14

Doktor Xavier wyglądał na zachwyconego ich wizytą. Przeszedł przez niewielkie zaśnieżone podwórko z szeroko rozpostartymi ramionami.

– Pechowo trafiliście. Właśnie mieliśmy spotkanie robocze. Co poniedziałek zbieram kolejno wszystkie zespoły terapeutyczne odpowiedzialne za poszczególne odcinki pracy: lekarzy, pielęgniarzy, pomocników medycznych, pracowników socjalnych.

Ale jego szeroki uśmiech wskazywał, że nie jest specjalnie poirytowany koniecznością zakończenia jednej z tych nudnych nasiadówek. Ze szczególną serdecznością uścisnął dłoń sędziego.

– Trzeba było takiej tragedii, żebyś wreszcie wpadł zobaczyć, jak pracuję.

Doktor Xavier był niewysokim mężczyzną, jeszcze młodym i bardzo eleganckim. Pod kołnierzem jego kitla Servaz zauważył modny krawat. Lekarz nie przestawał się uśmiechać. Patrzył na dwoje detektywów życzliwie i wesoło. Servaz natychmiast postanowił mieć się na baczności: instynktownie nie ufał eleganckim ludziom, którzy zbyt łatwo się uśmiechają.

Podniósł głowę, spoglądając na wysokie mury. Na gmach Instytutu składały się dwa duże, czteropiętrowe budynki, zbiegające się w kształcie litery T, której pozioma belka była trzykrotnie dłuższa od pionowej. Przebiegł wzrokiem po rzędach wykutych w grubym murze okien. Budowla, wzniesiona z szarego kamienia, z całą pewnością wytrzymałaby atak z wyrzutni rakietowej. Jedno było pewne: żaden z pacjentów nie mógł się stąd wydostać, robiąc wyłom w ścianie.

– Przyjechaliśmy, żeby ocenić, czy to możliwe, by któryś z pacjentów mógł stąd uciec – powiedział Confiant do psychiatry.

– To absolutnie niemożliwe – odpowiedział Xavier bez cienia wahania. – Poza tym na apelu nikogo nie brakuje.

– To już wiemy – rzucił Servaz.

– Nie rozumiem. – Psychiatra był zaskoczony. – W takim razie co państwo tutaj robią?

– Przypuszczamy, że jeden z waszych pacjentów mógł się wymknąć, zabić konia Érica Lombarda i wrócić do celi – wyjaśniła Ziegler.

Psychiatra zmrużył oczy.

– Nie mówi pani poważnie.

– Tak właśnie myślałem – wtrącił się nagle Confiant, patrząc surowo na detektywów. – Ta hipoteza jest kompletnie absurdalna. A jednak ci państwo chcą się upewnić.

Servaz poczuł się jak porażony prądem. Młody sędzia nie tylko uprzedził Xaviera o ich wizycie bez ich wiedzy, ale także podważa sensowność ich pracy wobec obcej osoby.

– Macie na myśli kogoś konkretnego? – zapytał Xavier.

– Juliana Hirtmanna – odpowiedział Servaz, starając się ukryć irytację.

Psychiatra spojrzał na niego, ale tym razem nic nie powiedział. Wzruszył tylko ramionami i odwrócił się na pięcie.

– Proszę za mną.

Wejście znajdowało się w pobliżu miejsca, w którym schodziły się belki litery T. Do potrójnych szklanych drzwi prowadziło pięć stopni.

– Tymi drzwiami wchodzą do Instytutu wszyscy goście i cały personel – wyjaśnił, wspinając się na schody. – Są jeszcze cztery wyjścia awaryjne na parterze i jedno w podziemiach: dwa na końcach głównego korytarza, jedno w pobliżu kuchni i jedno w przybudówce – powiedział, wskazując krótszą belkę litery T. – Za salą gimnastyczną. Ale otwarcie ich z zewnątrz jest bezwzględnie niemożliwe, a od wewnątrz otwiera się je specjalnym kluczem. W razie dużego pożaru i wyłącznie wtedy otwierają się samoczynnie.

– Kto ma te klucze? – zapytał Servaz.

