6
Servaz podskoczył, obudzony dzwonkiem telefonu. Spojrzał na radiobudzik. Była 8.37. Cholera! Nie usłyszał budzika. Powinien był poprosić szefową hotelu, żeby go obudziła. Irène Ziegler miała wpaść po niego za dwadzieścia minut. Sięgnął po telefon.
– Servaz.
– I jak tam poszło?
Głos Espérandieu. Jak zwykle jego asystent był pierwszy w biurze. Servaz wyobraził go sobie czytającego japoński komiks albo testującego najnowsze policyjne aplikacje komputerowe, z kosmykiem włosów opadającym na czoło, ubranego w markowy sweter wybrany przez żonę.
– Trudno powiedzieć – mówił, idąc do łazienki. – Ogólnie rzecz biorąc, to jest do niczego niepodobne.
– Kurczę, chciałbym to zobaczyć.
– Zobaczysz na wideo.
– Ale co to jest?
– Koń powieszony na poprzecznicy słupa kolejki linowej na wysokości dwóch tysięcy metrów. – Servaz wolną ręką wyregulował temperaturę wody pod prysznicem.
Nastąpiła chwila milczenia.
– Koń? Na górze kolejki?
– Tak.
Znowu zapadła cisza.
– O kurwa – powiedział powściągliwie Espérandieu, pijąc coś tuż przy mikrofonie.
Servaz domyślił się, że było to raczej coś musującego niż zwykła kawa. Espérandieu był specjalistą od leków. Środki na sen, na pamięć, na energię, przeciw kaszlowi, katarowi, migrenie, bólom żołądka... Najbardziej niewiarygodny był przy tym fakt, że Espérandieu nie był starym policjantem, zbliżającym się do emerytury, ale młodym, zaledwie trzydziestoletnim detektywem z policji kryminalnej. W doskonałej formie. Który biegał brzegiem Garonny trzy razy w tygodniu. Bez problemów z cholesterolem i trójglicerydami. Wymyślał sobie jednak urojone choroby i przynajmniej niektóre z nich dzięki jego wytrwałości stały się faktem.
– Kiedy wracasz? Jesteś tutaj potrzebny. Gówniarze twierdzą, że policja ich uderzyła. Ich adwokat mówi, że stara to pijaczka – ciągnął Espérandieu. – I że jej zeznania są nic niewarte. Poprosił sędziego penitencjarnego o natychmiastowe zwolnienie najstarszego chłopca. Dwaj pozostali wrócili do siebie.
Servaz zastanawiał się chwilę.
– A odciski palców?
– Nie wcześniej niż jutro.
– Zadzwoń do zastępcy. Powiedz mu, żeby przytrzymali najstarszego. Wiemy, że to oni. Odciski palców to potwierdzą. Niech powie o tym sędziemu. I postaraj się popchnąć sprawy w laboratorium.
Rozłączył się. Teraz był już całkowicie obudzony. Wyszedł spod prysznica, szybko się wytarł i włożył czyste ubrania. Umył zęby i przejrzał się w lustrze nad umywalką, myśląc o Irène Ziegler. Zaskoczony zauważył, że przegląda się dłużej niż zwykle. Zastanawiał się, kogo ona w nim widzi. Jeszcze młodego i w sumie niczego sobie faceta, który jest po prostu potwornie zmęczony? Nieco ograniczonego, ale skutecznego glinę? Rozwiedzionego mężczyznę, którego twarz i stan odzieży zdradzają, jak bardzo jest samotny? A gdyby on sam miał siebie opisać, co by powiedział? Z całą pewnością miał podkrążone oczy, bruzdę wokół ust i drugą, pionową, między brwiami, i wyglądał, jakby właśnie wyszedł z wirówki. A jednak wciąż był przekonany, że mimo takiego rozmiaru szkód na powierzchnię wciąż przebija się jakaś młodzieńczość i żywotność. Psiakrew! Co on wyrabia? Nagle poczuł się jak napalony nastolatek. Wzruszył ramionami i wyszedł na balkon swojego pokoju. Hotel Le Russell stał na jednej z wyżej położonych ulic Saint-Martin i z pokoju Servaza rozciągał się widok na sporą część dachów miasta. Z dłońmi wspartymi na poręczy obserwował, jak ciemności zalegające w wąskich uliczkach ustępują miejsca blaskowi poranka. O tej porze niebo nad górami było przejrzyste i błyszczące jak kryształowa kopuła. Lodowce na wysokości dwóch i pół tysiąca metrów wychodziły z cienia, migocąc w słońcu, które wciąż pozostawało w ukryciu. Na wprost widać było starówkę, historyczne centrum miasta. Na lewo, na drugim brzegu rzeki, ciągi blokowisk. Po drugiej stronie rozległej niecki, w odległości dwóch kilometrów, wznosiło się jak fala wysokie, zalesione zbocze, przecięte szeroką raną trasy kolejki linowej. Ze swojego punktu obserwacyjnego Servaz patrzył na ludzi przemieszczających się w cieniu uliczek do swoich miejsc pracy, światła samochodów dostawczych, sprzedawców podnoszących metalowe rolety sklepów, nastolatków na ryczących skuterach, którzy udawali się do miejscowych gimnazjów i liceów. Zadrżał, ale nie z powodu zimna. Pomyślał o koniu powieszonym na górze i o tym – albo o tych – którzy to zrobili.
