiębiorstwa. Dla robotników było to straszne rozczarowanie. Wyrok oznaczał zwolnienia na bruk, natychmiastowe zaprzestanie działalności i wyprzedaż sprzętu. Rozwścieczeni robotnicy Polyteksu zajęli fabrykę i ogłosili, że wysadzą ją w powietrze ze wszystkim, co jest w środku, oraz wyleją 50 000 litrów kwasu siarkowego do Mozy, jeśli nikt nie weźmie pod uwagę ich żądań. Byli doskonale świadomi, jaką broń mają w ręku: zakład był ujęty w klasyfikacji Seveso. Było w nim tyle toksycznych substancji, że pożar czy wybuch groziły większą katastrofą niż eksplozja AZF w Tuluzie.
Władze zarządziły natychmiastową ewakuację sąsiedniego miasta, setki policjantów zajęły pozycje wokół zagrożonego terenu, a grupie Lombarda polecono niezwłoczne podjęcie negocjacji przy wsparciu związkowców. Trwało to pięć dni. Ponieważ nie było postępu w rozmowach, 17 lipca robotnicy spuścili do strumienia wpadającego do Mozy pięć tysięcy litrów kwasu siarkowego symbolicznie zabarwionego na czerwono. Zagrozili, że będą to robić co dwie godziny.
Politycy, związkowcy i kierownictwo trąbili wtedy o «niewybaczalnym ekoterroryzmie». Pewien duży wieczorny dziennik całkiem na poważnie zatytułował artykuł «Nadejście socjalterroryzmu», pisząc w nim o «talibach-samobójcach». A przecież, o ironio, Polytex był od dziesiątków lat jednym z największych trucicieli Mozy w regionie. Ostatecznie fabrykę trzy dni później odbił oddział antyterrorystyczny żandarmerii do spółki z policyjnymi siłami prewencji. Robotnicy wrócili do domu z podwiniętym ogonem, niczego nie uzyskawszy. Możliwe, że część z nich do tej pory tego nie przetrawiła.
To tyle na razie. Szukam dalej. Dobranoc, Vince”.
Espérandieu zmarszczył brwi. Skoro tak, to dlaczego dopiero teraz, po ośmiu latach? Czyżby niektórzy z robotników trafili do więzienia? Albo z rozpaczy targnęli się na własne życie, pozostawiając pałające nienawiścią rodziny? Zapisał w swoim kołonotatniku, że na te pytania trzeba odpowiedzieć.
Espérandieu spojrzał na zegarek w rogu ekranu. Była 19.03. Wyłączył laptop i przeciągnął się na krześle. Wstał i wyjął z lodówki butelkę mleka. W domu było cicho. Mégan bawiła się w swoim pokoju, Charlène miała wrócić dopiero za kilka godzin, opiekunka wyszła. Opierając się o zlew, połknął tabletkę przeciwlękową, popijając prosto z butelki. Tknięty nagłym przeczuciem poszukał na pudełku nazwy producenta. Okazało się, że chcąc złagodzić lęk wywołany działaniami grupy Lombarda, właśnie połknął wyprodukowane przez nią lekarstwo!
Zastanawiając się, jak dotrzeć do innych informacji na temat Lombarda, pomyślał o pewnej osobie w Paryżu – zdolnej młodej kobiecie, którą poznał w szkole policyjnej. Nie miał cienia wątpliwości, że ona dostarczy mu najpikantniejszych kąsków.
– Martin, chodź zobaczyć!
Wrócili na górę, by przeszukać piętra. Servaz zabrał się do niewielkiego pokoju, którego, jak można było sądzić po warstwie kurzu, nie używano od wieków. Otwierał szuflady, zaglądał pod poduszki i materace, próbował nawet zdjąć blachę osłaniającą palenisko kominka, gdy przez otwarte drzwi znowu usłyszał głos Irène.
Wyszedł na korytarz ostatniego piętra. Naprzeciwko zobaczył drabinkę z poręczą, jak na statku. Powyżej znajdowała się otwarta klapa. Snop światła wpadał przez dziurę i przebijał się przez ciemność korytarza.
Servaz wszedł na stopnie. Włożył głowę w otwór.
Stojąca w środku Ziegler przywołała go gestem ręki.
Konstrukcja dachu tworzyła jedno przestronne pomieszczenie. Piękny pokój na poddaszu, który pełnił jednocześnie funkcję sypialni i gabinetu. Servaz wspiął się przez otwór i stanął na podłodze. Umeblowanie i wystrój przypominały wysokogórskie schronisko: surowe drewno, szafa, pod oknem łóżko z szufladami, stolik służący jako biurko. Na jednej ze ścian olbrzymia mapa Pirenejów – doliny, wioski, drogi, szczyty... Servaz od początku się zastanawiał, gdzie Chaperon nocuje, skoro wszystkie pokoje wyglądają na nieużywane. Odpowiedź znajdowała się przed jego oczami.
Ziegler przebiegła wzrokiem pomieszczenie. Servaz zrobił to samo. Szafa była otwarta...
Wewnątrz puste wieszaki, na podłodze kupka ubrań. Na biurku stos poprzewracanych papierów, spod łóżka wysunięta szuflada, a w niej skotłowana męska bielizna.
– To wszystko tak było – mruknęła Ziegler. – Co tu się dzieje?
Servaz dostrzegł pewien szczegół, który w pierwszej chwili umknął jego uwagi: na biurku, wśród papierów, otwarte pudełko na naboje.
W pośpiechu Chaperon upuścił jedną kulę na podłogę.
Spojrzeli na siebie...
Mer uciekał, jakby się paliło.
Bał się o swoje życie.
* W: Edgar Allan Poe, Opowieści nieprawdopodobne, przeł. St. Wyrzykowski, Towarzystwo Upowszechniania Czytelnictwa, Warszawa 1969, s. 30.