15

– Mój boże, to koszmar – powiedział Xavier. Psychiatra wpatrywał się w nich zrozpaczony. – Mój poprzednik, doktor Wargnier, walczył o otwarcie tego zakładu. Jak się państwo domyślają, nie obyło się bez głosów sprzeciwu, które nadal są gotowe się odezwać. Wiele osób uważa, że tych kryminalistów powinno się trzymać w więzieniu. Ci ludzie nigdy się nie pogodzili z ich obecnością w tej dolinie. Jeśli sprawa się rozniesie, istnienie Instytutu będzie zagrożone. – Xavier zdjął swoje ekstrawaganckie czerwone okulary. Sięgnął do kieszeni po ściereczkę i z pasją zabrał się do czyszczenia szkieł. – Ci, którzy tu lądują, nie mają dokąd iść. Jesteśmy ich ostatnim schronieniem. Po nas nie ma już nic, ani zwykłe szpitale psychiatryczne, ani więzienia nie mogą ich przyjąć. We Francji jest tylko pięć oddziałów dla trudnych pacjentów, ale Instytut jest jedyną placówką tego rodzaju. Każdego roku otrzymujemy dziesiątki podań o przyjęcie. Chodzi albo o niepoczytalnych sprawców okrutnych zbrodni, albo o przestępców cierpiących na zaburzenia osobowości, które uniemożliwiają im pobyt w więzieniu, albo o psychotyków, którzy stwarzają zbyt wielkie zagrożenie, by można ich trzymać w klasycznym szpitalu psychiatrycznym. Przysyłają ich do nas nawet oddziały przeznaczone dla trudnych pacjentów. Dokąd pójdą ci ludzie, jeśli zamkniemy drzwi? – Okrężne ruchy palców na okularowych szkłach stawały się coraz szybsze. – Jak już powiedziałem, od trzydziestu lat w imię ideologii, rentowności i priorytetów budżetowych psychiatria w tym kraju jest spychana na margines. Ten zakład jest bardzo kosztowny dla społeczeństwa. Oczywiście w odróżnieniu od pozostałych oddziałów dla trudnych pacjentów jest to przedsięwzięcie na poziomie europejskim, częściowo finansowane przez Unię. Ale tylko częściowo. I nawet w samej Brukseli jest sporo osób, które patrzą na nas nieżyczliwym okiem.

– Nie zamierzamy upubliczniać tej informacji – oświadczył Servaz.

Psychiatra spojrzał na niego z powątpiewaniem.

– Prędzej czy później się rozejdzie. Jak możecie prowadzić śledztwo bez jej upublicznienia?

Servaz wiedział, że lekarz ma rację.

– Jest tylko jedno rozwiązanie – włączył się Confiant. – Jeśli nie chcemy, żeby wiadomość doszła do dziennikarzy, którzy zaraz zaczną rozpowiadać różne niestworzone historie, musimy jak najszybciej wyjaśnić tę sprawę. Jeśli dojdziemy, który z twoich pracowników brał w niej udział, zanim prasa dowie się o historii z DNA, będziemy mieć dowód, że nie wydostał się stąd żaden z pacjentów.

Psychiatra potwierdził skinieniem głowy.

– Sam przeprowadzę małe śledztwo. I zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby wam pomóc – obiecał psychiatra.

– A tymczasem, czy moglibyśmy zobaczyć sektor A? – zapytał Servaz.

Xavier wstał.

– Zaprowadzę państwa.


Diane siedziała nieruchomo przy biurku. Wstrzymywała oddech...

Dźwięki i słowa były tak łatwe do odróżnienia, jakby rozmowa toczyła się w jej pokoju. Na przykład głos tego gliny. Brzmiał, jakby jego właściciel był jednocześnie wyczerpany i działał w ogromnym stresie. Pod zbyt wielką presją. Na razie daje radę, ale jak długo jeszcze wytrzyma? Każde z jego słów zapisywało się w głowie Diane płonącymi zgłoskami. Nic nie pojmowała z tej historii z martwym koniem, ale dobrze rozumiała, że na miejscu zbrodni znaleziono DNA Hirtmanna. I że policja podejrzewała, iż ktoś z Instytutu jest w to zamieszany.

Zabity koń, zamordowany aptekarz, podejrzenia ciążące na Instytucie...

Diane odczuwała niepokój, ale pojawiało w niej się coś jeszcze. Nieodparta ciekawość. Wspomnienie cienia przesuwającego się w nocy pod jej drzwiami na nowo wyłoniło się z pamięci.

