18

Śnieg padał coraz gęściej i zaczynał przymarzać, gdy Servaz zaparkował przed posterunkiem żandarmerii. Dyżurny przy wejściu przysypiał. Krata była już opuszczona i mu siał ją podnieść, by wpuścić komendanta. Przyciskając do piersi ciężkie pudło, policjant skierował się ku sali zebrań. Korytarze były opustoszałe i ciche. Było tuż przed północą.

– Tutaj – usłyszał, mijając otwarte drzwi.

Zatrzymał się i zajrzał do środka. Irène Ziegler siedziała w małym, pogrążonym w półmroku gabinecie. Świeciła się tylko jedna lampka. Przez szparę w żaluzjach Servaz zauważył płatki śniegu tańczące w blasku latarni. Ziegler ziewnęła i przeciągnęła się. Zrozumiał, że czekając na niego, musiała się trochę zdrzemnąć. Spojrzała na karton i uśmiechnęła się do Servaza. A on o tak późnej porze uznał ten uśmiech za czarujący.

– A to co?

– Karton.

– Widzę. A w środku?

– Wszystkie papiery dotyczące samobójstw.

W jej zielonych oczach pojawił się błysk zaskoczenia i zaciekawienia.

– Saint-Cyr panu to dał?

– Kawy? – zapytał, stawiając ciężkie pudło na najbliższym biurku.

– Mocnej, z cukrem. Dzięki.

Wyszedł do automatu w głębi korytarza. Wrócił, niosąc dwa plastikowe kubki.

– Trzymaj – powiedział.

Spojrzała na niego zaskoczona.

– Chyba już pora przejść na ty, prawda? – wytłumaczył się, przypominając sobie, z jaką spontanicznością sędzia zaczął mówić mu po imieniu. Dlaczego, do diaska, jego nie stać takie zachowania? Co go skłoniło, by teraz tak nagle zrobić ten krok? Późna pora? A może ten uśmiech?

Zobaczył, że Irène znowu się uśmiecha.

– Zgoda. Jak tam kolacja? Wygląda na to, że pouczająca?

– Ty pierwsza.

– Nie, ty pierwszy.

Przysiadł jednym pośladkiem na biurku i zauważył na monitorze otwartą partię pasjansa. Zaczął opowiadanie. Ziegler słuchała go z zainteresowaniem i ani razu nie przerwała.

– Niewiarygodna historia! – zawołała, gdy skończył.

– Dziwi mnie, że nigdy o tym nie słyszałaś.

Zmarszczyła brwi i zamrugała powiekami.

– Coś niejasno kojarzę. Może z jakichś artykułów w prasie. Albo z rozmów rodziców przy stole. Przypominam, że nie byłam jeszcze w żandarmerii. Właściwie byłam wtedy mniej więcej w wieku tych nastolatków.

Nagle zdał sobie sprawę, że nic o niej nie wie. Nie wiedział nawet, gdzie mieszka. Ona też nie wiedziała nic na jego temat. Od tygodnia wszystkie ich rozmowy krążyły wokół śledztwa.

– Ale przecież mieszkałaś niedaleko stąd – nalegał.

– Moi rodzice mieszkali piętnaście kilometrów od Saint-Martin, w innej dolinie. Nie chodziłam tutaj do szkoły. Dla nastolatka być z innej doliny, to jakby należeć do innego świata. Piętnaście kilometrów dla dziecka to tyle co tysiąc dla dorosłego. Każdy nastolatek ma swoje terytorium. W tamtych czasach jeździłam szkolnym autobusem dwadzieścia kilometrów dalej na wschód, do liceum w Lannemezan. Czterdzieści kilometrów stąd. Potem studiowałam prawo w Pau. Teraz, gdy ci o tym opowiadam, przypomina mi się, że w czasie przerw rozmawiało się o tych samobójstwach. Najwyraźniej to wyparłam.

– Warto by zapytać, co Propp o tym sądzi – powiedział.

– O czym?

– O tym, dlaczego twoja pamięć wyparła te zdarzenia.

Rzuciła mu słodko-kwaśne spojrzenie.

– A jaki związek z Grimmem ma sprawa młodocianych samobójców?

– Być może żaden.

– Po co się więc tym zajmować?

– Zabójstwo Grimma wygląda na zemstę. A ci nastolatkowie zostali przez kogoś lub przez coś popchnięci do odebrania sobie życia. No i jest jeszcze ta skarga złożona kilkanaście lat temu przeciwko Grimmowi, Perraultowi i Chaperonowi w związku z szantażem seksualnym... Jeśli zebrać te kawałki do kupy, co nam to daje?

Servaz nagle poczuł dreszcz, jakby wyładowanie elektryczne: coś mają. To coś jest tuż-tuż, w zasięgu ręki. Mroczny rdzeń całej historii, masa krytyczna, z której promieniuje cała reszta. Ukryta w jakimś martwym polu... Poczuł przypływ adrenaliny.

– Proponuję, żebyśmy zaczęli od przejrzenia zawartości tego kartonu – powiedział lekko trzęsącym się głosem.

– A zatem do dzieła? – zadała pytanie, które właściwie nie było pytaniem.

Wyczytał w jej twarzy to samo podekscytowanie i tę samą nadzieję.

– Zgoda. A krew – dodał, nagle zmieniając temat. – Gdzie dokładnie ją znaleziono?