Przechylił się przez poręcz. Ziegler czekała na dole. Zamiast munduru miała na sobie golf i skórzaną kurtkę. Stała oparta o służbowego peugeota 306 z torbą przewieszoną przez ramię i paliła papierosa.
Servaz zszedł do niej i zaproponował kawę. Był głodny i chciał przed wyjazdem coś przekąsić. Zerknęła na zegarek i wykrzywiła wargi z dezaprobatą, ale w końcu oderwała się od samochodu i poszła za nim. Hotel Le Russell zbudowano w latach trzydziestych dwudziestego wieku – niedogrzane pokoje, niekończące się mroczne korytarze i wysokie, ozdobione gzymsem sufity. Za to z mieszczącej się na obszernej werandzie restauracji, w której ustawiono sympatyczne, ozdobione kwiatami stoliki, rozciągał się widok zapierający dech w piersi. Servaz zajął miejsce przy oknie i zamówił czarną kawę i kromkę chleba z masłem. Ziegler poprosiła o wyciskany sok z pomarańczy. Przy sąsiednim stoliku pierwsi w tym sezonie hiszpańscy turyści prowadzili ożywioną rozmowę, przeplataną odważnymi przerywnikami.
Kiedy odwrócił głowę, jego uwagę przyciągnął pewien szczegół, który wprawił go w zadumę: Irène Ziegler nie tylko była w cywilu. W lewej dziurce jej nosa Servaz zauważył delikatny złoty kolczyk, który lśnił w świetle wpadającym przez szybę. Takiej biżuterii spodziewałby się raczej u swojej córki niż u kobiety, która była oficerem żandarmerii. Czasy się zmieniają, pomyślał.
– Wyspana? – zapytał.
– Nie. W końcu wzięłam pół tabletki nasennej. A pan?
– Nie usłyszałem budzika. W hotelu jest spokój, przynajmniej tyle. Większość turystów jeszcze nie przyjechała.
– Przyjadą nie wcześniej niż za dwa tygodnie. O tej porze zawsze jest spokojnie.
– Czy tam, dokąd dochodzi kolejka, jest ośrodek narciarski? – Servaz wskazał podwójny rząd słupów na przeciwległym zboczu.
– Tak, Saint-Martin 2000. Dwadzieścia osiem tras, z czego sześć czarnych, w sumie czterdzieści kilometrów. Cztery wyciągi krzesełkowe, dziesięć orczyków. Ale jest jeszcze ośrodek w Peyragudes, piętnaście kilometrów stąd. Jeździ pan na nartach?
Na twarzy Servaza pojawił się autoironiczny uśmiech.
– Po raz ostatni miałem narty na nogach jako czternastolatek. Nie mam zbyt dobrych wspomnień. Nie jestem... wielkim fanem sportu.
– Wygląda pan całkiem nieźle – uśmiechnęła się Ziegler.
– Pani też.
Nieoczekiwanie oblała się rumieńcem. Rozmowa przestała się kleić. Poprzedniego dnia byli dwójką policjantów pochłoniętych tym samym śledztwem, którzy wymieniali fachowe uwagi. Teraz próbowali nawiązać znajomość i wychodziło to dość nieporadnie.
– Mogę pana o coś zapytać?
Servaz skinął głową.
– Wczoraj poprosił pan o zebranie wiadomości na temat trzech robotników. Dlaczego?
Kelner przyniósł im to, co zamówili. Wyglądał tak staro i smutno jak hotel, którego był pracownikiem. Servaz zaczekał, aż odejdzie, po czym opowiedział o wczorajszym przesłuchaniu.
