4

– Panno Berg, nie będę ukrywał, że nie rozumiem, dlaczego doktorowi Wargnierowi zależało na tym, by zatrudnić właśnie panią. Chodzi mi o cały ten miszmasz psychologii klinicznej, genetycznej i freudyzmu. W sumie wolałbym już podejście anglosaskie.

Doktor Francis Xavier siedział za dużym biurkiem. Był jeszcze młodym, niewysokim, bardzo zadbanym mężczyzną z pofarbowanymi włosami, w krawacie z obfitymi motywami roślinnymi widocznym spod białego kitla oraz w ekstrawaganckich czerwonych okularach. Jego francuski lekko zatrącał québécois.

Diane dyskretnie rzuciła okiem na DSM-IV, klasyfikację zaburzeń psychicznych opublikowaną przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne – była to jedyna książka na biurku lekarza. Dziewczyna lekko zmarszczyła brwi. Nie podobał jej się obrót, jaki przyjmowała rozmowa, ale czekała, aż nieduży doktor do końca wyłoży swoje karty.

– Niech mnie pani dobrze zrozumie. Jestem psychiatrą i... jak by to powiedzieć? Nie bardzo widzę, jakie korzyści miałyby wynikać z pani obecności w naszym zakładzie. Oczywiście bez urazy...

– Doktorze Xavier, jestem tutaj, aby się uczyć i doskonalić moje umiejętności. Doktor Wargnier na pewno panu o tym mówił. Poza tym pański poprzednik powołał asystentkę dyrektora przed swoim odejściem i wyraził zgodę na moją nieobecność... przepraszam, na moją obecność tutaj. Ustalił to stanowisko z Uniwersytetem Genewskim. Jeśli był pan przeciwny mojemu przyjazdowi, należało wcześniej...

– Uczyć się i doskonalić umiejętności? – Xavier nieznacznie ściągnął usta. – Myśli pani, że to instytucja akademicka? Mordercy, którzy czekają na panią w głębi tych korytarzy – wskazał drzwi gabinetu – są potworniejsi od najbardziej makabrycznych kreatur, jakie kiedykolwiek nawiedziły panią we śnie, panno Berg. To nasza nemezis. Kara za to, że zabiliśmy Boga i stworzyliśmy społeczeństwa, w których zło uznaje się za normę.

Ostatnie zdanie wydało jej się nieco zbyt patetyczne. Jak wszystko inne u doktora Xaviera. Ale sposób, w jaki je wypowiedział – interesująca mieszanina lęku i namiętności – sprawił, że zadrżała. Poczuła, jak włosy jeżą jej się na karku. On się ich boi. Prześladują go w nocy podczas snu albo kiedy słyszy ich wycie ze swojego pokoju.

Przyglądała się nienaturalnemu kolorowi włosów dyrektora i przypomniał jej się Gustav von Aschenbach ze Śmierci w Wenecji, który pofarbował włosy, brwi i wąsy, by podobać się spotkanemu na plaży młodzieńcowi i oszukać zbliżającą się śmierć, nieświadomy, jak bardzo jego zachowanie jest rozpaczliwe i patetyczne.

– Mam doświadczenie w psychologii sądowej. W ciągu trzech lat miałam do czynienia z ponad stu przestępcami seksualnymi.

– Ilu z nich było mordercami?

– Jeden.

Posłał jej chłodny uśmieszek i pochylił się nad jej papierami.

– Licencjat z psychologii i magisterium z psychologii klinicznej na Uniwersytecie Genewskim – przeczytał. Okulary w czerwonej oprawie zsunęły mu się z nosa.

– Pracowałam cztery lata w prywatnym gabinecie psychoterapii i psychologii sądowej. Wykonywałam ekspertyzy dla sądów w sprawach cywilnych i karnych. To wszystko jest w moim CV.

– Jakieś staże w więziennictwie?

– Staż w więziennych służbach medycznych w więzieniu Champ-Dollon w charakterze współeksperta do spraw ekspertyz prawnych i kuratora przestępców seksualnych.