– Na moście, w pobliżu miejsca, w którym wisiał aptekarz.

Milczeli przez chwilę.

– Krew – powtórzył. – To niemożliwe!

– Ci z laboratorium są tego pewni.

– Krew... Tak jakby...

– Tak jakby Hirtmann się skaleczył, wieszając ciało Grimma.


Irène wzięła sprawę w swoje ręce. Grzebała w kartonie pełnym teczek, segregatorów, kołonotatników i korespondencji służbowej, aż wydobyła teczkę podpisaną: „Synteza”. Najwyraźniej Saint-Cyr zredagował ją osobiście. Sędzia miał dokładne, szybkie, drobne pismo – całkowite przeciwieństwo bazgraniny lekarzy. Servaz zauważył, że poszczególne etapy śledztwa są opisane z godną najwyższego uznania przejrzystą zwięzłością. Ziegler posłużyła się następnie tą syntezą, by zorientować się w gmatwaninie papierzysk znajdujących się w kartonie. Zaczęła od wyciągnięcia dokumentów śledztwa i ułożenia ich na oddzielnych kupkach: protokoły sekcji zwłok, protokoły z rozpraw i przesłuchań rodziców, listy dowodów rzeczowych, korespondencja znaleziona w domach nastolatków... Saint-Cyr zrobił na własny użytek kserokopie wszystkich dokumentów. Poza odbitkami w kartonie były:

wycinki z prasy

karteczki samoprzylepne

luźne kartki papieru

mapki, na których miejsce popełnienia każdego samobójstwa było zaznaczone czarnym krzyżykiem, a także tajemnicze trasy, narysowane za pomocą czerwonych strzałek i kółek

świadectwa szkolne

zdjęcia klasowe

notatki na skrawkach papieru

bilety z punktów opłat na autostradzie.

Servaz wpatrywał się w to wszystko oniemiały. Stary sędzia naprawdę zrobił z tej historii osobistą sprawę. Jak wielu detektywów przed nim, pozwolił, by całkowicie nim owładnęła. Czy naprawdę miał nadzieję, że rozwiąże ją w domu, gdy nie będzie miał już innych zajęć? Następnie znaleźli dokument o jeszcze boleśniejszej wymowie: listę siedmiu ofiar ze zdjęciami i datami ich samobójstw.

2 maja 1993: Alice Ferrand, 16 lat

7 czerwca 1993: Michaël Lehmann, 17 lat

19 czerwca 1993: Ludovic Asselin: 16 lat

5 września 1993: Marion Dutilleul, 15 lat

24 grudnia 1993: Séverine Guérin, 18 lat

16 kwietnia 1994: Damien Llaume, 16 lat

9 lipca 1994: Florian Vanloot, 17 lat

– Boże drogi!

Dłoń mu drżała, gdy w świetle lampy rozkładał je na biurku. Ziegler podała mu siedem zdjęć, przypiętych do małych tekturek. Siedem uśmiechniętych twarzy. Jedne patrzące prosto w obiektyw, inne odwracające wzrok. Spojrzał na koleżankę. Stała obok niego i wyglądała na wstrząśniętą. Następnie jego wzrok znowu spoczął na twarzach. Z emocji miał ściśnięte gardło.

Ziegler podała mu połowę sprawozdań z sekcji zwłok, a sama zajęła się drugą połową. Przez chwilę czytali w milczeniu. Nie byli zaskoczeni, we wszystkich była mowa o śmierci przez powieszenie, poza jednym przypadkiem, kiedy ofiara rzuciła się ze skały, i drugim, kiedy chłopak, którego pilnowano, poradził sobie, rażąc się prądem w wannie. Lekarze sądowi nie znaleźli żadnej anomalii, żadnej strefy mroku. Sceny „zbrodni” nie pozostawiały wątpliwości; wszystko potwierdzało, że nastolatkowie przyszli na miejsce śmierci sami i że działali w pojedynkę. Cztery sekcje zostały przeprowadzone przez Delmasa i drugiego równie kompetentnego lekarza, którego Servaz znał. Po sekcjach przeszli do dokumentów ze śledztwa w sąsiedztwie, którego celem było naszkicowanie sylwetek nastolatków niezależnie od tego, co mówili ich rodzice. Jak zawsze było w tej masie kilka niesmacznych lub nieżyczliwych plotek, ale w sumie wyłaniały się z nich portrety klasycznych nastolatków. Wyjątkiem był jeden trudny chłopak, Ludovic Asselin, który bywał brutalny w stosunku do rówieśników i buntował się przeciw autorytetom. Najbardziej poruszające były zeznania na temat Alice Ferrand, pierwszej ofiary, którą wszyscy wysoko cenili i jednogłośnie przedstawiali jako niezwykle ujmujące dziecko. Servaz spojrzał na zdjęcie: kręcone włosy w kolorze dojrzałego zboża, porcelanowa cera; piękne, poważne oczy wpatrzone w obiektyw. Bardzo ładna twarz, jakby precyzyjnie wyrzeźbiona przez miniaturzystę, buzia pięknej szesnastoletniej dziewczyny – ale spojrzenie jakby znacznie starszej osoby. Była w nim inteligencja, ale także coś jeszcze... A może to tylko jego wyobraźnia?