W czasie studiów Diane usłyszała przez ścianę głos mężczyzny, który groził dziewczynie z pokoju obok i upokarzał ją. Facet przychodził przez kilka nocy z rzędu w chwili, gdy Diane kładła się spać. Za każdym razem wypowiadał te same pogróżki, ściszonym, ale warkliwym głosem, że zabije, okaleczy, zmieni jej życie w piekło. Potem następowało trzaśnięcie drzwiami i w korytarzu rozbrzmiewało echo oddalających się kroków. Wreszcie w ciszy słychać było już tylko zduszony szloch sąsiadki, który brzmiał jak echo tysięcy samotności i smutków otulonych miejską ciszą.

Nie wiedziała, kim jest mężczyzna (jego głos nie wydawał jej się znajomy), praktycznie nie znała też dziewczyny z pokoju obok, z którą wymieniały tylko „dzień dobry”, „do widzenia” i nic nieznaczące zdania, gdy spotykały się na korytarzu. Wiedziała tylko, że koleżanka ma na imię Ottilie, że pisze pracę magisterską z ekonomii, że chodziła kiedyś z brodatym studentem w okularach, ale większość czasu spędza samotnie. Bez paczki kolegów, bez telefonów do mamy czy taty.

Diane nie powinna była się do tego mieszać, to nie były jej sprawy, ale któregoś wieczoru nie potrafiła się powstrzymać i poszła za mężczyzną, gdy ten opuścił pokój. Odkryła, że mieszka w ładnym małym domku, za oknem zauważyła kobietę. Tego wieczoru tylko tyle udało jej się dowiedzieć, ale później w wolnym czasie kontynuowała swoje śledztwo. Idąc po nitce do kłębka, zebrała informacje na jego temat: był dyrektorem hipermarketu, miał dwójkę dzieci w wieku pięciu i siedmiu lat, grał na wyścigach, dyskretnie robił własne zakupy w konkurencyjnej sieci sklepów „Globus”. W końcu doszła i do tego, że mężczyzna poznał jej sąsiadkę w kierowanym przez siebie hipermarkecie, w którym zarabiała na studia. Dziewczyna zaszła z nim w ciążę. Stąd upokorzenia i groźby. Mężczyzna chciał, żeby dokonała aborcji. Miał jeszcze jedną kochankę: trzydziestoletnią kasjerkę o zbyt krzykliwym makijażu, która z furią żuła gumę, obrzucając klientów pogardliwym spojrzeniem. Jak śpiewał Bruce Springsteen: I’m in love with the queen of the supermarket. Pewnego wieczoru Diane wystukała na komputerze anonimowy list, który wsunęła pod drzwi sąsiadki: On nigdy nie zostawi swojej żony. Miesiąc później dowiedziała się, że dziewczyna przeszła aborcję w dwunastym tygodniu ciąży, kilka dni po ostatecznym terminie dopuszczanym przez szwajcarskie prawo.

Kiedyś się zastanawiała, czy ta potrzeba interesowania się życiem innych nie wynika z faktu, że wychowała się w rodzinie, w której niedopowiedzenia, przemilczenia i tajemnice były bardziej na porządku dziennym niż chwile otwartej rozmowy. Zastanawiała się też, czy jej ojciec, surowy kalwinista, zdradził już matkę. Wiedziała na pewno, że odwrotna sytuacja się zdarzyła, że niektórzy spośród dyskretnych gości matki wykorzystali jej zbyt bujną wyobraźnię, spełniając jej wiecznie zawiedzione nadzieje.

Diane poruszyła się na krześle. Co tu się dzieje? Próbując powiązać ze sobą informacje, którymi dysponowała, czuła narastający niepokój.

Najgorsza była ta historia z Saint-Martin. Straszliwa zbrodnia. Możliwość istnienia jakiegoś związku między tym zdarzeniem a Instytutem pogłębiała lęk, który odczuwała od chwili przyjazdu. Żałowała, że nie ma przy niej osoby, której mogłaby się zwierzyć, opowiedzieć o swoich wątpliwościach. Najlepszej przyjaciółki... albo Pierre’a...


– Przedstawiam państwu Élisabeth Ferney, naszą naczelną pielęgniarkę.

Servaz zauważył wysoką kobietę, która szła w ich stronę, stukając obcasami. Jej włosy, choć nie tak długie jak u Charlène Espérandieu, spadały swobodnie na ramiona. Na powitanie kiwnęła głową. Bez słowa i bez uśmiechu. Jej wzrok zatrzymał się na Irène Ziegler nieco dłużej, niż było to konieczne.