– International Academy of Law and Mental Health, Genewskie Stowarzyszenie Psychologów-Psychoterapeutów, Szwajcarskie Towarzystwo Psychologii Sądowej... taaak... – Znowu przeniósł wzrok na Diane. Poczuła się nieprzyjemnie, jak przed jakimś jury. – Jest tylko jeden szkopuł. Nie ma pani absolutnie żadnego doświadczenia z pacjentami tego rodzaju, jest pani młoda, musi się pani jeszcze bardzo wiele nauczyć. Mogłaby pani, oczywiście nieumyślnie, wskutek braku doświadczenia, zaszkodzić temu, co próbujemy tutaj robić. Tyle czynników, które mogłyby się przyczynić do jeszcze większego cierpienia naszych „klientów”...

– Do czego pan zmierza?

– Bardzo mi przykro, ale chciałbym, żeby trzymała się pani z dala od najniebezpieczniejszych pacjentów, tych, którzy mieszkają w sektorze A. I jeszcze jedno: nie potrzebuję asystenta, pomaga mi szefowa pielęgniarek.

Tak długo nic nie mówiła, że Xavier spojrzał na nią, unosząc brew. Kiedy się odezwała, jej głos był wyważony, ale zdecydowany.

– Doktorze Xavier, przyjechałam tu właśnie ze względu na nich. Na pewno ma pan w swoich dokumentach korespondencję między doktorem Wargnierem i mną. Warunki naszej umowy są jasne: doktor Wargnier nie tylko pozwolił mi się spotykać z pacjentami z sektora A, ale poprosił mnie o sporządzenie na koniec tych rozmów raportu zawierającego ekspertyzę psychologiczną; dotyczy to zwłaszcza Juliana Hirtmanna.

Nachmurzył się. Jego uśmiech zniknął.

– Panno Berg, teraz to ja kieruję tą placówką. Nie doktor Wargnier.

– W takim razie nic tu po mnie. Będę musiała skontaktować się w tej sprawie z pańskimi przełożonymi, a także z Uniwersytetem Genewskim. I z doktorem Spitznerem. Przyjechałam z daleka, doktorze. Powinien był pan oszczędzić mi tej niepotrzebnej podróży.

Diane wstała.

– No nie, panno Berg! – Xavier podniósł się z miejsca i rozłożył ręce. – Po co ten pośpiech? Niech pani usiądzie! Proszę, niech pani usiądzie! Jest pani tutaj mile widziana. Niech pani mnie zrozumie, ja nie mam nic przeciwko pani. Jestem pewien, że da pani z siebie wszystko. I kto wie? Być może spojrzenie... podejście, powiedzmy... „interdyscyplinarne” będzie pomocne w zrozumieniu tych potworów. Ależ tak, dlaczego by nie? Proszę panią tylko, by nie mnożyła pani tych kontaktów ponad to, co konieczne, i ściśle stosowała się do regulaminu wewnętrznego. Spokój tego miejsca zależy od utrzymania równowagi, która jest bardzo delikatna. Mimo że środki bezpieczeństwa są tu dziesięć razy ostrzejsze niż w innych szpitalach psychiatrycznych, najmniejszy nawet bałagan mógłby mieć skutki trudne do przewidzenia.

Francis Xavier okrążył biurko.

Był jeszcze niższy, niż sądziła. Diane miała metr sześćdziesiąt siedem. Xavier – z niewielkimi obcasami włącznie – musiał być tego samego wzrostu. Zbyt obszerny, nienagannie biały kitel fruwał wokół niego, kiedy się poruszał.

– Proszę, pokażę pani.

Otworzył szafę. Na wieszakach wisiały w równym rzędzie białe kitle. Wyjął jeden i podał Diane. Poczuła mieszaninę stęchlizny i zapachu proszku do prania.

Niewielka postać niemal ją musnęła, kiedy Xavier położył dłoń o zbyt wypielęgnowanych paznokciach na ramieniu Diane.

– Ci ludzie są naprawdę przerażający – powiedział słodkim głosem, patrząc jej prosto w oczy. – Niech pani zapomni, kim są i co zrobili. Niech się pani skoncentruje na swojej pracy.

Przypomniała sobie to, co usłyszała w rozmowie telefonicznej od Spitznera. Niemal to samo, co do słowa.

– Miałam już do czynienia z socjopatami – zaoponowała, ale tym razem jej głos nie brzmiał już tak pewnie jak przed chwilą.

Za szkłami okularów w czerwonej oprawie zapłonęło na moment dziwne spojrzenie.

– Ale nie z takimi, proszę pani. Nie z takimi.