Około trzeciej nad ranem obydwoje byli wykończeni. Servaz postanowił chwilkę odpocząć. Poszedł do łazienki i włożył twarz pod kran z zimną wodą, a potem przyjrzał się sobie w lustrze. Jedna świetlówka migała i cicho brzęczała, rzucając ponury blask na rząd drzwi za jego plecami. Widać było, że za dużo wypił u Saint-Cyra i że jest wyczerpany. Skorzystał z toalety, a potem umył ręce i wysuszył je pod suszarką. Wracając, zatrzymał się przy automacie z ciepłymi napojami.

– Kawy? – rzucił przez pusty korytarz.

Jego głos niósł się w ciszy. Usłyszał odpowiedź zza otwartych drzwi na drugim końcu korytarza.

– Mocnej! Z cukrem! Dzięki!

Zastanawiał się, czy w budynku poza nimi i dyżurnym na dole jest ktoś jeszcze. Wiedział, że żandarmi mieszkają w innym skrzydle. Z kubkiem w ręku przeszedł przez ciemną kawiarenkę, przeciskając się między okrągłymi stolikami pomalowanymi na żółto, czerwono i niebiesko. Za oknem zabezpieczonym grubą metalową kratą cicho padał śnieg, zasypując mały ogródek. Przycięty żywopłot, piaskownica i plastikowa zjeżdżalnia dla dzieci mieszkających tu funkcjonariuszy żandarmerii. Dalej widać było białą równinę, a w tle góry odcinające się od czarnego nieba. Servaz znowu pomyślał o Instytucie i jego pacjentach. O Hirtmannie. O jego krwi na moście. Co to znaczy? „W każdej sprawie jest coś takiego, jakiś element, który uparcie nie pasuje do układanki”, jak powiedział Saint-Cyr. Czasami ważny, czasami nie...


O piątej trzydzieści Servaz odwrócił się w fotelu i zarządził przerwę. Ziegler wyglądała na wyczerpaną. W jej twarzy można było wyczytać frustrację. Nic. W dokumentach nie było absolutnie niczego, co uprawniałoby do postawienia hipotezy o nadużyciach seksualnych. Najdrobniejszego zalążka poszlaki. W ostatnim raporcie Saint-Cyr doszedł do tego samego wniosku. Na marginesie zapisał ołówkiem: „Nadużycia seksualne? Brak dowodów”. Pytanie było jednak podkreślone podwójną linią. W pewnym momencie Servaz chciał opowiedzieć Ziegler o ośrodku kolonijnym, ale zrezygnował. Był za bardzo zmęczony i nie czuł się na siłach.

Irène spojrzała na zegarek.

– Myślę, że teraz już do niczego nie dojdziemy. Powinniśmy iść się trochę przespać.

– Pasuje mi. Wracam do hotelu. Spotkanie w sali zebrań o dziesiątej. A ty gdzie nocujesz?

– Tutaj. Udostępnili mi mieszkanie żandarma, który jest na urlopie. Dzięki temu administracja trochę zaoszczędzi.

Servaz kiwnął głową.

– No tak, w tych czasach liczy się każdy grosz, co?

– Jeszcze nigdy nie prowadziłam takiego śledztwa – powiedziała Ziegler, wstając. – Najpierw martwy koń, potem aptekarz powieszony na moście. I jeden punkt wspólny: DNA seryjnego mordercy... A teraz jeszcze fala samobójstw nastolatków. To jest jak jakiś zły sen. Zero logiki, zero myśli przewodniej. Może kiedy się obudzę, okaże się, że tego wszystkiego nigdy nie było.

– Będzie pobudka – rzucił Servaz zdecydowanym głosem. – Ale nie dla nas. Dla winnego albo winnych. I to już wkrótce.

Wyszedł i oddalił się szybkim krokiem.


Śnił mu się ojciec. W tym śnie Servaz był dziesięcioletnim chłopcem. Wszystko spowijała przyjemna atmosfera ciepłej, letniej nocy. Ojciec był tylko zarysem postaci, tak jak dwie inne osoby, z którymi rozmawiał przed domem. Gdy młody Martin podszedł bliżej, zauważył, że te osoby to starcy ubrani w obszerne białe togi. Obydwaj byli brodaci. Wśliznął się między nich i podniósł głowę, ale cała trójka nie zwracała na niego uwagi. Nadstawiając ucha, chłopiec uświadomił sobie, że mówią po łacinie. Rozmowa była bardzo ożywiona, ale uprzejma. W pewnym momencie jego ojciec się roześmiał, a potem spoważniał. Z domu dochodziła też muzyka – wydawała się Servazowi znajoma, ale w pierwszej chwili nie mógł jej rozpoznać.

Następnie w ciemności, daleko, od strony drogi, usłyszał hałas silnika. Trzej mężczyźni natychmiast zamilkli.

– Jadą – powiedział wreszcie jeden ze starców.

Jego głos brzmiał złowieszczo i Servaz zaczął dygotać przez sen.