Servaz zauważył, że młoda funkcjonariuszka żandarmerii spuściła oczy.

Élisabeth Ferney wyglądała na osobę ostrą i pewną siebie. Servaz oceniał ją na czterdziestkę, ale dopuszczał też możliwość, że ma trzydzieści pięć albo pięćdziesiąt lat: obszerny kitel i surowy wygląd nie pozwalały powiedzieć w tym względzie nic pewnego. Domyślał się jej ogromnej energii i żelaznej woli. A może drugi sprawca jest kobietą? – pomyślał nagle. Natychmiast jednak uznał, że stawianie sobie takich pytań świadczy o zamęcie w jego głowie: jeśli podejrzewa się wszystkich, to nie podejrzewa się nikogo. Nie mieli żadnych mocnych poszlak.

– Lisa jest duszą tego zakładu – powiedział Xavier. – Zna go najlepiej z nas wszystkich i panuje nad wszystkimi aspektami praktycznymi i terapeutycznymi. Zna też każdego spośród osiemdziesięciu ośmiu pacjentów. Nawet psychiatrzy jej podlegają.

Na twarzy naczelnej pielęgniarki nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Skinęła na Xaviera, który przerwał swój wywód i zamienił się w słuch. Szepnęła mu coś do ucha. Servaz zastanawiał się, czy aby właśnie nie mają przed sobą osoby, która dzierży realną władzę w tym miejscu. Xavier odpowiedział jej w taki sam sposób, podczas gdy oni w milczeniu czekali na zakończenie potajemnej narady. Wreszcie kobieta przytaknęła, kiwnęła im głową na pożegnanie i odeszła.

– Idźmy dalej – rzucił psychiatra.

Gdy grupa ruszyła, Servaz spojrzał do tyłu, by popatrzeć na oddalającą się Lisę Ferney. Opięty kitel na szerokich ramionach, stukot wysokich obcasów na podłogowych płytkach. Na końcu korytarza, zanim zniknęła za rogiem, odwróciła się i ich spojrzenia się spotkały. Servaz miał wrażenie, że kobieta się uśmiecha.


– Ważne, by unikać wszelkich zachowań, które mogłyby wywołać konflikty – powiedział Xavier.

Znajdowali się przed ostatnią śluzą, która otwierała dostęp do sektora A. Na ścianach z surowego kamienia nie było farby. Servaz miał wrażenie, jakby znalazł się w średniowiecznej fortecy z drzwiami okutymi żelazem, bladymi świetlówkami i betonową podłogą.

Xavier podniósł głowę do kamery umieszczonej na futrynie. Światło dwudiodowej lampki zmieniło się z czerwonego na zielone i w grubej metalowej obudowie drzwi szczęknęły zamki. Pociągnął ciężkie skrzydło i wpuścił ich do ciasnej śluzy. Zaczekali, aż pierwsze drzwi samoczynnie się zatrzasną, a wtedy z nie mniejszym hałasem otworzyły się drugie. Ciemna przestrzeń była rozjaśniona tylko światłem wpadającym przez okienka w drzwiach, jak w maszynowni statku. W powietrzu unosił się zapach metalu. Xavier spojrzał kolejno na każde z nich i Servaz usłyszał magiczną formułkę, którą, jak przypuszczał, lekarz serwował każdemu przechodzącemu przez tę śluzę:

– WITAMY W PIEKLE – oświadczył z uśmiechem.


Przeszklona budka. W środku jeden ochroniarz. Jakiś hall po lewej. Servaz ruszył do przodu. Zobaczył biały korytarz wyściełany grubą niebieską wykładziną. Po lewej rząd drzwi, po prawej ścienne lampy.

Ochroniarz odłożył gazetę i wyszedł z budki, Xavier ceremonialnie uścisnął mu rękę. Olbrzym mógł mieć metr dziewięćdziesiąt wzrostu.

– Oto Monsieur Monde – przedstawił go Xavier. – To przezwisko wymyślone przez naszych pacjentów z sektora A.

Mężczyzna się zaśmiał. Przywitał się z każdym z nich. Uścisk jego dłoni był lekki jak piórko, jakby olbrzym się bał, żeby nie zmiażdżyć im kości.

– Jak się dziś mają?

– Spokojni. To będzie dobry dzień.

– A może i nie – powiedział Xavier, zerkając na gości.

– Najważniejsze, żeby ich nie prowokować – wytłumaczył im Monsieur Monde, jakby powtarzał po psychiatrze. – Zachować dystans. Istnieje granica, której nie wolno przekraczać. Mogliby się poczuć zaatakowani i zareagować gwałtownie.