Białe ściany, biała podłoga, białe światło... Jak większość ludzi Zachodu Diane kojarzyła biel z niewinnością, czystością, nieskalaniem. A tymczasem wśród tej bieli mieszkali potworni mordercy.

– Na początku biel była kolorem śmierci i żałoby – rzucił Xavier, jakby czytał jej w myślach. – Na Wschodzie nadal tak jest. Tak jak czerń, biel jest barwą achromatyczną. To także kolor związany z rytami przejścia. To pasuje do pani obecnej sytuacji, prawda? Ale to nie ja wybrałem ten wystrój. Jestem tu dopiero kilka miesięcy.

Przed nimi i za nimi otwierały się i zamykały rozsuwane kraty, a w grubych ścianach szczękały elektroniczne zamki. Xavier szedł przed Diane.

– Gdzie jesteśmy? – zapytała, nie przestając liczyć kamer, drzwi i wyjść.

– Opuszczamy pomieszczenia administracji i wchodzimy do części ściśle psychiatrycznej. To pierwszy pierścień ochronny.

Diane patrzyła, jak wsuwa kartę magnetyczną do skrzynki zamocowanej na ścianie. Czytnik przeskanował kartę i wypluł ją. Krata się rozsunęła. Po drugiej stronie znajdowała się przeszklona budka. Wewnątrz przed ekranami monitoringu siedzieli dwaj strażnicy w pomarańczowych kombinezonach.

– Obecnie mamy osiemdziesięciu ośmiu pacjentów uznawanych za niebezpiecznych, z ryzykiem przejścia do fazy agresji. Nasza klientela pochodzi z instytucji karnych i innych zakładów psychiatrycznych Francji, ale także Niemiec, Szwajcarii, Hiszpanii... Są to jednostki z problemami psychicznymi powiązanymi z przemocą i przestępczością: pacjenci zbyt agresywni, by mogli pozostać w szpitalach, do których trafili, oraz zatrzymani, których psychozy są zbyt poważne, by mogły być leczone w więzieniu, a także mordercy uznani przez sąd za niepoczytalnych. Taka klientela wymaga wysoko wykwalifikowanego personelu oraz urządzeń, które zapewnią bezpieczeństwo chorym, pracownikom i odwiedzającym. Jesteśmy teraz w pawilonie C. Mamy trzy poziomy zabezpieczeń: niski, średni i wysoki. W tej chwili jesteśmy w strefie niskich zabezpieczeń.

Diane wzdrygała się nerwowo za każdym razem, gdy Xavier mówił o klientach Instytutu.

– Instytut Wargniera wykazuje się wyjątkową skutecznością w opiece nad agresywnymi, niebezpiecznymi, skłonnymi do przemocy pacjentami. Nasze procedury oparte są na najwyższych i najnowszych standardach. Na początku wykonujemy ekspertyzę psychiatryczną i kryminologiczną, ze szczególnym uwzględnieniem analizy fantazji i badania pletyzmograficznego.

Diane podskoczyła. Badanie pletyzmograficzne polega na pomiarze reakcji pacjenta, którego poddaje się wpływowi bodźców akustycznych i wizualnych, według różnych scenariuszy i z wykorzystaniem różnych obrazów – na przykład nagiej kobiety czy dziecka.

– Stosuje pan terapię awersyjną wobec osób wykazujących dewiacje podczas badania pletyzmograficznego?

– Owszem.

– To bardzo kontrowersyjna metoda.

– Tutaj to działa – rzekł stanowczo lekarz.

Zauważyła, że Xavier się usztywnił. Za każdym razem, gdy ktoś mówił o terapii awersyjnej, Diane przypominał się film Mechaniczna pomarańcza. Metoda awersyjna polega na powiązaniu z niezdrową fantazją, odtwarzaną na wideo lub DVD, taką jak obraz gwałtu, rozebranych dzieci i tak dalej – przykrych lub bolesnych odczuć, na przykład porażenia prądem czy odoru amoniaku, zamiast miłych uczuć, które wcześniej wywoływały u pacjenta te obrazy. Systematyczne powtarzanie tego doświadczenia ma na trwałe zmodyfikować zachowanie jednostki. Tę metodę, przypominającą do pewnego stopnia warunkowanie Pawłowa, testowano na sprawcach nadużyć seksualnych w niektórych krajach, na przykład w Kanadzie.