– A ten Tarrieu? – zapytała. – Jakie zrobił na panu wrażenie?
Servaz przypomniał sobie masywną, płaską twarz o zimnym spojrzeniu.
– Inteligentny człowiek pełen złości.
– Inteligentny. To ciekawe.
– Dlaczego?
– Cała ta inscenizacja... to szaleństwo... Myślę, że ten, kto to zrobił, jest nie tylko szalony, ale również inteligentny. I to bardzo.
– W takim razie możemy skreślić strażników – powiedział.
– Być może. Chyba że jeden z nich udaje.
Wyjęła z torby laptop i położyła na stoliku między sokiem pomarańczowym i kawą. Czasy się zmieniają, pomyślał znowu Servaz. Nowe pokolenie detektywów przejmuje pałeczkę. Może brakuje jej jeszcze doświadczenia, ale jest na bieżąco z duchem czasu. A doświadczenie tak czy owak przyjdzie.
Stukała coś na klawiaturze. Servaz skorzystał z okazji, by jej się przyjrzeć. Wyglądała zupełnie inaczej niż poprzedniego dnia, gdy widział ją w mundurze. Popatrzył na niewielki chiński ideogram wytatuowany na szyi, który wystawał spod golfu. Pomyślał o Margot. Co za moda z tymi tatuażami? I ten piercing. Co to wszystko oznacza? Ziegler ma tatuaż i przekłuty nos. A może gdzie indziej też nosi kolczyki? W pępku albo nawet w sutkach i w miejscach intymnych? Gdzieś o tym czytał. Ta myśl go zaniepokoiła. Czy to może mieć wpływ na jej sposób rozumowania? Nagle zaczął się zastanawiać, jak wygląda życie intymne takiej kobiety jak ona. Nie zapominał, że jeśli o niego chodzi, to od kilku lat jest ono zredukowane do zera. Odegnał tę myśl.
– Dlaczego żandarmeria? – zapytał.
Podniosła głowę i przez chwilę się zawahała.
– Aha – powiedziała – chodzi panu o to, dlaczego postanowiłam wstąpić do żandarmerii?
Przytaknął, nie odrywając od niej oczu. Uśmiechnęła się.
– Myślę, że ze względu na stabilność zatrudnienia. I żeby się nie stać jak inni...
– To znaczy?
– Studiowałam socjologię. Byłam w grupie anarchistów, mieszkałam nawet na squacie. Gliny, żandarmi, to był wróg: psy gończe reżimu, forpoczta reakcji, faszyści, którzy dbają o wygodę burżujów, a uciskają słabych, imigrantów, bezdomnych. Mój ojciec był żandarmem, wiedziałam, że taki nie jest, ale mimo wszystko myślałam, że koledzy z wydziału mają rację, a ojciec jest po prostu wyjątkiem. A potem, po studiach, kiedy zobaczyłam, jak moi zbuntowani przyjaciele stają się lekarzami, aplikantami notarialnymi, pracownikami banków czy haerowcami i coraz więcej mówią o kasie, lokatach, inwestycjach, stopach zwrotu, zaczęłam się zastanawiać. Ponieważ byłam na bezrobociu, wzięłam udział w konkursie.
Jakie to proste, pomyślał.
– Servaz to nie jest nazwisko stąd – zauważyła.
– Ziegler też.
– Urodziłam się w Lingolsheim, koło Strasburga.
Właśnie miał odpowiedzieć, kiedy jej telefon zabrzęczał. Zrobiła przepraszającą minę i odebrała. Zauważył, że słuchając rozmówcy, marszczy brwi. Zatrzasnęła klapkę telefonu i posłała mu spojrzenie bez wyrazu.
– To Maillard. Znalazł głowę konia.
– Gdzie?
– W ośrodku jeździeckim.
Wyjechali z Saint-Martin inną drogą niż ta, którą się tu dostał. Opuszczając miasto, minęli posterunek żandarmerii górskiej – jej przedstawiciele wraz ze wzrostem popularności sportów ekstremalnych mieli coraz więcej pracy.
Po trzech kilometrach zjechali z głównej szosy. Droga prowadziła teraz szeroką równiną otoczoną górami, które jednak były dość daleko. Servaz poczuł, że wreszcie oddycha. Wkrótce po obu stronach drogi pojawiły się barierki ogrodzeń. Słońce odbijało się od śniegu oślepiającym blaskiem.
– To posiadłość rodziny Lombardów – oświadczyła Ziegler.