– Obawiam się, że ci państwo przyszli tu właśnie po to, by ją przekroczyć. Są z policji – wyjaśnił Xavier.

Spojrzenie Monsieur Monde’a stwardniało. Wzruszył ramionami i wrócił do swojej budki.

– Chodźmy – powiedział Xavier.

Szli korytarzem. Gruba niebieska wykładzina tłumiła odgłos ich kroków. Psychiatra wskazał pierwsze drzwi.

– Andreas przyjechał do nas z Niemiec. Zabił ojca i matkę we śnie dwoma strzałami ze strzelby. Potem, ponieważ bał się samotności, obciął im głowy i włożył do lodówki. Wyjmował je co wieczór, by w ich towarzystwie oglądać telewizję; mocował je w tym celu na dwóch bezgłowych manekinach, które siedziały obok niego na sofie w salonie.

Servaz słuchał uważnie. Wyobraził sobie tę scenę i zadrżał: przypomniał sobie głowę konia znalezioną na tyłach stadniny.

– Kiedy lekarz rodzinny, zdziwiony, że rodzice nie pojawiają się w jego gabinecie, przyjechał do nich z wizytą, Andreas zatłukł go młotkiem. Następnie jemu także odciął głowę. Był bardzo zadowolony, że rodzice będą mieli towarzystwo, ponieważ doktor był bardzo miłym i kontaktowym człowiekiem. Oczywiście policja wszczęła dochodzenie w sprawie zniknięcia lekarza. Gdy pojawiła się na miejscu, by przesłuchać Andreasa i jego rodziców, którzy znajdowali się w spisie pacjentów, Andreas wpuścił policjantów do domu, mówiąc: „Są tutaj”. Rzeczywiście byli: trzy głowy w lodówce czekały na wieczór, kiedy miały zostać wyjęte.

– Urocze – powiedział Confiant.

– Problem w tym – ciągnął Xavier – że kiedy Andreas trafił do szpitala psychiatrycznego, próbował w nocy obciąć głowę pielęgniarce. Biedaczka przeżyła, ale już do końca życia nie będzie mogła mówić bez specjalnego aparatu i musi nosić apaszki i golfy, żeby ukryć straszną bliznę, którą na jej szyi zostawił użyty przez Andreasa nóż do papieru.

Servaz wymienił spojrzenie z Ziegler. Dostrzegł, że myślą o tym samym. Najwyraźniej ten człowiek został powołany do obcinania głów. A jego cela znajduje się niedaleko celi Hirtmanna. Servaz zajrzał przez świetlik. Andreas był kolosem. Musiał ważyć jakieś sto pięćdziesiąt kilogramów, mieć sto cztery w pasie i nosić buty w rozmiarze czterdzieści sześć albo czterdzieści osiem. Jego ogromna głowa była wciśnięta w ramiona, jakby nie miał szyi. Ponury wyraz twarzy. Xavier pokazał im kolejne drzwi, kawałek dalej.

– Doktor Jaime Esteban przyjechał z Hiszpanii. W ciągu dwóch okresów wakacyjnych z rzędu zabił trzy małżeństwa po tamtej stronie granicy w rejonie parków narodowych Ordesa i Monte Perdido oraz Aigüestortes. Wcześniej był powszechnie poważanym obywatelem, samotnym, ale odnoszącym się z wielkim szacunkiem do kobiet, które przyjmował w swoim gabinecie. Był radnym w radzie miasta, dla każdego miał dobre słowo.

Podszedł do drzwi, zajrzał przez okienko, a następnie odsunął się i zaprosił pozostałych, by się zbliżyli.

– Wciąż nie wiadomo, dlaczego to zrobił. Mordował ludzi odbywających wycieczki w mało uczęszczane miejsca. Zawsze pary, zawsze młodych ludzi. Najpierw kamieniem albo pałką rozbijał głowę mężczyzny, następnie gwałcił i dusił kobietę, po czym wrzucał ciała do wąwozu. Ach, i jeszcze pił ich krew. Dziś uważa się za wampira. Ugryzł w szyję dwóch pielęgniarzy w szpitalu w Hiszpanii, do którego trafił.

Servaz podszedł do okienka w drzwiach. Zobaczył siedzącego na łóżku szczupłego mężczyznę z włosami lśniącymi od brylantyny i starannie przyciętą czarną brodą, ubranego w biały kombinezon z krótkim rękawem. Nad łóżkiem znajdował się włączony telewizor.