Przyjechał na posterunek żandarmerii z dziesięciominutowym opóźnieniem. Potrzebował dużego kubka czarnej kawy, dwóch papierosów i gorącego prysznica, żeby odegnać oblepiające go zmęczenie. I nadal piekło go w gardle. Ziegler była na miejscu. Znowu miała na sobie kombinezon ze skóry i tytanu, który wyglądał jak nowoczesna odzież bojowa, i Servaz przypomniał sobie, że przed budynkiem żandarmerii widział jej motocykl. Ustalili, że odwiedzą rodziców samobójców, i podzielili się adresami. Trzy dla Servaza, cztery dla Ziegler. Postanowił zacząć od pierwszej osoby z listy: Alice Ferrand. Adres z sąsiedniej wioski. Spodziewał się zobaczyć złamanych smutkiem rodziców w podeszłym wieku. Jakież było jego zdumienie, gdy stanął twarzą w twarz z wysokim, uśmiechniętym mężczyzną w sile wieku, który otworzył mu boso i z obnażonym torsem, ubrany tylko w lniane spodnie w kolorze écru, zawiązane w pasie sznurkiem!

Szok sprawił, że Servazowi zajęło chwilę, zanim wybełkotał, kim jest i jaki jest powód jego wizyty.

Ojciec Alice natychmiast zrobił się podejrzliwy.

– Ma pan legitymację?

– Proszę.

Mężczyzna uważnie przestudiował dokument, po czym oddał mu go wyraźnie rozluźniony.

– Chciałem się upewnić, czy nie jest pan jednym z tych pismaków, którzy od czasu do czasu, gdy spada im nakład, odgrzebują tę sprawę – wytłumaczył. – Proszę, niech pan wejdzie.

Gaspard Ferrand usunął się i wpuścił Servaza do środka. Policjant nie mógł nie zwrócić uwagi na opalony tors bez grama tłuszczu, za to z odrobiną siwego zarostu na wysokości mostka, skórę na klatce piersiowej ogorzałą i napiętą jak płótno namiotowe i brązowe sutki jak u starca. Ferrand zauważył jego spojrzenie.

– Proszę wybaczyć mój strój. Właśnie ćwiczyłem jogę. Joga bardzo mi pomogła po śmierci Alice. Także buddyzm.

Servaz w pierwszej chwili był zaskoczony, ale przypomniał sobie, że ojciec Alice nie jest prostym urzędnikiem czy robotnikiem, jak pozostali rodzice, ale wykładowcą literatury. Bez trudu wyobraził sobie człowieka dysponującego dużą ilością wolnego czasu, lubującego się w egzotycznych podróżach: Bali, Tajlandia, Karaiby, Rio de Janeiro, Malediwy...

– Jestem zdziwiony, że policja znowu interesuje się tą historią.

– Właściwie to prowadzę śledztwo w sprawie śmierci aptekarza, Grimma.

Ferrand się odwrócił. Servaz wyczytał zaskoczenie w jego oczach.

– I sądzi pan, że jest jakiś związek między śmiercią Grimma i samobójstwem mojej córki albo reszty tych młodych nieszczęśników?

– Próbuję to ustalić.

Gaspard Ferrand zmierzył go od stóp do głów czujnym wzrokiem.

– Nie widać żadnego oczywistego związku. Dlaczego bierze go pan pod uwagę?

Niegłupie. Servaz wahał się z odpowiedzią. Gaspard Ferrand zauważył jego zakłopotanie, a także fakt, że wciąż stoją w wąskim korytarzu, on bez koszulki, a gość opatulony w zimową kurtkę. Wskazał otwarte drzwi do salonu.

– Kawy, herbaty?

– Kawy, jeśli to nie problem.

– Ależ skąd, żaden problem. Ja się napiję herbaty. Proszę spocząć, zaraz przygotuję – rzucił i zniknął w kuchni po przeciwnej stronie korytarza. – Niech się pan rozgości!

Servaz nie spodziewał się tak ciepłego przyjęcia. Najwyraźniej ojciec Alice lubił przyjmować gości – nawet jeśli gościem jest gliniarz, który przyszedł go przepytywać w sprawie córki, która piętnaście lat temu popełniła samobójstwo. Servaz rozejrzał się dookoła. W salonie panował wielki bałagan. Tak jak u Servaza, wszędzie walały się książki i czasopisma: na ławie, na fotelach, na szafkach. I kurz... Samotny mężczyzna? Czy Gaspard Ferrand jest wdowcem czy rozwodnikiem? To by tłumaczyło jego gorliwość w podejmowaniu gościa. Na jednej z szafek zauważył kopertę Akcji na rzecz Walki z Głodem. Servaz rozpoznał niebieskie logo na szarym ekologicznym papierze. On także był członkiem wspierającym tę organizację. W cyfrowej ramce ojciec Alice raz po raz pojawiał się w towarzystwie osób, które przypominały to południowoamerykańskich, to azjatyckich chłopów; w tle widać było dżungle i pola ryżowe. Servaz domyślił się, że podróże Ferranda nie polegają tylko na opalaniu się na plażach Antyli, nurkowaniu i wypijaniu litrów daiquiri.

Opadł na sofę. Obok kolejny stos książek na pięknym taborecie w kształcie słonia, zrobionym z ciemnego drewna. Servaz próbował przywołać afrykańską nazwę mebla: esono dwa...

Z korytarza doleciał do jego nozdrzy zapach kawy. Ferrand pojawił się z tacą, na której stały dwa dymiące kubki, cukiernica i szczypce do cukru. Przyniósł też album ze zdjęciami, który podał Servazowi, postawiwszy tacę na ławie.