Prowadziła szybko, mimo nierówności. Dojechali do skrzyżowania, na którym ich droga przecinała leśną aleję. Dwoje jeźdźców w toczkach, kobieta i mężczyzna, przyglądało im się, gdy przejeżdżali. Ich wierzchowce miały takie samo czarno-brązowe umaszczenie jak martwy Freedom. Gniade – przypomniał sobie Servaz. Kawałek dalej tablica OŚRODEK JEŹDZIECKI kazała im skręcić w lewo.
Las się skończył.
Minęli kilka niskich, przypominających stodoły budynków. Dalej Servaz zauważył duże, prostokątne zagrody usiane przeszkodami, podłużny barak, w którym znajdowały się boksy, padok, a także bardziej okazały budynek – prawdopodobnie ujeżdżalnię. Stała przed nim furgonetka żandarmerii.
– Piękne miejsce – powiedziała Ziegler, wysiadając z samochodu. Rozejrzała się po ogrodzonej przestrzeni. – Trzy place: jeden parkur z przeszkodami, jedna ujeżdżalnia i jeden tor crossowy, a przede wszystkim, tam, w głębi, tor do galopu.
Wyszedł do nich jeden z żandarmów. Servaz i Ziegler ruszyli za nim. Powitało ich nerwowe rżenie i odgłosy grzebania kopytami, jakby konie wyczuwały, że coś się dzieje. Servaz natychmiast poczuł strużki potu ściekające po plecach. Kiedy był młodszy, próbował jazdy konnej. Poniósł druzgocącą porażkę. Bał się koni, podobnie jak prędkości, wysokości i tłumów. Gdy doszli do końca boksów, z boku, w odległości jakichś dwóch metrów od budynku zauważyli teren zagrodzony żółtą taśmą z napisem „żandarmeria narodowa”. Musieli iść po śniegu, żeby go okrążyć. Marchand i kapitan Maillard czekali na nich z tyłu, za odgrodzoną przestrzenią, z dwoma innymi funkcjonariuszami żandarmerii. W cieniu ceglanego muru widać było sporą stertę śniegu. Servaz wpatrywał się w nią przez jakiś czas, aż dostrzegł kilka brązowych plam. Zadrżał, gdy rozróżnił wśród nich końskie uszy i oko z opuszczoną powieką. Maillard i jego ludzie wykonali dobrą robotę: kiedy tylko się zorientowali, na co trafili, odgrodzili teren, nawet się nie zbliżając do zaspy. Śnieg został wydeptany na pewno przed ich przyjściem, choćby przez człowieka, który znalazł głowę. Zadbali o to, by nie dodawać już swoich śladów. Technicy jeszcze nie dotarli na miejsce. Dopóki oni nie skończą pracy, nikt nie wejdzie na zagrodzony teren.
– Kto ją znalazł? – zapytała Ziegler.
– Ja – odpowiedział Marchand. – Dziś rano, gdy przechodziłem obok boksów, zobaczyłem ślady na śniegu, które biegły wokół budynku. Poszedłem za nimi i znalazłem tę zaspę. Od razu się domyśliłem, o co chodzi.
– Szedł pan po śladach? – zapytała Ziegler.
– Tak. Ale ze względu na okoliczności od razu pomyślałem o was i żeby ich nie zadeptać, szedłem w pewnej odległości.
Servaz wyostrzył uwagę.
– Chce pan przez to powiedzieć, że ślady są nietknięte i nikt po nich nie chodził?
– Zabroniłem moim pracownikom zbliżać się do tego miejsca i chodzić po śniegu. Tutaj są tylko dwa rodzaje śladów: moje i tego bandyty, który ściął mojego konia.
– Gdybym miała dość śmiałości, uściskałabym pana, panie Marchand – oświadczyła Ziegler.
Servaz zobaczył, jak stary zarządca oblewa się rumieńcem. Uśmiechnął się. Wrócili do oglądania terenu, patrząc ponad ogrodzeniem z żółtej taśmy.
– Tam. – Marchand wskazał ślady biegnące wzdłuż budynku, tak wyraźne, że każdy technik wpadłby w zachwyt. – To jego ślady; moje są tutaj.
Marchand starał się trzymać dobry metr od wcześniej wydeptanych śladów. W żadnym miejscu ich ścieżki się nie przecinały. Nie oparł się jednak pokusie i podszedł do sterty śniegu, o czym świadczyła końcówka jego marszruty.
– Nie dotykał pan tej zaspy? – zapytała Ziegler, widząc, dokąd prowadzą ślady.