– A teraz najsłynniejszy z naszych pensjonariuszy – oświadczył Xavier tonem kolekcjonera przedstawiającego najcenniejszy okaz ze swojego zbioru. Wystukał kombinację cyfr na skrzyneczce wiszącej obok drzwi. – Dzień dobry, Julianie – powiedział od progu.

Żadnej odpowiedzi. Servaz również wszedł do środka.

Był zaskoczony rozmiarem pomieszczenia. Wydawało się znacznie większe niż poprzednie cele. Ściany i podłoga były białe, jak gdzie indziej. W głębi łóżko, przy ścianie mały stolik z dwoma krzesłami, dwoje drzwi po lewej, za którymi znajdowały się zapewne łazienka i jakaś szafa, oraz okno, z którego widać było otulony śniegiem czubek jodły i góry.

Servaza zaskoczył też ascetyczny wystrój celi. Zastanawiał się, czy to wybór Hirtmanna, czy też sytuacja została Szwajcarowi narzucona. Jak wynikało z informacji, które zgromadził, na wolności Hirtmann był człowiekiem ciekawym wszystkiego, inteligentnym, towarzyskim i niewątpliwie miłośnikiem książek oraz wszelkich form kultury. Tutaj nie było niczego. Poza marnej jakości odtwarzaczem CD leżącym na stole. Jednak, inaczej niż w poprzednich celach, meble nie były przytwierdzone do podłogi ani oklejone plastikiem. Tak jakby uznano, że Hirtmann nie stanowi zagrożenia ani dla samego siebie, ani dla innych...

Servaz poczuł dreszcz, gdy rozpoznał muzykę dochodzącą z odtwarzacza: Gustav Mahler, IV Symfonia.

Hirtmann nie podnosił oczu. Czytał gazetę. Servaz pochylił się lekko. Zauważył, że Szwajcar jest szczuplejszy niż na zdjęciach, które widział. Jego skóra stała się bardziej mleczna, niemal przezroczysta. Odcinała się od krótko obciętych, gęstych, ciemnych włosów, poprzeplatanych tu i ówdzie srebrnymi nitkami. Na nieogolonej twarzy widać było ostry, czarny zarost. Wciąż jednak miał wygląd wykształconego, dobrze wychowanego człowieka, który zachowałby, nawet gdyby przyszło mu wieść żywot kloszarda pod paryskim mostem. I tę nieco surową twarz ze zmarszczonymi brwiami, która musiała robić wielkie wrażenie na salach sądowych. Był ubrany w zszarzały od prania biały kombinezon z rozpiętym kołnierzykiem i T-shirt.

W porównaniu ze zdjęciami widać było, że trochę się postarzał.

– Przedstawiam panu komendanta Servaza – powiedział Xavier – sędziego Confianta, kapitan Ziegler i profesora Proppa.

Hirtmann podniósł oczy. Parząc pod światło wpadające przez okno, Servaz po raz pierwszy zobaczył blask jego oczu. Nie odbijały zewnętrznego świata – płonęły wewnętrznym ogniem. Efekt trwał zaledwie sekundę, po czym Szwajcar z powrotem stał się dawnym prokuratorem z Genewy, obytym, grzecznym i uśmiechniętym.

Odsunął krzesło i podniósł swoje olbrzymie ciało. Był jeszcze wyższy niż na zdjęciach. Około metra dziewięćdziesiąt pięć – ocenił Servaz.

– Dzień dobry – powiedział.

Zatopił spojrzenie w oczach Servaza. Przez chwilę mężczyźni patrzyli na siebie w milczeniu. Po czym Hirtmann zrobił coś dziwnego: wyciągnął nagle rękę w kierunku komendanta, tak że ten o mało się nie cofnął. Chwycił dłoń policjanta i mocno ją ścisnął. Servaz nie mógł powstrzymać drżenia. Dłoń Szwajcara była trochę wilgotna i zimna, jak ciało ryby – może wskutek zażywanych lekarstw.

– Mahler – powiedział gliniarz, żeby dodać sobie animuszu.

Hirtmann popatrzył na niego ze zdziwieniem.

– Lubi pan?

– Tak, Czwarta Symfonia, pierwsza część.

Bedächtig... Nicht eilen... Recht gemächlich...

– Miarowo. Bez pośpiechu. Bardzo spokojnie – przetłumaczył Servaz.

Hirtmann wyglądał na zaskoczonego, ale i ucieszonego.

– Adorno powiedział, że ta część jest jak „dawno, dawno temu” w bajkach.

Servaz w milczeniu słuchał muzyki.