Xavier bawił się przyciskiem długopisu wystającego z kieszonki kitla.

– Wiem, że wielu lekarzy w tym kraju sceptycznie się odnosi do podejścia behawioralnego. Inspiracją dla tej terapii jest myśl anglosaska i doświadczenia Instytutu Pinela w Montrealu, z którego przyjechałem. Ta metoda daje zadziwiające rezultaty. Ale oczywiście pani francuscy koledzy po fachu mają problem z uznaniem metody tak bardzo empirycznej, która w dodatku przyszła zza oceanu. Krytykują ją za to, że nie bierze pod uwagę pojęć tak podstawowych, jak nieświadomość, superego, mechanizm wyparcia... – Wpatrywał się w Diane z irytującą pobłażliwością. – W tym kraju sporo osób nadal woli stosować podejście oparte na zdobyczach psychoanalizy, pracę nad przemodelowaniem głębokich struktur psychicznych. Nie biorą pod uwagę faktu, że całkowity brak poczucia winy i uczuć wyższych u perwersyjnych psychopatów z góry skazuje ich usiłowania na porażkę. W wypadku tego rodzaju chorych działa tylko jedna rzecz: „tresura”. – Jego głos przetoczył się nad tym słowem jak strużka lodowatej wody. – Wzbudzenie odpowiedzialności jednostki dzięki całej gamie nagród i kar oraz wywołanie uwarunkowanych zachowań. Na wniosek organów sądowych lub szpitali wykonujemy też ekspertyzy możliwości popełnienia przestępstwa – mówił dalej, zatrzymując się przed kolejnymi drzwiami ze szkła antywłamaniowego.

– Ale przecież większość badań wykazuje, że takie ekspertyzy mają niewielką wartość – zauważyła Diane. – Według niektórych psychiatryczne ekspertyzy możliwości popełnienia przestępstwa w pięćdziesięciu procentach przypadków były błędne.

– Tak się mówi – przyznał Xavier. – Ale błąd polega raczej na tym, że przecenia się niebezpieczeństwo, a nie odwrotnie. W wątpliwych przypadkach w naszych sprawozdaniach konsekwentnie opowiadamy się za przedłużeniem zatrzymania lub hospitalizacji. Poza tym – dodał z zarozumiałym uśmieszkiem – te ekspertyzy to odpowiedź na głęboką potrzebę naszych społeczeństw, panno Berg. Sądy proszą nas, byśmy zamiast nich rozwiązywali moralny dylemat, którego tak naprawdę nikt nie jest w stanie rozwiązać: jak można być pewnym, czy środki podjęte w stosunku do niebezpiecznej jednostki spełniają wymóg ochrony społeczeństwa, nie łamiąc jednocześnie jej podstawowych praw? Nikt nie ma odpowiedzi na to pytanie. Sądy udają więc, że uważają ekspertyzy psychiatryczne za wiarygodne. Oczywiście nikt nikogo nie oszukuje. Pozwala to jednak, aby tryby machiny sądowniczej zawsze zagrożonej obstrukcją, kręciły się, dając ludziom iluzję, że sędziowie to mędrcy, podejmujący decyzje ze znajomością rzeczy. Nawiasem mówiąc, jest to jedno z największych kłamstw, na jakich zostały zbudowane demokratyczne społeczeństwa.

Kolejna czarna skrzynka wmurowana w ścianę była bardziej wymyślna od poprzedniej. Miała mały ekran i szesnaście klawiszy do wybrania kodu, a także duży czerwony czujnik, do którego Xavier przyłożył prawy kciuk.

– Oczywiście w przypadku naszych pacjentów nie mamy takich dylematów. Oni dostarczyli aż nadto dowodów, że są niebezpieczni. Proszę, oto drugi pierścień ochronny.

Po prawej stronie znajdowało się nieduże przeszklone pomieszczenie. Za szybą Diane znowu zobaczyła dwie postaci. Była rozczarowana, że Xavier przeszedł obok bez zatrzymania. Wolałaby, żeby przedstawił ją reszcie personelu. Zarazem jednak była przekonana, że nie zrobi nic w tym kierunku. Mężczyźni zza szyby śledzili ich wzrokiem. Diane nagle zaczęła się zastanawiać, jak ją tu przyjmą. Czy Xavier coś o niej mówił? Czy z rozmysłem postanowił nie ułatwiać jej życia?