Spuścił głowę.
– Dotykałem. To ja odkopałem uszy i oko. Mówiłem już pani kolegom: mało brakowało, a odkryłbym całą głowę, ale w samą porę zdążyłem pomyśleć i przestałem.
– Bardzo dobrze pan zrobił, panie Marchand – pogratulowała mu Ziegler.
Marchand patrzył na nich ogłupiały. W jego oczach malowały się niepokój i niezrozumienie.
– Co za człowiek mógł zrobić coś takiego koniowi? Ktoś z tego towarzystwa coś z tego rozumie? Czy my już całkiem powariowaliśmy?
– Obłęd jest zaraźliwy – odpowiedział Servaz. – Tak jak grypa. Psychiatrzy już dawno powinni do tego dojść.
– Zaraźliwy? – powiedział Marchand zbity z tropu.
– Nie przechodzi z jednego człowieka na drugiego – wyjaśnił Servaz – ale z jednej grupy ludzi na inną. I zaraża całe pokolenie. Nosicielem malarii jest komar. Nosicielem obłędu, w każdym razie nosicielem szczególnie uprzywilejowanym, są media.
Marchand i Ziegler wpatrywali się w niego zaskoczeni. Servaz machnął ręką, co miało oznaczać: „Nie zwracajcie na mnie uwagi” i odszedł kawałek dalej. Ziegler popatrzyła na zegarek. Była 9.43. Spojrzała na słońce, które świeciło już ponad drzewami.
– Psiakrew! Co oni wyprawiają? Śnieg zaraz zacznie topnieć.
Rzeczywiście, słońce się przesunęło i część śladów, które były w cieniu, kiedy przyszli, teraz wystawiona była na działanie jego promieni. Było jeszcze zimno i śnieg się utrzymywał, ale to nie mogło trwać w nieskończoność. Wreszcie od strony lasu usłyszeli wycie syreny. Minutę później furgonetka-laboratorium wyłoniła się spośród drzew.
Trzyosobowa ekipa techników ponad godzinę obfotografowywała i filmowała teren, sporządzała elastomerowe odciski śladów, pobierała próbki śniegu z zagłębień zrobionych przez podeszwy i wreszcie powoli wydobyła głowę konia, nie przestając pobierać próbek i robić zdjęć na całym ogrodzonym obszarze i poza nim. Ziegler, zaopatrzona w kołonotatnik, skrupulatnie zapisywała każdy etap tej procedury i komentarze techników.
Servaz w tym czasie spacerował jakieś dziesięć metrów dalej wzdłuż strumyka, którego oba brzegi porastały krzewy jeżyn, i palił papierosa za papierosem. Po chwili jednak podszedł bliżej i nie wchodząc za żółtą taśmę, przyglądał się pracy techników. Jeden z żandarmów podszedł do niego z termosem i nalał mu kawy.
Obok każdego fotografowanego śladu i miejsca na śniegu leżał żółty plastikowy prostokąt z czarnym numerem. Jeden z techników, przykucnąwszy przed którymś ze śladów, fotografował go, błyskając fleszem, na zmianę zmniejszając i zwiększając głębię ostrości. Na śniegu, obok fotografowanego obiektu spoczywała mała, zrobiona z PCV linijka z podziałką. Teraz zbliżył się drugi mężczyzna z kuferkiem – gdy go otworzył, Servaz rozpoznał kit do pobierania odcisków. Pierwszy z techników pośpieszył mu z pomocą. Trzeba było działać szybko, ponieważ śnieg w wielu miejscach zaczął już topnieć. W tym samym czasie trzeci mężczyzna odsłaniał głowę konia. Ściana zasłaniała zaspę od północy, więc w przeciwieństwie do kolegów nie musiał się śpieszyć. Servaz miał wrażenie, że obserwuje pracę archeologa wydobywającego spod ziemi jakieś szczególnie wartościowe znalezisko. Wreszcie ukazała się cała głowa. Servaz nie był znawcą koni, ale uznał, że nawet dla specjalisty Freedom musiał być wspaniałym okazem. Zamknięte oczy sprawiały wrażenie, że zwierzę śpi.
– Wygląda, jakby przed ścięciem został uśpiony – zauważył Marchand. – Jeśli tak było, to przynajmniej nie cierpiał. I to by wyjaśniało, dlaczego nikt niczego nie słyszał.