– Mahler napisał to w bardzo trudnych okolicznościach – ciągnął Szwajcar. – Wiedział pan?

O, wiem aż za dobrze, pomyślał Servaz

– Tak – odpowiedział.

– Był na wakacjach, koszmarnych wakacjach. Fatalna pogoda...

– Bez przerwy przeszkadzały mu popisy miejskiej orkiestry dętej.

Hirtmann się uśmiechnął.

– Jakież to symboliczne, prawda? Muzyczny geniusz zagłuszany przez miejskie fanfary.

Miał głęboki, dobrze postawiony głos. Przyjemny. Głos aktora, mówcy. W jego twarzy było coś kobiecego. Przede wszystkim usta: duże i wąskie. I oczy. Nos mięsisty, czoło wysokie.

– Jak sam pan widzi – powiedział Xavier, podchodząc do okna – nie da się tędy uciec, chyba że byłoby się Supermanem. Do ziemi jest czternaście metrów. Okno jest pancerne i zaplombowane.

– Kto zna szyfr do drzwi? – zapytała Ziegler.

– No, ja, Élisabeth Ferney i dwaj ochroniarze z części A.

– Przyjmuje dużo gości?

– Julianie? – Psychiatra odwrócił się do Hirtmanna.

– Tak?

– Przyjmuje pan dużo gości?

– Pan, doktorze, panna Ferney, Monsieur Monde, fryzjer, kapelan, zespół terapeutyczny, doktor Lepage... – wyliczył Szwajcar, znów się uśmiechając.

– To nasz naczelny lekarz – wyjaśnił Xavier.

– Zdarza mu się stąd wychodzić?

– Opuścił ten pokój raz w ciągu szesnastu miesięcy. Żeby zaplombować ząb. Ściągamy dentystę z Saint-Martin, ale cały potrzebny sprzęt mamy na miejscu.

– A te drzwi?

Xavier otworzył dwoje drzwi: szafa z kilkoma stosikami bielizny i białymi kombinezonami na zmianę na wieszakach oraz mała łazienka bez okna.

Servaz ukradkiem obserwował Hirtmanna. Z całą pewnością mężczyzna miał w sobie coś charyzmatycznego, zarazem jednak policjant nigdy nie widział człowieka, który mniej przypominałby seryjnego mordercę. Hirtmann wyglądał jak człowiek, którym był w czasach wolności: niezłomny prokurator, osoba dobrze wychowana, ale także swawolnik – miał to wypisane na twarzy. Tylko oczy nie pasowały. Czarne, nieruchome. Błysk przebiegłości w źrenicach, powieki opuszczone, ale niemrugające. Wzrok paraliżujący jak strzał z tasera. Znał już przestępców o takim spojrzeniu. Nigdy jednak nie spotkał osoby równie promieniejącej i niejednoznacznej. Pomyślał, że dawniej takiego człowieka spalono by na stosie za czary. Dziś bada się jego osobowość, próbuje się go zrozumieć. Servaz miał jednak wystarczająco dużo doświadczenia, by wiedzieć, że zła nie da się policzyć, zredukować do postaci naukowej regułki, biologicznych rozważań ani teorii psychologicznej. Tak zwani myśliciele ośmielają się twierdzić, że zło nie istnieje, uważają je za przesąd, nieracjonalną bajkę dla maluczkich. Ale dzieje się tak tylko dlatego, że nigdy nie byli poddani śmiertelnym torturom w ciemnej piwnicy, nigdy nie widzieli dzieci uwiedzionych za pośrednictwem Internetu, nigdy nie byli porwani, tresowani, tumanieni narkotykami, gwałceni całymi tygodniami przez dziesiątki mężczyzn, a potem wyrzuceni na ulicę któregoś z wielkich europejskich miast, nigdy nie byli psychicznie zmuszani, by się wysadzić w powietrze w tłumie ludzi. I nigdy jako dziesięciolatkowie nie słyszeli przez drzwi jęków własnej matki...

Servaz otrząsnął się z zamyślenia. Gdy zauważył, że Hirtmann go obserwuje, włosy stanęły mu dęba.

– Podoba się panu tutaj? – zapytał Propp.

– Myślę, że tak. Dobrze mnie traktują.

– Ale oczywiście wolałby pan być na zewnątrz?

Uśmiech Szwajcara był ponad wszelką wątpliwość sarkastyczny.

– Głupie pytanie.

– Tak, rzeczywiście – przytaknął Propp, intensywnie się w niego wpatrując. – Co pan na to, żebyśmy chwilę porozmawiali?