Przez chwilę zatęskniła za swoim studenckim pokojem, przyjaciółmi z uniwersytetu, za gabinetem na wydziale. A potem pomyślała o kimś. Poczuła, że się czerwieni, i z wysiłkiem odsunęła obraz Pierre’a Spitznera w jak najdalszy zakątek umysłu. Servaz przejrzał się w lustrze w niepewnym świetle jarzeniówki. Był blady. Oparłszy się obiema rękami o wyszczerbiony brzeg umywalki, próbował uspokoić oddech. Potem pochylił się i ochlapał twarz zimną wodą. Ledwie poruszał nogami. Miał wrażenie, że chodzi na podeszwach wypełnionych powietrzem. Powrotny lot helikopterem był burzliwy. Pogoda na górze zepsuła się na dobre i kapitan Ziegler musiała się przypiąć do sterów. Miotana podmuchami wiatru maszyna leciała w dół, kołysząc się jak łódź ratunkowa na wzburzonym morzu. Gdy tylko dotknął stopami ziemi, Servaz rzucił się w stronę toalety i zwymiotował.

Odwrócił się i oparł udami o rząd umywalek. Niektóre drzwi były pomazane długopisem lub markerem: NIECH WYJE KRÓL GÓR (zwykły wygłup); SOFIA TO DZIWKA (tu następował numer telefonu komórkowego); DYREKTOR TO PIEPRZONY DUPEK (jakaś wskazówka?); oraz rysunek à la Keith Haring, przedstawiający rządek kopulujących ze sobą męskich postaci.

Servaz wyjął z kieszeni mały aparat cyfrowy, który dostał od Margot na ostatnie urodziny, podszedł do drzwi i każde z nich sfotografował.

Następnie wyszedł i ruszył korytarzem do hallu.

Na zewnątrz znowu zaczął sypać śnieg.

– Lepiej?

W uśmiechu Irène wyczytał całkowite zrozumienie.

– Tak.

– To może pójdziemy przesłuchać robotników?

– Jeśli nie miałaby pani nic przeciw temu, wolałbym zrobić to sam.

Zobaczył, jak z pięknej twarzy kapitan Ziegler znika uśmiech. Z zewnątrz słyszał głos Cathy d’Humières rozmawiającej z dziennikarzami: strzępki konwencjonalnych zdań, typowy styl technokratów.

– Proszę rzucić okiem na graffiti w toalecie, to zrozumie pani dlaczego – wyjaśnił. – Być może są jakieś informacje, które będą skłonni ujawnić w obecności mężczyzny, a które przemilczeliby przy kobiecie.

– W porządku. Ale niech pan nie zapomina, że prowadzimy to śledztwo we dwójkę.


Od progu poczuł na sobie spojrzenia pięciu par oczu, w których dostrzegł mieszaninę niepokoju, zmęczenia i złości. Servaz przypomniał sobie, że siedzieli tu zamknięci od rana. Zauważył, że ktoś zadbał o jedzenie i napoje. Po stole konferencyjnym walały się opakowania po pizzy i kanapkach, puste plastikowe kubki i pełne popielniczki. Nieogolone twarze i rozczochrane włosy sprawiały, że wyglądali jak rozbitkowie na bezludnej wyspie. Wyjątek stanowił kucharz – brodacz o łysej, błyszczącej czaszce i płatkach uszu poprzebijanych wieloma kolczykami.

– Dzień dobry – powiedział Servaz.

Żadnej odpowiedzi. Wyprostowali się jednak nieznacznie. W ich wzroku wyczytał zdziwienie. Zapowiadano im wizytę szefa grupy śledczej, a mieli przed sobą wysportowanego czterdziestolatka o wyglądzie nauczyciela czy dziennikarza, niedbale ogolonego, ubranego w sztruksową kurtkę i wystrzępione dżinsy. Servaz bez słowa odsunął poplamiony tłuszczem karton po pizzy i kubek z resztką kawy, w której pływały niedopałki papierosów. Przysiadł jednym pośladkiem na brzegu stołu, przesunął dłonią po ciemnych włosach i odwrócił się w ich kierunku.