Servaz spojrzał na Ziegler. Badanie toksykologiczne to wyjaśni, ale byłaby to pierwsza odpowiedź na pytania, jakie sobie stawiali. Po drugiej stronie taśmy technicy pobierali pincetą ostatnie próbki i wkładali je do probówek, które następnie pieczętowali. Servaz wiedział, że niespełna siedem procent śledztw rozwiązuje się dzięki dowodom znalezionym na miejscu zbrodni, nie zmniejszało to jednak jego podziwu dla cierpliwości i skrupulatności tych mężczyzn.
Kiedy skończyli, jako pierwszy wszedł za taśmę i pochylił się nad śladami.
– Rozmiar czterdzieści pięć, czterdzieści sześć. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent mężczyzna.
– Według technika to są buty trekkingowe – powiedziała Ziegler. – Człowiek, który je nosi, odrobinę za bardzo naciska na pięty i zewnętrzne krawędzie stóp. Ale to ledwie zauważalne, chyba że jest się ortopedą. Są też specyficzne uszkodzenia: tu, tu i tu.
Jak na cyfrowym obrazie ślady w śniegu odbijały nie tylko wzór i rozmiar podeszwy, ale także całą serię drobnych uszkodzeń powstałych podczas chodzenia: ślady zużycia, kawałki żwiru wbite w podeszwę, pęknięcia, nacięcia i ubytki spowodowane kontaktem z patykami, gwoźdźmi, odłamkami szkła, metalu czy ostrymi kamykami. Tyle że w odróżnieniu od cyfrowego obrazu, trwałość tych śladów była bardzo ograniczona. Tylko błyskawiczne porównanie z oryginałem pozwoliłoby na dokonanie identyfikacji – zanim kolejne kilometry, jakie ich właściciel przejdzie po wszelkiego rodzaju nawierzchni, nie zamażą tych drobnych uszkodzeń, zastępując je nowymi.
– Zawiadomiliście pana Lombarda? – zapytał Marchanda.
– Tak, jest przygnębiony. Zamierza skrócić swój pobyt w Stanach i przyjechać najszybciej, jak to możliwe. Wylatuje dziś wieczór.
– A zatem to pan zarządza stajnią?
– Ośrodkiem jeździeckim. Tak, ja.
– Ile osób tu pracuje?
– To nie jest duży ośrodek. Zimą jesteśmy tu we czwórkę. Każdy zajmuje się mniej lub bardziej wszystkim. Ale oficjalnie jest stajenny, ja, Hermine, pod której opieką jest przede wszystkim Freedom i dwa inne konie. Ją ta sprawa najbardziej dotknęła. I jeden instruktor. Latem zatrudniamy dodatkowy personel: instruktorów, przewodników do jazdy w terenie i pracowników sezonowych.
– Ile osób tutaj nocuje?
– Dwie: stajenny i ja.
– Wszyscy są dziś na miejscu?
Marchand spojrzał kolejno na każde z nich.
– Instruktor jest na urlopie do końca tygodnia. Jesień to martwy sezon. Nie wiem, czy Hermine dziś przyszła. Jest bardzo poruszona. Proszę za mną.
Przecięli podwórze, kierując się w stronę najwyższego budynku. Już przy wejściu Servaza uderzył zapach końskich odchodów. Jego twarz natychmiast pokryła się potem. Minęli siodlarnię i stanęli u wejścia do dużego, krytego maneżu. Zobaczyli kobietę ujeżdżającą biało umaszczonego konia, który stawiał każdy krok z niezwykłą gracją. Amazonka i wierzchowiec wyglądali jak nierozerwalna całość. Biała sierść konia miała niebieskawy odcień. Z daleka jego pysk i klatka piersiowa wyglądały jak zrobione z porcelany. Servazowi ten widok przywiódł na myśl żeńskiego centaura.
– Hermine! – zawołał zarządca.
Amazonka odwróciła głowę i powoli skierowała zwierzę w ich stronę, a następnie zatrzymała i zeszła na ziemię. Servaz zauważył, że dziewczyna ma zaczerwienione, podpuchnięte oczy.
– Co jest? – zapytała, głaszcząc szyję i czoło konia.
– Zawołaj Hectora. Policja chce was przesłuchać. Idźcie do mojego biura.
Przytaknęła bez słowa. Miała najwyżej dwadzieścia lat. Niewysoka, raczej ładna, trochę chłopięca, piegowata, o włosach w kolorze mokrego siana. Rzuciła Servazowi zbolałe spojrzenie, a potem odeszła ze spuszczoną głową, ciągnąc za sobą wierzchowca.