– Jakieś dwadzieścia osób – odpowiedział Xavier, przechodząc przez oszklone drzwi. – Wszyscy przełożeni zespołów roboczych, trzech strażników z parteru, przełożona pielęgniarek, szef kuchni, ja... Ale i tak otwarcie każdych z tych drzwi uruchomiłoby natychmiast sygnał alarmowy na stanowisku kontrolnym.

– Będziemy potrzebowali listy tych osób – oznajmiła Ziegler.

– Czy na stanowisku kontrolnym ktoś dyżuruje? – zapytał Servaz.

– Tak, zaraz państwo zobaczą, to niedaleko.

Znaleźli się w dużym hallu. Na prawo widać było pomieszczenie należące do poczekalni, w którym stał rząd plastikowych krzeseł przymocowanych do poprzecznej listwy i zielone rośliny w doniczkach. Na wprost zobaczyli półokrągłą przeszkloną budkę, przypominającą okienko bankowe albo recepcję. Była pusta. Po lewej znajdowała się duża przestrzeń z pomalowanymi na biało ścianami, na których wisiały obrazy i rysunki. Umęczone twarze obnażające zęby ostre jak sztylety; powykręcane ciała; krzyczące kolory. Servaz zrozumiał, że to prace pacjentów.

Następnie jego wzrok powędrował od rysunków ku metalowym drzwiom ze szklanym świetlikiem. Stanowisko kontrolne. Xavier skierował się w jego stronę. Otworzył zamek kluczem, który nosił na łańcuszku przy pasku, i pchnął pancerne drzwi. Wewnątrz siedziało dwóch ochroniarzy obserwujących dziesiątki ekranów. Spod rozpiętych pomarańczowych kombinezonów widać było białe T-shirty. Przy każdym ich ruchu dzwoniły pęki kluczy i kajdanki, które mieli przy paskach. Na ścianie Servaz zauważył pojemniki z gazem łzawiącym. Żadnej broni palnej.

Ekrany pokazywały długie, puste korytarze, schody, wspólne sale i kawiarenkę. Mężczyźni spojrzeli na nich obojętnym wzrokiem. Ich oczy odbijały taką samą myślową pustkę, jaką Servaz widział już u strażników elektrowni.

– Instytut jest wyposażony w czterdzieści osiem kamer – wyjaśnił Xavier. – Czterdzieści dwie w środku i sześć na zewnątrz, oczywiście wszystkie są zamontowane w punktach strategicznych. – Wskazał na dwóch mężczyzn. – Nocą zawsze jest tu przynajmniej jedna osoba. I dwie w ciągu dnia.

– Jedna osoba do pilnowania ponad czterdziestu ekranów – zauważył Servaz.

– Mamy tu nie tylko kamery – odpowiedział Xavier. – Zakład jest podzielony na kilka sektorów, z których każdy, w zależności od poziomu zagrożenia, jakie stwarzają mieszkający w nim pacjenci, ma bardziej lub mniej zaawansowany poziom zabezpieczeń. Każde nieuprawnione przekroczenie granicy między sektorami natychmiast uruchamia system alarmowy. – Wskazał na rząd czerwonych lampek umieszczonych nad ekranami. – Każdy z poziomów ma odpowiednie zabezpieczenia biometryczne. By dostać się do sektora A, w którym znajdują się najniebezpieczniejsi pacjenci, należy przejść przez podwójną śluzę bezpieczeństwa, bez przerwy pilnowaną przez strażnika.

– Czy do sektora A mają dostęp wszyscy członkowie personelu?

– Oczywiście, że nie. Mogą tam wchodzić tylko terapeuci zajmujący się pacjentami z sektora A, szefowa pielęgniarek, dwóch pracowników ochrony z czwartego piętra, nasz lekarz, kapelan i ja. I od niedawna pani psycholog, która przyjechała ze Szwajcarii.

– Tej listy także będziemy potrzebować – powiedziała Ziegler. – Z uprawnieniami i funkcjami tych osób.

– Wszystko to jest skomputeryzowane?

– Tak.

– Kto zakładał system?

– Prywatna firma ochroniarska.

– A kto się zajmuje jego utrzymaniem?

– Ta sama firma.

– Czy gdzieś są plany?

Psychiatra wyglądał na zbitego z tropu.

– Jakie plany?