Przyglądał im się uważnie, na kilka chwil zatrzymując wzrok na każdym z osobna. Wszyscy spuścili oczy – z wyjątkiem jednego.

– Kto pierwszy go zobaczył?

Facet siedzący w rogu pokoju podniósł rękę. Miał na sobie kraciastą koszulę, a na niej bluzę z krótkim rękawem z napisem UNIVERSITY OF NEW YORK.

– Jak pan się nazywa?

– Huysmans.

Servaz wyjął notes z kieszeni kurtki.

– Niech pan opowiada.

Huysmans westchnął. Jego cierpliwość w ostatnich godzinach została wystawiona na ciężką próbę, a z natury nie był człowiekiem cierpliwym. Zdążył już opowiedzieć swoją historię kilka razy, więc teraz jego wypowiedź była niemal mechaniczna.

– Postanowiliście wrócić na dół, chociaż nawet nie wyszliście na peron. Dlaczego?

Cisza.

– Ze strachu – przyznał w końcu następny z robotników. – Baliśmy się, że ten gość jeszcze się tam kręci. Albo że się schował w korytarzach.

– Dlaczego myśli pan, że to mężczyzna?

– Wyobraża pan sobie, żeby kobieta zrobiła coś takiego?

– Czy między robotnikami zdarzają się jakieś kłótnie, spory?

– Jak wszędzie – odpowiedział inny. – A to bójka po pijaku, a to kłótnia o kobietę, a to jeden nie może z drugim wytrzymać. Tyle.

– Pana nazwisko? – zapytał Servaz.

– Etcheverry. Gratien.

– Życie tam na górze musi być mimo wszystko ciężkie, prawda? – spytał Servaz. – Ciągłe zagrożenie, izolacja, tylu facetów w zamkniętej przestrzeni. To musi rodzić napięcia.

– Ludzie, których się wysyła na górę, to twardziele, komisarzu. Dyrektor na pewno panu o tym powiedział. Jeśli ktoś nie jest twardy, zostaje na dole.

– Nie komisarzu. Komendancie. Ale kiedy jest burza, zła pogoda i tak dalej, wtedy można z byle powodu wybuchnąć, prawda? – nalegał. – Słyszałem, że na tej wysokości bardzo trudno zasnąć.

– To prawda.

– Niech pan wytłumaczy.

– Pierwszej nocy człowiek jest tak wykończony wysokością i robotą, że śpi jak kamień. Ale potem śpimy coraz mniej, w ostatnie noce dwie, najwyżej trzy godziny. Tak to jest w górach. Nadrabiamy w weekend.

Servaz znowu spojrzał na robotników. Kilku skinęło głową na znak potwierdzenia.

Wpatrywał się w nich. Faceci nie do zdarcia, którzy nie pokończyli wyższych studiów, nie udają geniuszy ani nie szukają łatwych pieniędzy, ale bez szemrania wykonują ciężką pracę dla wspólnego dobra. Byli mniej więcej w jego wieku, między czterdziestką a pięćdziesiątką, najmłodszy mógł mieć trzydzieści lat. Nagle zrobiło mu się wstyd z powodu tego, co w tej chwili robi. Pochwycił uciekające spojrzenie kucharza.

– A ten koń, czy coś wam to mówi? Znaliście go? Widzieliście go wcześniej?

Popatrzyli na niego zdumieni, a potem pokręcili przecząco głowami.

– Czy na górze zdarzały się już jakieś wypadki?

– Nieraz – odpowiedział Etcheverry. – Ostatni dwa lata temu. Jeden gość zostawił tam rękę.

– Co on teraz robi?

– Pracuje na dole, tam gdzie są biura.

– Jego nazwisko?

Etcheverry się zawahał. Czerwony i zakłopotany, spojrzał na kolegów.

– Schaab.

Servaz uznał, że trzeba zebrać informacje na temat tego człowieka: Koń z obciętą głową – robotnik z obciętą ręką...

– Jakieś wypadki śmiertelne?

Etcheverry znowu pokręcił głową.

Servaz odwrócił się w stronę najstarszego. Postawny mężczyzna ubrany w T-shirt. Krótkie rękawy odsłaniały muskularne ramiona. Jako jedyny, oprócz kucharza, jeszcze się nie odezwał. To on wcześniej nie spuścił wzroku. Co więcej, Servaz dostrzegł w jego jasnych oczach błysk wyzwania. Płaska, masywna twarz. Zimne spojrzenie. Facet o ograniczonym umyśle, niezdolnym do niuansów, w którym nie ma miejsca na wątpliwości, pomyślał Servaz.