– Hermine uwielbia konie. To świetna amazonka i znakomita trenerka. Jest wspaniałą dziewczyną, ale ma cholernie trudny charakter. Musi po prostu trochę dojrzeć. To pod jej opieką był Freedom. Od urodzenia.
– Na czym to polegało? – zapytał Servaz.
– Na wstawaniu wcześnie rano, pielęgnowaniu i czyszczeniu konia, karmieniu go, wyprowadzaniu na zewnątrz i zabawie z nim. Masztalerz to taki jeździec-opiekun. Hermine zajmuje się też dwoma dorosłymi końmi. Oczywiście ujeżdżanie Freedoma miała zacząć dopiero w przyszłym roku. Pan Lombard i ona z niecierpliwością na to czekali. To był bardzo obiecujący koń, ze świetnym rodowodem. Był trochę naszą maskotką.
– A Hector?
– Jest najstarszy z nas. Pracuje tu od zawsze. Był tu na długo przede mną, na długo przed nami wszystkimi.
– Ile tu jest koni? – zapytała Ziegler.
– Dwadzieścia jeden. Czystej krwi, konie rasy Selle français, jeden Holstein. Czternaście naszych, pozostałe to pensjonariusze. Mamy pensjonat, zajmujemy się rozrodem i prowadzimy treningi dla zewnętrznych klientów.
– Ile jest boksów?
– Trzydzieści dwa. Plus jeden specjalny boks do wyźrebień, o powierzchni czterdziestu metrów kwadratowych, z kamerą do monitoringu. A także dwa stanowiska ginekologiczne, myjnie, stajnie wolnowybiegowe, punkt inseminacji, dwa place wyścigowe, jeden profesjonalny tor przeszkód, osiem hektarów padoków, zagrody i wybiegi z wiatami oraz tor do galopu.
– Bardzo piękny ośrodek – wyraziła podziw Ziegler.
– W nocy jest was tylko dwóch do pilnowania tego wszystkiego?
– Jest system alarmowy, a wszystkie boksy i budynki są zamykane na klucz. Te konie dużo kosztują.
– I nic nie słyszeliście?
– Nie, nic.
– Bierze pan coś na sen?
Marchand obrzucił go pogardliwym spojrzeniem.
– To nie miasto. Tutaj człowiek dobrze śpi. Żyjemy tak, jak się powinno żyć, zgodnie z rytmem natury.
– Żadnego podejrzanego hałasu? Niczego szczególnego? A może coś pana obudziło w środku nocy? Niech pan spróbuje sobie przypomnieć.
– Już się nad tym zastanawiałem. Gdybym coś słyszał, powiedziałbym panu. W takim miejscu zawsze słychać jakieś odgłosy: zwierzęta się poruszają, drzewo trzaska. Gdy ma się las pod bokiem, nigdy nie jest cicho. Już dawno przestałem zwracać na to uwagę. Poza tym są Cisco i Enzo, szczekałyby, gdyby coś się działo.
– Psy – powiedziała Ziegler. – Jakiej rasy?
– Cane corso.
– Nie widzę ich. Gdzie są?
– Zamknęliśmy je.
Dwa psy i system alarmowy.
I dwóch ludzi na miejscu.
Ile ważył koń? Usiłował sobie przypomnieć, co mówiła Ziegler: około dwustu kilogramów. Ci ludzie nie mogli przebyć tej drogi w obie strony pieszo. Jak to możliwe, żeby zdołali zabić konia, odciąć mu głowę, załadować go na samochód i odjechać, nie budząc psów ani domowników? I nie uruchamiając alarmu? Servaz nic z tego nie rozumiał.
Nic nie zaalarmowało psów ani mieszkańców. Strażnicy w elektrowni także niczego nie słyszeli. To po prostu niemożliwe. Odwrócił się do Ziegler.
– Czy można by wezwać weterynarza i poprosić, żeby zrobił psom badanie krwi? W nocy biegają luźno czy są zamykane? – zapytał Marchanda.
– Są na zewnątrz, uwiązane na długim łańcuchu. Nie da się dojść do boksów tak, żeby nie znaleźć się w ich zasięgu. Obudziłbym się, gdyby szczekały. Myśli pan, że ktoś im coś podał, tak? Zdziwiłbym się: rano były całkiem przytomne i zachowywały się jak zwykle.
– Badanie toksykologiczne wszystko wykaże – odpowiedział Servaz, zastanawiając się, dlaczego ktoś uśpił konia, a nie widział potrzeby, by uśpić psy.