– Proszę.

Servaz otworzył album. Tak jak się spodziewał, zdjęcia Alice: Alice w wieku czterech lat w samochodziku na pedały; Alice podlewająca kwiaty konewką prawie tak dużą jak ona; Alice z matką – szczupłą, zamyśloną kobietą o nosie wydatnym jak u Virginii Woolf; dziesięcioletnia Alice w krótkich spodenkach, grająca w nogę z chłopcami w jej wieku, pędząca z piłką do bramki przeciwnika, z zaciętą, zdecydowaną miną. Prawdziwa mała chłopczyca. A zarazem zachwycająca, inteligentna dziewczynka. Gaspard Ferrand opadł na sofę obok niego. Na opalony tors włożył koszulę ze stójką w tym samym kolorze co spodnie.

– Alice była wspaniałym dzieckiem. Łatwa we współżyciu, zawsze wesoła, uczynna. Była naszym promykiem słońca. – Ferrand uśmiechał się, jakby wspominanie Alice nie było dla niego bolesne, ale przyjemne. – Była też bardzo inteligentna. Miała wiele uzdolnień: rysunek, muzyka, języki, sport, pisanie... Pożerała książki. W wieku dwunastu lat wiedziała już, co chce robić w przyszłości: chciała zostać miliarderką, żeby rozdawać pieniądze tym, którzy są w największej potrzebie. – Gaspard Ferrand wybuchnął dziwnym, skrzekliwym śmiechem. – Nigdy nie pojęliśmy, dlaczego to zrobiła. – Tym razem jego głos zaczął się łamać. Ale mężczyzna się pozbierał. – Dlaczego tak musi być, że wyrywa się z nas to, co w nas najlepszego, a potem zostajemy i musimy dalej żyć? Przez piętnaście lat zadawałem sobie to pytanie. Dziś znam już odpowiedź. – Rzucił Servazowi tak dziwne spojrzenie, że ten zastanawiał się przez chwilę, czy ojciec Alice nie postradał rozumu. – Ale to odpowiedź, którą każdy musi znaleźć we własnym wnętrzu. Chcę przez to powiedzieć, że nikt nie może jej pana nauczyć ani odpowiedzieć za pana. – Gaspard Ferrand badał komendanta przenikliwym spojrzeniem, by sprawdzić, czy dobrze zrozumiał jego słowa. Servaz poczuł się bardzo niekomfortowo. – Ale widzę, że wprawiam pana w zakłopotanie – zauważył gospodarz. – Proszę mi wybaczyć. Tak to jest, jak człowiek żyje sam. Moja żona zmarła na raka dwa lata po odejściu Alice. Zatem interesuje się pan falą samobójstw sprzed piętnastu lat w ramach śledztwa w sprawie śmierci aptekarza. Dlaczego?

– Żadne z dzieci nie zostawiło listu z wyjaśnieniami? – zapytał Servaz, zamiast odpowiedzieć.

– Żadne. Ale to nie znaczy, że go nie było. Mam na myśli wyjaśnienie. Istnieje jedna przyczyna wszystkich tych samobójstw, te dzieciaki skończyły ze sobą z jednego, ściśle określonego powodu. Nie tylko dlatego, że stwierdziły, że życie nie jest warte, by je przeżyć.

Ferrand spojrzał na Servaza. Policjant zastanawiał się, czy ojciec Alice wie o plotkach, jakie krążyły na temat Grimma, Perraulta, Chaperona i Mourrenx.

– Czy córka zmieniła się jakiś czas przed samobójstwem?

Ferrand pokiwał głową.

– Tak. Nie od razu to zauważyliśmy. Dostrzegaliśmy zmiany stopniowo: Alice nie śmiała się już tak dużo jak dawniej, częściej się złościła, więcej czasu spędzała sama w pokoju. Takie szczegóły. Któregoś dnia chciała skończyć z grą na pianinie. Nie opowiadała nam już o swoich planach, tak jak to wcześniej robiła.

Servaz poczuł, że w jego żyłach zaczyna płynąć lód. Przypomniał sobie, jak Alexandra zatelefonowała do niego do hotelu. Przed oczyma stanął mu też siniak na policzku Margot.

– I nie wie pan, kiedy to się dokładnie zaczęło?

Mężczyzna się zawahał. Servaz miał dziwne wrażenie, jakby ojciec Alice doskonale pamiętał moment, kiedy jego córka zaczęła się zmieniać, ale nie chciał o tym mówić.

– Powiedziałbym, że kilka miesięcy przed samobójstwem. Żona zrzucała to na karb okresu dojrzewania.

– A pan? Czy pan także uważa, że to były naturalne zmiany?

Ferrand rzucił mu dziwne spojrzenie.

– Nie – powiedział po chwili zdecydowanym głosem.

– Co jej się stało według pana?

Ojciec Alice tak długo milczał, że Servaz o mało nie chwycił go za ramię, by nim potrząsnąć.

– Nie wiem – odrzekł, nie spuszczając oczu z Servaza – ale jestem pewien, że coś się wydarzyło. Ktoś w tej dolinie wie, dlaczego nasze dzieci popełniły samobójstwo.

W odpowiedzi, podobnie jak w brzmieniu jego głosu, było coś zagadkowego, co zwróciło uwagę komendanta. Chciał go poprosić o sprecyzowanie tej myśli, gdy w jego kieszeni zabrzęczała komórka.