– Schematy instalacji, okablowania, urządzeń biometrycznych, budynku...

– Przypuszczam, że ma je firma – zawahał się Xavier.

– Będzie nam potrzebny jej adres, nazwa prawna i numer telefonu. Przysyłają tu kogoś na kontrole?

– Nadzorują wszystko na odległość. Gdyby coś się zepsuło albo nastąpiła jakaś awaria, ich komputery natychmiast by to wychwyciły.

– Nie uważa pan, że to niebezpieczne? Zewnętrzny nadzór nad śluzami ze strony osób, których pan nie zna...

Xavier spochmurniał.

– Nie mają możliwości odblokowania bramek. Ani wyłączenia systemów bezpieczeństwa. Mogą jedynie obserwować, co się dzieje. I czy wszystko działa.

– A ochroniarze są z tej samej firmy?

– Tak – odpowiedział Xavier, wychodząc z pomieszczenia. – Ale to nie oni interweniują w razie kryzysu u któregoś z pacjentów. Tym zajmują się pomocnicy medyczni. Jak pan wie, outsourcing jest powszechną tendencją. – Zatrzymał się na środku hallu, by spojrzeć na grupę. – Jesteśmy w tej samej sytuacji co wszyscy, korzystamy z dostępnych środków, a jest ich coraz mniej. W ciągu ostatnich dwudziestu lat rządy tego kraju zlikwidowały po cichu ponad pięćdziesiąt tysięcy łóżek psychiatrycznych i tysiące stanowisk pracy. Tymczasem zewnętrzny świat w imię liberalizmu i imperatywów ekonomicznych wywiera na jednostkę presję, jakiej nigdy dotąd nie było. Stąd mamy coraz więcej szaleńców, psychotyków, paranoików i schizofreników.

Xavier ruszył w głąb hallu w stronę niekończącego się korytarza, najwyraźniej przechodzącego przez całą długość budynku. Regularnie jednak zatrzymywały ich kraty – Servaz pomyślał, że na noc każda z nich musi być zamykana. Zauważył też drzwi z miedzianymi tabliczkami imiennymi lekarzy, w tym także samego Xaviera, a następnie tabliczkę z napisem: „Élisabeth Ferney, naczelna pielęgniarka”.

– Sądzę jednak, że i tak powinniśmy się czuć uprzywilejowani – dodał Xavier, przepuszczając ich przez drugą kratę. – Żeby uzupełnić braki w personelu, mamy tu systemy zabezpieczeń i nadzoru na najwyższym poziomie. Gdzie indziej tak nie jest. We Francji, aby ukryć redukcje personelu i budżetu, tworzy się zasłonę dymną z niejasnych koncepcji: stosuje się, jak to ktoś bardzo słusznie określił, sztuczki semantyczne typu: „procedury jakościowe”, „roczne plany działania", „diagnoza pielęgniarska”. Wiecie, co to jest diagnoza pielęgniarska? Chodzi w niej o to, by pielęgniarz uwierzył, że może postawić diagnozę zamiast lekarza, co oczywiście pozwala na redukcję personelu lekarskiego w szpitalach. Oto efekt: jeden z moich kolegów był świadkiem, jak pielęgniarze skierowali pacjenta na psychiatrię, przykleiwszy mu etykietę „groźnego paranoika”, ponieważ był bardzo zdenerwowany i podczas kłótni zagroził pracodawcy, że pozwie go do sądu. Szczęśliwie biedak trafił na mojego kolegę, który natychmiast anulował diagnozę i odesłał go do domu. – Doktor Xavier zatrzymał się na środku korytarza i spojrzał na nich z dziwną powagą. – Żyjemy w czasach zinstytucjonalizowanej przemocy wobec najsłabszych i politycznych kłamstw, które nie mają precedensu – powiedział ponuro. – Panujące rządy i ich służby prześladują wszystkich w dwóch celach: utowarowienia ludzi i kontroli społecznej.

Servaz spojrzał na lekarza. Myślał podobnie. Zastanawiał się jednak, czy aby w latach swojej wszechmocy psychiatrzy sami nie podcięli gałęzi, na której siedzieli, podejmując na szeroką skalę eksperymenty opierające się bardziej na założeniach ideologicznych niż naukowych, eksperymenty o konsekwencjach często zgubnych, w których królikami doświadczalnymi byli ludzie.