Gabinet Marchanda był niewielkim pomieszczeniem wciśniętym między siodlarnie a stajnie. Półki znajdujących się w nim regałów były pełne różnych trofeów. Okno wychodziło na las i pokryte śniegiem łąki, poprzegradzane skomplikowaną siecią barierek, parkanów i żywopłotów. Na biurku leżał laptop, lampka oraz sterta rachunków, segregatorów i książek o koniach.
W ciągu półgodziny Ziegler i Servaz obeszli zabudowania i zbadali boks Freedoma, w którym pracowali już technicy. Drzwi boksu były wyłamane, na podłodze zauważyli dużo krwi. Nie było wątpliwości, że koń został ścięty na miejscu. Prawdopodobnie użyto do tego piły, a zwierzę wcześniej uśpiono. Servaz odwrócił się do stajennego.
– Nic pan nie słyszał tamtej nocy?
– Spałem – odpowiedział potężnie zbudowany starzec.
Był nieogolony. Wyglądał na człowieka, który już dawno przekroczył wiek emerytalny. Szary zarost na jego podbródku i policzkach przypominał kolce jeżozwierza.
– Nic pan nie słyszał? Żadnych hałasów?
– W stajni zawsze słychać jakieś odgłosy. – Jego odpowiedź pokrywała się ze słowami Marchanda, ale w przeciwieństwie do zeznań strażników, Servaz nie miał wrażenia, żeby była wcześniej przygotowana.
– Od dawna pracuje pan dla pana Lombarda?
– Od zawsze. Wcześniej pracowałem dla jego ojca.
Miał przekrwione oczy, a pod zbyt cienką skórą na nosie i kościach policzkowych widać było siatkę delikatnych fioletowych żyłek. Servaz przysiągłby, że ten człowiek nie korzysta z tabletek nasennych, ale zawsze ma pod ręką inny usypiacz pod postacią płynu.
– Jaki on jest?
Mężczyzna patrzył na Servaza czerwonymi oczami.
– Nie widuję go często, ale to dobry szef. I uwielbia konie. Freedom to był jego ulubieniec. Urodzony tutaj. Z królewskim rodowodem. Szalał na punkcie tego konia. Tak jak Hermine.
Starzec zwiesił głowę. Servaz zauważył, że stojąca obok dziewczyna usiłuje powstrzymać łzy.
– Sądzi pan, że ktoś mógłby mieć jakieś pretensje do pana Lombarda?
Mężczyzna znowu spuścił głowę.
– Nic mi do tego.
– Nigdy pan nie słyszał, żeby ktoś mu groził?
– Nie.
– Pan Lombard ma wielu wrogów – wtrącił się Marchand.
Servaz i Ziegler odwrócili się w jego stronę.
– Co pan ma na myśli?
– To, co powiedziałem.
– Zna pan jakichś?
– Nie zajmuję się sprawami Érica. Interesują mnie tylko konie.
– Ale użył pan słowa „wrogowie”. To nie jest bez znaczenia.
– Tak się mówi.
– To znaczy?
– W interesach Érica zawsze są jakieś napięcia.
– Wyraża się pan szalenie nieprecyzyjnie – nalegał Servaz. – Robi pan to specjalnie czy tylko tak wychodzi?
– Zapomnijcie o tym. Tak mi się powiedziało. Nic nie wiem o interesach pana Lombarda – odpowiedział zarządca.
Servaz nie uwierzył, ale mimo to podziękował Marchandowi.
Gdy wyszedł z budynku, w oczy uderzył go widok błękitnego nieba i śniegu topniejącego pod wpływem promieni słonecznych. Z końskich głów wystających z boksów unosiła się para. Część zwierząt była na zewnątrz i ćwiczyła skoki przez przeszkody. Servaz stał z twarzą wystawioną do słońca i usiłował zebrać myśli.
Dwa psy i system alarmowy. I dwóch ludzi na miejscu.
I nikt niczego nie widział ani nie słyszał. Ani tutaj, ani w elektrowni. Niemożliwe. Bez sensu.
W miarę jak odkrywał szczegóły, afera z koniem zajmowała w jego głowie coraz więcej miejsca. Czuł się jak lekarz sądowy, który wydobywa spod ziemi najpierw palec, następnie dłoń, potem rękę i wreszcie całego trupa. Wszystko w tej historii było niezwykłe. I niezrozumiałe. Instynktownie, jak zwierzę, Servaz wyczuwał niebezpieczeństwo. Uświadomił sobie, że drży, mimo że stoi w słońcu.