– Przepraszam pana – powiedział, wstając.

To był Maillard. W głosie oficera żandarmerii było słychać napięcie.

– Właśnie odebraliśmy dziwny telefon. Od jakiegoś człowieka, który maskował głos. Chciał z panem rozmawiać. Powiedział, że to pilne, że ma informacje na temat śmierci Grimma. Ale chciał mówić tylko z panem. To oczywiście nie pierwszy telefon tego typu, jaki odbieramy, ale... nie wiem... ten brzmiał... poważnie. Ten człowiek jakby się czegoś bał.

– Bał? Jak to: bał? Jest pan pewien?

– Tak. Dałbym sobie uciąć rękę.

– Daliście mu mój numer?

– Tak. Nie powinniśmy?

– Bardzo dobrze zrobiliście. A macie jego numer?

– Dzwonił z komórki. Rozłączył się, kiedy tylko podaliśmy mu pana telefon. Próbowaliśmy oddzwonić, ale ciągle odzywa się poczta głosowa.

– Udało wam się go zidentyfikować?

– Nie, jeszcze nie. Będziemy musieli się zwrócić do operatora.

– Niech pan zadzwoni do Confianta i kapitan Ziegler! Nie mam czasu się tym zajmować! Niech pan im wyjaśni, jaka jest sytuacja. Musimy ustalić tożsamość tego gościa. Niech pan to zrobi natychmiast!

– Dobrze. Na pewno do pana zadzwoni – zauważył żandarm.

– Kiedy dzwonił?

– Niespełna pięć minut temu.

– W porządku. Na pewno niedługo do mnie zadzwoni. Tymczasem niech pan powiadomi Confianta. I Ziegler! Może facet się nie przedstawi, a może to fałszywy alarm. Ale musimy mieć jego tożsamość!

Rozłączył się. Był napięty jak cięciwa łuku. Co się dzieje? Kto próbował się z nim połączyć? Chaperon? Ktoś inny? Ktoś, kto się bał...

Bał się też, by żandarmi z Saint-Martin go nie rozpoznali. Dlatego maskował głos.

– Jakieś kłopoty? – zapytał Ferrand.

– Raczej pytania – odpowiedział Servaz z nieobecną miną. – A może i odpowiedzi.

– Wykonuje pan trudny zawód.

Servaz nie potrafił powstrzymać uśmiechu.

– Jest pan pierwszym profesorem, który mi to mówi.

– Nie powiedziałem, że zaszczytny.

Servaz poczuł się dotknięty tym niedopowiedzeniem.

– A dlaczego nie?

– Jest pan na usługach władzy.

Servaz poczuł, że znów ogarnia go gniew.

– Są tysiące mężczyzn i kobiet, którzy zajmują się tylko służeniem władzy, jak to pan nazywa, i poświęcają swoje życie rodzinne, swoje weekendy i swój sen po to, by być ostatnią zaporą, ostatnią barierą dla...

– Barbarzyństwa? – podsunął Ferrand.

– Tak. Może pan ich nienawidzić, krytykować i gardzić nimi, ale nie może się pan bez nich obejść.

– Tak samo jak nie można się obejść bez tych nauczycieli, których się krytykuje, nienawidzi i którymi się pogardza – powiedział Ferrand z uśmiechem. – Zrozumiałem przekaz.

– Chciałbym obejrzeć jej pokój.

Ferrand rozprostował swoje długie ciało odziane w len.

– Proszę za mną.

Servaz zauważył kłęby kurzu na schodach i dawno niewycieraną poręcz. Samotny mężczyzna. Tak jak on. Jak Gabriel Saint-Cyr. Jak Chaperon. Jak Perrault. Pokój Alice znajdował się nie na pierwszym piętrze, ale na samej górze, na poddaszu.

– To tutaj. – Gospodarz wskazał mu białe drzwi z miedzianą klamką.

– Czy... czy wyrzucił pan jej rzeczy, remontował pokój od tamtego czasu?

Tym razem uśmiech Ferranda zniknął, a w jego miejsce pojawił się niemal rozpaczliwy grymas.

– Niczego nie dotykaliśmy.

Odwrócił się na pięcie i zszedł na parter. Servaz przez dłuższą chwilę stał nieruchomo. Z kuchni na dole usłyszał brzęk zmywanych naczyń. Nad jego głową znajdowała się mała lukarna oświetlająca niewielką przestrzeń poddasza. Servaz zauważył, że na szybie leży delikatna, półprzezroczysta warstwa śniegu. Wziął głęboki oddech. Wszedł do środka.

Pierwszą rzeczą, jaka go uderzyła, była cisza.

Na pewno potęgował ją sypiący na zewnątrz śnieg, który tłumił dźwięki. Ale ta cisza była szczególna. Drugą rzeczą był ziąb. Ogrzewanie było zakręcone. Ciche i zimne jak grób pomieszczenie sprawiło, że zadrżał. Było oczywiste, że ktoś tu kiedyś mieszkał. Młoda dziewczyna, taka jak wszystkie nastolatki. Zdjęcia na ścianach. Biurko, półki, szafa. Komoda, a nad nią lustro. Łóżko z dwiema szafkami nocnymi. Meble wyglądały jak wygrzebane na starociach, a następnie pomalowane w żywe kolory, z przewagą pomarańczowego i żółtego, kontrastujące z fioletem ścian i bielą wykładziny.