Po drodze Servaz znowu zauważył szklaną budkę, a w niej dwóch ochroniarzy w pomarańczowych kombinezonach.

Następnie po prawej pojawiła się kawiarenka, którą widzieli już na ekranach.

– Kawiarenka dla personelu – wyjaśnił Xavier.

W pomalowanym na ciepłe kolory pomieszczeniu z wysokimi nieotwieranymi oknami z widokiem na zaśnieżony krajobraz kilka osób rozmawiało przy kawie. Potem ich oczom ukazał się wysoki pokój z łososiowymi ścianami, na których wisiały duże fotografie z różnymi pejzażami. W kilku miejscach stały tanie, ale na pierwszy rzut oka wygodne fotele. Ustawiono je w ten sposób, że tworzyły ciche, przytulne kąciki.

– Rozmównica – wyjaśnił psychiatra. – Tutaj nasi pensjonariusze mogą się spotkać z rodziną. Oczywiście dotyczy to tylko najmniej niebezpiecznych pacjentów, czyli praktycznie niewielu. Spotkania odbywają się pod stałym nadzorem kamery, poza tym pomocnicy medyczni zawsze są w pobliżu.

– A inni pacjenci? – Propp po raz pierwszy otworzył usta.

Xavier zmierzył psychologa podejrzliwym wzrokiem.

– Większości z nich nikt nie odwiedza – odpowiedział. – To nie jest szpital psychiatryczny ani nowoczesne więzienie. To jedyne w Europie przedsięwzięcie pilotażowe tego rodzaju. Pacjenci przyjeżdżają do nas właściwie zewsząd. To bardzo brutalni ludzie: sprawcy gwałtów, maltretowania, tortur, zabójstw... Na członkach własnych rodzin lub nieznajomych. Wszyscy są multirecydywistami, wszyscy balansują na ostrzu noża. Przyjmujemy tu samą śmietankę – dodał z dziwnym uśmiechem. – Mało kto chce pamiętać o istnieniu naszych pacjentów. Może właśnie dlatego zakład stoi na takim odludziu. Jesteśmy ich ostatnią rodziną.

To zdanie wydało się Servazowi nieco zbyt patetyczne. Jak zresztą prawie wszystko u doktora Xaviera.

– Ile jest poziomów zabezpieczeń?

– Trzy, w zależności od ryzyka zagrożenia ze strony pacjentów: niski, średni i wysoki. Dotyczy to nie tylko ilości i skuteczności zabezpieczeń i liczby ochroniarzy, ale także charakteru terapii i stosunków, jakie panują między członkami zespołów terapeutycznych a pacjentami.

– Kto ocenia, na ile dany pacjent jest niebezpieczny?

– Nasze zespoły. Łączymy wywiad kliniczny, testy i oczywiście lekturę dokumentacji medycznej sporządzonej przez kolegów, którzy ich do nas wysyłają, z nową, rewolucyjną metodą oceny stworzoną w moim kraju. O, właśnie jesteśmy w trakcie przyjmowania pacjenta, który przechodzi badania według tej metody. Proszę za mną.

Poprowadził ich w stronę ażurowych betonowych schodów, których stopnie pod ich stopami wpadały w drgania. Po wejściu na pierwsze piętro stanęli przed drzwiami z pancernego szkła, wzmacnianego delikatną siecią metalowych żyłek.

Tym razem Xavier musiał przyłożyć palec do czytnika identyfikacji biometrycznej, a następnie wystukać kod na małej klawiaturze.

Tablica nad drzwiami informowała:

SEKTOR C: NISKIE ZAGROŻENIE – WSTĘP DOZWOLONY PRACOWNIKOM KATEGORII C, B i A

– To jedyne wejście do tego sektora? – zapytała Ziegler.

– Nie, jest jeszcze jedno na końcu korytarza. Pozwala ono na przejście do następnej strefy – średniego zagrożenia. Przez śluzę mogą się zatem przedostać tylko osoby, które mają uprawnienia na sektory B i A.

Poszedł przed nimi korytarzem. Po chwili zatrzymał się przed drzwiami z napisem „Ewaluacja”. Otworzył je, odsunął się i przepuścił ich przed sobą.