– Nie mam nic przeciwko temu – odpowiedział powoli Szwajcar, patrząc przez okno.

– Jak pan spędza dzień?

– A pan? – Hirtmann odwrócił się i puścił do niego oko.

– Nie odpowiada pan na moje pytanie.

– Czytam gazety, słucham muzyki, rozmawiam z personelem, patrzę na krajobraz, śpię, marzę...

– O czym pan marzy?

– O czym pan marzy? – powtórzył Szwajcar jak echo, jakby chodziło o pytanie natury filozoficznej.

Przez dobry kwadrans Propp zasypywał Hirtmanna pytaniami. Ten odpowiadał spontanicznie, powoli i z uśmiechem. Na zakończenie psycholog mu podziękował, a Hirtmann skinął głową, co można było zrozumieć jako „Nie ma sprawy”. Potem przyszła kolej na Confianta. Widać było, że wcześniej przygotował swoje pytania. Pan sędzia odrobił zadanie, pomyślał Servaz, który był zwolennikiem bardziej spontanicznych metod. Słuchał ich dialogu jednym uchem.


– Słyszał pan o tym, co się stało na zewnątrz?

– Czytam gazety.

– I co pan o tym myśli?

– Jak to?

– Ma pan jakiś pomysł, kto mógłby to zrobić?

– Chodzi panu o to... że to mógłby być ktoś taki jak ja?

– Tak pan myśli?

– Nie, to pan tak myśli.

– A pan, co pan o tym myśli?

– Nie wiem. Nic nie myślę. Może to ktoś stąd...

– Dlaczego pan tak sądzi?

– Tu jest mnóstwo ludzi, którzy byliby do tego zdolni, prawda?

– Takich jak pan?

– Takich jak ja.

– Sądzi pan, że ktoś mógłby stąd wyjść, żeby dokonać tego morderstwa?

– Nie wiem. Jak pan myśli?

– Zna pan Érica Lombarda?

– To właściciel zabitego konia.

– A tego aptekarza, Grimma?

– Już rozumiem.

– Co pan rozumie?

– Znaleźliście tam coś, co ma związek ze mną.

– Dlaczego pan tak sądzi?

– O co chodzi? Znaleźliście wiadomość „To ja go zabiłem”, podpisaną Julian Alois Hirtmann?

– Dlaczego pana zdaniem ktoś miałby chcieć zwalić sprawę na pana?

– To chyba oczywiste, nie?

– Może pan to rozwinąć?

– Każdy z pacjentów tego zakładu idealnie pasuje na winnego.

– Tak pan sądzi?

– Dlaczego nie wypowie pan tego słowa?

– Jakiego słowa?

– Tego, które ma pan na myśli.

– Co to za słowo?

– Wariat.

Confiant nie odpowiedział.

– Czubek.

Confiant milczał.

– Postrzelony.

– Stuknięty.

– Pomylony.

– Trzepnięty.

– Obłąkany.

– Świr.

– Dobrze, myślę, że to wystarczy – przerwał Xavier. – Jeśli nie mają państwo więcej pytań, chciałbym, żebyście zostawili mojego pacjenta w spokoju.


– Chwileczkę, jeśli można.

Odwrócili się. Hirtmann nie podniósł głosu, ale jego ton się zmienił.

– Ja także mam coś do powiedzenia.

Popatrzyli po sobie, a potem pytająco spojrzeli na Hirtmanna. Mężczyzna już się nie uśmiechał. Miał srogą minę.

– Przyszliście tu i poddajecie mnie przesłuchaniu. Zastanawiacie się, czy mam coś wspólnego z tym, co się dzieje na zewnątrz, co jest oczywistym absurdem. Czujecie się czyści, uczciwi, obmyci z wszelkich grzechów, ponieważ znajdujecie się w obliczu potwora. To także jest absurdem.

Servaz wymienił z Ziegler zdziwione spojrzenie. Widział, że Xavier jest zbity z tropu. Confiant i Propp nieruchomo czekali na dalszy ciąg.