Abażury małych lampek na szafkach nocnych były pomarańczowe, komoda i rama lustra – żółte. Na jednej ze ścian duży plakat przedstawiający jasnowłosego piosenkarza, z wielkim napisem KURT. Po białej wykładzinie walały się botki, apaszka, czasopisma, książki i płyty kompaktowe. Przez dłuższą chwilę Servaz tylko stał i chłonął ten chaos. Skąd brało się wrażenie rozrzedzonego powietrza? Z pewnością stąd, że wszystko w tym pokoju pozostało nietknięte, jakby trwało w zawieszeniu. Wszystko oprócz kurzu. Nikt nie zadał sobie trudu, by choć w minimalnym stopniu uporządkować te rzeczy, tak jakby rodzice chcieli zatrzymać czas i zrobić z tego pomieszczenia jakieś muzeum czy mauzoleum. Nawet teraz, po tylu latach, pokój sprawiał wrażenie, jakby Alice miała się w którymś momencie pojawić i zapytać Servaza, co tu robi. Ile razy przez wszystkie te lata jej ojciec wchodził tu i doświadczał tego samego uczucia? Servaz pomyślał, że na jego miejscu najpewniej by zwariował, mając nad głową ten nietknięty pokój i codziennie przeżywając pragnienie, by wejść po schodach i otworzyć te drzwi po raz kolejny – już ostatni... Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Droga z chwili na chwilę stawała się coraz bardziej biała. Następnie wziął jeszcze jeden oddech, odwrócił się i zaczął przeszukanie.

Na biurku pobojowisko: podręczniki szkolne, gumki do włosów, nożyczki, kilka kubków na ołówki, chusteczki higieniczne, opakowania po cukierkach, różowa karteczka samoprzylepna, na której Servaz przeczytał notatkę: Biblioteka, 12.30; atrament z czasem wyblakł. Kalendarzyk z notatnikiem adresowym spięty gumką, kalkulator, lampka. Otworzył kalendarzyk. 25 kwietnia, na tydzień przed śmiercią, Alice napisała: Oddać książkę Emmie. Przy dacie 29 kwietnia: Charlotte. Przy 30 kwietnia, trzy dni przed tym, jak się powiesiła: Klasówka z matmy. Okrągłe, wyraźne pismo. Jej ręka nie drżała. Servaz odwrócił strony. 11 sierpnia wzmianka: Urodziny Emmy. Alice nie żyła już wtedy od ponad trzech miesięcy. Data zaznaczona z dużym wyprzedzeniem. Gdzie Emma jest dzisiaj? Kim została? Wyliczył, że powinna mieć około trzydziestki. Nawet po tak długim czasie na pewno od czasu do czasu wspomina to koszmarne lato 1993 roku. I wszystkie te śmierci. Nad biurkiem przypięty pinezkami rozkład zajęć i kalendarz. Letnie wakacje zaznaczone żółtym markerem. Wzrok Servaza zatrzymał się na pamiętnym dniu 2 maja. Niczym się nie różnił od pozostałych. Jeszcze wyżej drewniana półka z książkami, puchary z zawodów judo, świadczące o jej osiągnięciach w tej dziedzinie, i magnetofon kasetowy.

Odwrócił się ku nocnej szafce. Na blacie oprócz dwóch lampek z pomarańczowymi abażurami stał budzik, kolejne pudełko chusteczek, konsola do gier Game Boy, pinceta, lakier do paznokci, powieść w wydaniu kieszonkowym z zakładką w środku. Otworzył szuflady.

Fantazyjna papeteria, kuferek wypełniony bezwartościową biżuterią, paczka gumy do żucia, flakonik perfum, dezodorant w sztyfcie, baterie.

Obmacał szuflady od spodu.

Nic.

W biurku segregatory, zeszyty i podręczniki szkolne, tony długopisów, mazaków, spinaczy. W środkowej szufladzie kołonotatnik pełen szkiców. Servaz go otworzył: uznał, że Alice miała prawdziwy talent. Jej rysunki wykonane ołówkiem albo mazakiem zdradzały pewną rękę i bystre oko – nawet jeśli większość z nich trąciła jeszcze pewnym akademizmem. W dolnej znowu gumki do włosów i szczotka, na której zostało kilka blond włosów, obcinacz do paznokci, parę szminek, ale także fiolka aspiryny, papierosy mentolowe, zapalniczka z przezroczystego plastiku... Otworzył segregatory i zeszyty z pierwszej szuflady: prace domowe, wypracowania, brudnopisy... Odłożył je na bok i podszedł do małej wieży stereo z funkcją radia i odtwarzacza CD, stojącej na podłodze w kącie pokoju. Wieża również była pokryta warstwą kurzu. Servaz dmuchnął na nią, wzniecając szarą chmurę. Otwierał jedna po drugiej szufladki na płyty. Nic. Następnie podszedł do dużego lustra i ściany obwieszonej zdjęciami. Niektóre były zrobione z tak bliska, że pozujące osoby wyglądały, jakby przykleiły nos do obiektywu. Na innych w tle za fotografowanymi postaciami widać było pejzaże: góry, plaże, a nawet kolumny Partenonu. Zdjęcia przedstawiały najczęściej dziewczęta w wieku Alice. Twarze się powtarzały. Gdzieniegdzie jeden czy dwóch chłopców wmieszanych w tę grupę. Ale żaden nie wyglądał na jakiegoś szczególnego wybranka osoby fotografującej. Wycieczki szkolne? Servaz przez dłuższą chwilę przyglądał się zdjęciom. Z biegiem czasu ich papier pożółkł i zesztywniał.