– Pan jest najstarszy?

– Taaa...

– Jak długo pan tu pracuje?

– Na górze czy na dole?

– Na górze i na dole.

– Na górze dwadzieścia trzy lata. W sumie czterdzieści dwa.

Płaski głos, żadnych zmian intonacji. Niezmienny jak górskie jezioro.

– Jak się pan nazywa?

– A dlaczego pytasz?

– To ja zadaję pytania, okay? No więc jak się nazywasz? – Servaz podjął grę rozmówcy.

– Tarrieu – wycedził mężczyzna urażony.

– Ile masz lat?

– Sześćdziesiąt trzy.

– Jak się układają stosunki z dyrekcją? Bez obaw, nic nie wyjdzie poza to pomieszczenie. Przed chwilą widziałem w łazience napis: „Dyrektor to dupek”.

Przez twarz Tarrieu przemknął grymas pogardy i rozbawienia.

– To prawda. Ale gdyby chodziło o zemstę, to on wisiałby na górze. Nie koń. Nie sądzisz, panie policjancie?

– A kto tu mówi o zemście? – odpowiedział Servaz takim samym tonem. – Chcesz za mnie prowadzić śledztwo? Chcesz się zapisać do policji?

Część robotników zarechotała. Servaz zobaczył, że twarz Tarrieu oblewa się rumieńcem. Wyglądało to jak plama atramentu rozpływająca się po powierzchni wody. Z pewnością ten człowiek był zdolny do przemocy. Ale do jakiego stopnia? Oto odwieczne pytanie. Tarrieu otworzył usta, zamierzając odpyskować, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie.

– Nie – rzucił w końcu.

– Czy któryś z was zna ośrodek jeździecki?

Zakolczykowany kucharz podniósł rękę. Wyglądał na zakłopotanego.

– Pan się nazywa?

– Marousset.

– Jeździ pan konno, Marousset?

Tarrieu parsknął za jego plecami. Inni poszli w jego ślady. Servaz poczuł, że narasta w nim gniew.

– Nie... jestem kucharzem... Od czasu do czasu pomagam szefowi kuchni pana Lombarda... w zamku... podczas uroczystości... urodzin... 14 lipca... A ośrodek konny jest tuż obok...

Marousset miał duże, jasne oczy o wielkich źrenicach. Obficie się pocił.

– A ten koń, widział go pan już?

– Nie interesuję się końmi. Może i tak... Tam jest mnóstwo koni...

– A pan Lombard, często go pan widuje?

Marousset pokręcił przecząco głową.

– Jestem tam raz w roku... albo dwa... i prawie nie wychodzę z kuchni...

– Ale czasem go pan widuje, prawda?

– Tak.

– Bywa w elektrowni?

– Lombard, tutaj? – odezwał się Tarrieu drwiąco. – Ten zakład to dla Lombarda ziarenko piasku. Oglądasz każdą trawkę, kiedy kosisz trawnik?

Servaz spojrzał na pozostałych. Potwierdzili lekkim skinieniem głowy.

– Lombard mieszka gdzie indziej – ciągnął mężczyzna tym samym prowokującym tonem. – W Paryżu, w Nowym Jorku, na Antylach, na Korsyce... Olewa ten zakład. Trzyma elektrownię, bo jego stary napisał w testamencie, że ma ją zatrzymać. Ale ma ją gdzieś.

Servaz skinął głową. Miał ochotę na jakąś ciętą ripostę. Ale po co? Może Tarrieu ma swoje powody. Może trafił kiedyś na skorumpowanych albo niekompetentnych gliniarzy. Ludzie są jak góry lodowe, pomyślał. Pod powierzchnią kryje się cała masa niedopowiedzeń, cierpienia i tajemnic. Tak naprawdę nikt nie jest tym, na kogo wygląda.

– Mogę ci coś doradzić? – zapytał nagle Tarrieu.

Servaz zamarł i wyostrzył czujność. Ale ton mężczyzny się zmienił: nie był już wrogi, nieufny ani sarkastyczny.

– Słucham.