– Czy sądzicie, że moje zbrodnie sprawiają, że wasze złe uczynki są mniej godne potępienia? Wasza małoduszność i nałogi stają się mniej obrzydliwe? Uważacie, że po jednej stronie są mordercy, gwałciciele i przestępcy, a po drugiej wy? Musicie coś zrozumieć: nie istnieje żadna nieprzepuszczalna błona, która uniemożliwiałaby obieg zła. Nie ma dwóch rodzajów ludzkości. Kiedy okłamujecie żonę i dzieci, kiedy porzucacie starą matkę w domu starców, żeby mieć swobodę działania, kiedy bogacicie się kosztem innych, kiedy odmawiacie oddania części waszych dochodów tym, którzy nie mają niczego, kiedy waszym egoizmem czy obojętnością zadajecie innym cierpienie, blisko wam do mnie. W gruncie rzeczy jesteście znacznie bardziej podobni do mnie i pozostałych pacjentów, niż się wam wydaje. To tylko kwestia ilości, nie natury. Naturę mamy wspólną: taką jak cała ludzkość. – Schylił się i wyjął spod poduszki grubą książkę. Biblię. – Kapelan mi to dał. Wyobraża sobie, że dzięki temu zostanę zbawiony. – Zaśmiał się krótko i skrzekliwie. – Nonsens! Moje zło nie jest czymś indywidualnym. Jedyną rzeczą, która może nas zbawić, jest zagłada atomowa...

Mówił silnym, przekonującym głosem i Servaz bez trudu wyobraził sobie, jaki efekt wywoływał w sądach. Jego surowa mina wzywała do skruchy i posłuszeństwa. Teraz to oni są grzesznikami, a on apostołem! Byli kompletnie zdezorientowani. Nawet Xavier wyglądał na zaskoczonego.

– Chciałbym porozmawiać na osobności z komendantem – powiedział nagle Hirtmann spokojniejszym głosem.

Xavier odwrócił się do Servaza. Ten wzruszył ramionami. Psychiatra z zakłopotaną miną zmarszczył brwi.

– Komendancie? – powiedział.

Servaz zgodził się skinieniem głowy.

– W porządku. – Xavier skierował się ku drzwiom.

Teraz Propp wzruszył ramionami, wyraźnie niezadowolony, że Hirtmann nie wybrał jego. Spojrzenie Confianta wyrażało nieskrywaną dezaprobatę. Poszli jednak w ślady psychiatry. Ziegler wyszła jako ostatnia, wcześniej obrzuciwszy Szwajcara lodowatym spojrzeniem.

– Ładna dziewczyna – powiedział Hirtmann, gdy zamknęła drzwi.

Servaz milczał. Nerwowo rozejrzał się wokół siebie.

– Nie mogę panu zaproponować nic do picia, herbaty ani kawy. Nie mam tu takich rzeczy. Ale serce jest na swoim miejscu.

Servaz zamierzał mu powiedzieć, żeby skończył tę szopkę i przeszedł do rzeczy, ale się powstrzymał.

– Którą symfonię lubi pan najbardziej?

– Nie mam ulubionej – odpowiedział policjant oschle.

– Każdy jakąś ma.

– Powiedzmy: Czwartą, Piątą i Szóstą.

– Jakie wersje?

– Oczywiście Bernsteina. Poza tym Inbal jest bardzo dobry. I Haitink w Czwartej, Wien w Szóstej. Niech pan posłucha...

– Mmm. Dobre wybory. Choć tutaj to bez większego znaczenia – dodał Hirtmann, wskazując na swój marny sprzęt.

Servaz nie mógł zaprzeczyć, że dźwięk wydobywający się z odtwarzacza jest mizernej jakości. Uświadomił sobie, że od samego początku to Hirtmann kontrolował rozmowę, nawet wtedy, gdy inni bombardowali go pytaniami.

– Przykro mi to mówić, ale moralistyczna pogadanka, którą pan przed chwilą wygłosił, mnie nie przekonała, Hirtmann. Nie mam z panem nic wspólnego, chciałbym, żeby to było jasne.

– Pańskie prawo tak myśleć. Ale myli się pan. Mamy coś wspólnego: Mahlera.

– O czym chciał pan ze mną mówić?

– Rozmawiał pan z Chaperonem? – Hirtmann znowu zmienił ton głosu i wpatrywał się w Servaza, gotów dostrzec najdrobniejszą reakcję z jego strony.

Servaz zadrżał. Poczuł łaskotanie wzdłuż kręgosłupa. Hirtmann zna nazwisko mera Saint-Martin...

– Tak – odpowiedział ostrożnie.

– Chaperon był przyjacielem tego... Grimma, wiedział pan o tym?

Servaz wlepił w Hirtmanna zdumione spojrzenie. Skąd on może o tym wiedzieć? Skąd ma takie informacje?

– Tak. Tak. Powiedział mi o tym. A pan, skąd pan...?

– Niech pan więc poprosi szanownego mera, żeby panu opowiedział o samobójstwach.

– O czym???

– O samobójstwach, komendancie. Niech pan z nim porozmawia o samobójstwach!


Загрузка...