Pomieszczenie bez okien. Tak wąskie, że musieli stanąć stłoczeni. Przed monitorem komputera siedziały dwie osoby, mężczyzna i kobieta. Na monitorze widać było jednocześnie obraz z kamery i wiele innych otwartych okien, na których przesuwały się diagramy i wykresy. Kamera filmowała dość młodego człowieka siedzącego na taborecie w drugim ślepym pomieszczeniu, niewiele większym niż schowek na miotły. Servaz dostrzegł, że mężczyzna ma na głowie wirtualny hełm. Następnie jego wzrok powędrował nieco w dół i Servaz doznał lekkiego wstrząsu: mężczyzna miał spodnie opuszczone na wysokość ud, a jego członek tkwił w dziwnej tubie, z której wystawały kable elektryczne.

– Nowa metoda oceny dewiacji seksualnych oparta jest na rzeczywistości wirtualnej, na kontroli okulomotorycznej i badaniu pletyzmografem prąciowym – wyjaśnił psychiatra. – To jest to urządzenie przymocowane do członka: pozwala zmierzyć poziom fizjologicznego podniecenia, inaczej mówiąc, erekcji, w odpowiedzi na różne bodźce. Równocześnie bada się reakcje okulomotoryczne za pomocą urządzenia działającego na podczerwień. Pozwala ono zmierzyć czas obserwacji obrazów pojawiających się na ekranach wirtualnego hełmu, a także ustalić konkretne sceny, na których badany skupia uwagę.

Psychiatra pochylił się i stuknął palcem w jedno z okien otwartych na monitorze. Servaz zobaczył prostokątny diagram, na którym wznosiły się i opadały kolorowe słupki. Pod każdym ze słupków zaznaczono rodzaj bodźca: „dorosły mężczyzna”, „dorosła kobieta”, „dziecko płci męskiej” itd.

– Bodźce wysyłane do hełmu przedstawiają dorosłego mężczyznę, dorosłą kobietę, dziewięcioletnią dziewczynkę, dziewięcioletniego chłopca, a także kontrolny, neutralny obraz osoby pozbawionej cech płciowych. Każda ze scen trwa trzy minuty. Za każdym razem dokonujemy pomiaru reakcji fizjologicznej i odpowiedzi ze strony gałek ocznych. – Wyprostował się. – Trzeba powiedzieć, że większość naszej „klienteli” to przestępcy seksualni. Mamy w sumie osiemdziesiąt osiem łóżek: pięćdziesiąt trzy w sektorze C, dwadzieścia osiem w sektorze B oraz siedmiu pacjentów w sektorze A.

Servaz oparł się o ścianę. Pocił się i czuł dreszcze. Paliło go gardło. Ale głównym źródłem jego złego samopoczucia było to, co zobaczył, obraz człowieka postawionego w sytuacji jednocześnie surrealistycznej i upokarzającej, u którego sztucznie wzbudzano fantazje seksualne, by móc je zmierzyć.

– Ilu jest wśród nich morderców?– zapytał niepewnym głosem.

Xavier wpatrywał się w niego intensywnie.

– Trzydziestu pięciu. Wszyscy pacjenci z sektorów B i A.


Diane patrzyła, jak idą przez główny hall w kierunku schodów dla personelu. Trzech mężczyzn i jedna kobieta. Xavier rozmawiał z nimi, ale wyglądał na napiętego, jakby się bronił. Mężczyźni i kobieta idący obok niego bombardowali go pytaniami. Zaczekała, aż odejdą dalej, i podeszła do przeszklonych drzwi. Na śniegu, w odległości jakichś dziesięciu metrów od wejścia, stał jeep.

Przeczytała napis na drzwiach samochodu: „Żandarmeria”.

Diane przypomniała sobie rozmowę z Aleksem na temat zamordowanego mężczyzny: najwyraźniej policja także skojarzyła tę sprawę z Instytutem.

Potem uderzyła ją inna myśl: otwór wentylacyjny w jej gabinecie, rozmowa między Lisą a Xavierem. I ta dziwna historia z ko niem... Już przy tamtej okazji Lisa wspomniała, że może się tu pojawić policja. Czy to możliwe, żeby istniał jakiś związek między tymi dwiema sprawami? Prawdopodobnie policja też się nad tym zastanawia. Wróciła myślą do otworu wentylacyjnego...