– Strażnicy – powiedział stary. – Zamiast tracić tu z nami czas, powinieneś przesłuchać strażników. Potrząśnij nimi trochę.

Servaz wpatrywał się w niego intensywnie.

– Dlaczego?

Tarrieu wzruszył ramionami.

– To ty jesteś gliną.


Servaz szedł korytarzem. Ta część budynku była przegrzana. Gdy minął wahadłowe drzwi, uderzyło w niego lodowate powietrze wypełniające hall. Błyski fleszy na zewnątrz sprawiały, że w hallu raz po raz pojawiał się krótki blask i wielkie, niepokojące cienie. Servaz zobaczył, że Cathy d’Humières wsiada do samochodu. Zapadał zmierzch.

– No i jak? – zapytała Ziegler.

– Ci faceci najprawdopodobniej nie mają z tym nic wspólnego, ale chciałbym kompletnych informacji na temat dwóch. Pierwszy to Marousset, kucharz. Drugi nazywa się Tarrieu. I jeszcze na temat niejakiego Schaaba: gościa, który w ubiegłym roku stracił rękę w wypadku.

– A tamci dwaj? Dlaczego oni?

– Zwykła weryfikacja.

Przypomniały mu się oczy Marousseta.

– Prosiłbym jeszcze o skontaktowanie się z brygadą antynarkotykową i sprawdzenie, czy nie mają go w swojej bazie.

Kapitan Ziegler wpatrywała się w niego z uwagą, ale nic więcej nie dodał.

– Na jakim etapie jesteśmy ze śledztwem w okolicy?

– Przesłuchujemy mieszkańców wiosek leżących przy drodze do elektrowni. Na wypadek, gdyby ktoś widział w nocy przejeżdżający samochód. Na razie nic nie mamy.

– Co poza tym?

– Graffiti na zewnątrz, na murach budynku. Jeśli w okolicy są jacyś grafficiarze, to mogli coś zauważyć. Taka inscenizacja na pewno wymagała przygotowania, rozpoznania terenu. A to nas prowadzi do strażników. Może oni wiedzą, kto jest autorem tych napisów. No i dlaczego niczego nie widzieli?

Komendant przypomniał sobie słowa Tarrieu. Dołączył do nich Maillard. Robił notatki w małym zeszyciku.

– A co z Instytutem Wargniera? – zapytał Servaz. – Z jednej strony mamy zbrodnię najwyraźniej popełnioną przez wariata, z drugiej szalonych kryminalistów zamkniętych parę kilometrów stąd. Nawet jeśli dyrektor Instytutu zapewnia, że żaden z pacjentów nie uciekł, trzeba się tym poważnie zająć. – Popatrzył na Ziegler, a następnie na Maillarda. – Macie tu jakiegoś świrologa?

Zapytani wymienili spojrzenia.

– Psychiatra sądowy powinien przyjechać w najbliższych dniach – odpowiedziała Ziegler.

Servaz zmarszczył brwi. Psycholog sądowy przyjeżdżający z powodu konia... Wiedział, że w tej dziedzinie, podobnie jak w innych, żandarmeria wyprzedza policję o kilka długości, zastanawiał się jednak, czy tym razem nie posunęli się o krok za daleko. Nawet żandarmeria nie powinna tak łatwo mobilizować swoich ekspertów.

Ramię Érica Lombarda było naprawdę bardzo długie.

– Ma pan szczęście, że tutaj jesteśmy – rzuciła ironicznie, wytrącając go z zamyślenia. – Inaczej musiałby pan szukać niezależnego eksperta.

Nie podjął tego wątku. Wiedział, do czego zmierza. Zamiast, tak jak żandarmeria, kształcić własnych specjalistów, gliny często musiały korzystać z usług zewnętrznych ekspertów – świrologów, którzy nie zawsze byli kompetentni w tego rodzaju pracy.

– Poza tym chodzi tylko o konia – odpowiedział bez przekonania.

Popatrzył na nią. Irène już się nie uśmiechała. Wyczytał w jej twarzy niepokój i napięcie. Rzuciła mu spojrzenie pełne znaków zapytania. Zdał sobie sprawę, że ona przestała już traktować tę historię z przymrużeniem oka. Myśl, że za tym makabrycznym aktem może się kryć coś znacznie poważniejszego, zajmowała coraz więcej miejsca także w jej głowie.


Загрузка...