Diane odwróciła się od drzwi i bojowym krokiem przeszła przez hall.


– Czy ma pan coś na przeziębienie?

Psychiatra znowu zmierzył Servaza wzrokiem, po czym otworzył szufladę biurka.

– Oczywiście. – Wyciągnął do niego rękę z żółtą fiolką. – Proszę, niech pan to zażyje. Paracetamol z efedryną. To zazwyczaj dość skuteczne. Jest pan naprawdę bardzo blady. Może wezwę lekarza?

– Dziękuję, jakoś dam radę.

Xavier podszedł do lodówki stojącej w kącie pomieszczenia i wrócił ze szklanką i butelką wody. Gabinet psychiatry był umeblowany bezpretensjonalnie: metalowe regały, barek z lodówką, stolik, na którym znajdował się tylko telefon, komputer i lampka, mała biblioteczka z półkami pełnymi fachowej literatury i kilka kwiatków w doniczkach na parapecie.

– Proszę brać tylko jedną naraz. Maksymalnie cztery w ciągu dnia. Może pan sobie zostawić całe opakowanie.

– Dziękuję.

Przez chwilę Servaz był pochłonięty obserwowaniem rozpuszczającej się tabletki. Czuł za oczami, jak migrena rozsadza mu czaszkę. Zimna woda dobrze mu zrobiła na gardło. Był mokry. Koszula pod marynarką kleiła mu się do pleców. Musiał mieć gorączkę. Było mu też zimno – ale ziąb pochodził raczej z wnętrza ciała: wskaźnik klimatyzacji przy drzwiach wyświetlał temperaturę 23 stopnie. Ponownie zobaczył w myśli obraz z monitora: gwałciciel gwałcony przez maszyny, sondy, urządzenia elektroniczne – i znowu żółć podeszła mu do gardła.

– Będziemy musieli się wybrać do sektora A – powiedział, odstawiwszy szklankę.

Jego głos miał brzmieć zdecydowanie, ale ogień w gardle sprawił, że Servaz ledwie chrypiał. Wesołe spojrzenie po drugiej stronie biurka nagle straciło blask. Policjant miał wrażenie, jakby chmura przesłoniła słońce, zmieniając wiosenny krajobraz w coś znacznie bardziej ponurego.

Czy to naprawdę konieczne?

Psychiatra dyskretnie szukał wzrokiem wsparcia sędziego, który siedział po lewej stronie detektywów.

– Właśnie – zareagował błyskawicznie Confiant, zwracając się do nich. – Czy naprawdę musimy...

– Sądzę, że tak – przerwał mu Servaz. – Zdradzę panu coś, co musi zostać między nami – powiedział, nachylając się ku Xavierowi. – Ale może... już pan o tym wie.

Spojrzał na młodego sędziego. Przez krótką chwilę mężczyźni w ciszy mierzyli się wzrokiem. Następnie komendant przesunął wzrok z Confianta na Ziegler i dokładnie odczytał milczący komunikat, jaki mu wysyłała: Tylko spokojnie...

– O czym pan mówi? – zapytał psychiatra.

Servaz odchrząknął. Lekarstwo jeszcze nie zaczęło działać. Czuł się, jakby imadło ściskało mu skronie.

– Znaleźliśmy DNA jednego z pańskich pacjentów... tam, gdzie został zabity koń pana Lombarda: na górnym słupie kolejki linowej. DNA Juliana Hirtmanna.

Xavier szeroko otworzył oczy.

– Wielki Boże! To niemożliwe!

Spojrzał na Confianta błędnym wzrokiem i spuścił głowę. Jego zaskoczenie nie było udawane. Nie wiedział.

– A to może znaczyć dwie rzeczy – ciągnął Servaz. – Albo tamtej nocy był tam sam Hirtmann, albo ktoś, kto może podejść do niego na tyle blisko, żeby pobrać od niego ślinę. Oznacza to, doktorze Xavier, że ktoś w pana zakładzie, Hirtmann czy nie Hirtmann, jest w tę sprawę zamieszany.


Загрузка...