Czego właściwie szuka? Nagle zatrzymał wzrok na jednym ze zdjęć. Dziesiątka młodych ludzi, w tym Alice, obok zardzewiałej tablicy. Ośrodek kolonijny Les Isards! Alice była jedną z tych osób, które bywały w ośrodku. Servaz zauważył też, że dziewczyna zawsze znajdowała się w centrum zdjęć, do których pozowała. Najładniejsza, najbardziej ujmująca – przykuwająca uwagę.

Lustro.

Było pęknięte.

Ktoś rzucił w nie jakimś przedmiotem – na tafli widać było gwiaździsty ślad po uderzeniu i długą pionową rysę. Alice? A może jej ojciec w chwili rozpaczy?

Widokówki wsunięte za ramę lustra. Także pożółkłe. Wysłane z takich miejsc, jak Île de Ré, Wenecja, Grecja czy Barcelona. Z czasem niektóre z nich pospadały na komodę lub podłogę. Jego uwagę zwróciła jedna z pocztówek. Paskudna pogoda, brakuje mi Ciebie. Podpisano: Emma. Na komodzie arafatka, bibeloty, płatki do demakijażu i niebieskie pudełko po butach. Servaz je otworzył. Listy... Poczuł zimny dreszcz, wspominając korespondencję samobójców, która znajdowała się w kartonie Saint-Cyra. Przejrzał wszystkie po kolei. Naiwne albo zabawne, pisane czerwonym lub fioletowym atramentem. Powtarzające się podpisy. Nie znalazł najdrobniejszej aluzji do tego, co miało się wydarzyć. Pomyślał, że trzeba by porównać charaktery pisma z listami z kartonu, ale zaraz sobie uzmysłowił, że na pewno już to zrobiono. Szuflady w komodzie. Zajrzał pod kupki T-shirtów, bielizny, prześcieradeł i poszewek. Potem uklęknął na wykładzinie i wsunął głowę pod łóżko. Koty kurzu tak wielkie, że można by nimi wypchać pierzynę. I pokrowiec na gitarę.

Wyjął go na wierzch i otworzył. Na pudle instrumentu popękany lakier, zerwana struna H. Servaz rzucił okiem do środka: nic. Na łóżku kołdra w kolorowe romby. Przez dłuższy czas przeglądał leżące na niej płyty. Guns N’Roses, Nirvana, U2... Same angielskie tytuły. Pokój wyglądał jak muzeum lat dziewięćdziesiątych. Bez Internetu, komputera, telefonu komórkowego. Świat zmienia się za szybko jak na jedno ludzkie życie, pomyślał Servaz. Odwrócił poduszki, prześcieradło i kołdrę, przeciągnął dłonią pod materacem. Łóżko nie wydzielało żadnego szczególnego zapachu – poza wonią kurzu, który je pokrywał i wzbijał się aż do sufitu.

Obok łóżka niewysoki fotel typu voltaire. Również pomalowany przez kogoś (Alice?) na pomarańczowo. Stara wojskowa bluza przerzucona przez oparcie. Uderzył dłonią w siedzenie, ale wzniecił tylko kolejny tuman kurzu. Potem usiadł, rozejrzał dookoła. Próbował pozwolić myślom swobodnie płynąć.

Co widzi?

Pokój młodej dziewczyny, typowej, ale dojrzalszej niż większość dziewcząt w jej wieku.

Wśród książek Servaz zauważył Człowieka jednowymiarowego Marcusego, Biesy oraz Zbrodnię i karę. Kto jej podsunął takie lektury? Z pewnością nie te przyjaciółeczki o dziecięcych buziach. Potem przypomniał sobie, że jej ojciec wykłada literaturę. Jeszcze raz rozejrzał się po pokoju.

Elementem dominującym w tym pomieszczeniu są teksty, słowa, pomyślał. Książki, widokówki, listy... Wszystkie napisane przez innych. A gdzie są słowa Alice? Czy to możliwe, żeby dziewczyna, która pożera książki i wyraża siebie poprzez rysunek i grę na gitarze, nigdy nie odczuwała potrzeby pisania? Życie Alice zatrzymało się 2 maja, a po jej ostatnich dniach nigdzie nie było śladu. Niemożliwe, powiedział do siebie. Żadnego dziennika, nic. Coś tu nie gra. Czy dziewczyna w tym wieku, inteligentna, ciekawa, bez wątpienia pełna egzystencjalnych pytań, a przede wszystkim zrozpaczona tak bardzo, że odebrała sobie życie, mogła nie prowadzić jakiegoś dziennika? Nie zapisywać swojego stanu ducha choćby w notesie lub na luźnych kartkach? Dzisiaj młodzi ludzie mają blogi, komunikatory, własne konta na portalach społecznościowych – ale w tamtych czasach tylko papier i atrament mogły przyjąć ich pytania, wątpliwości i tajemnice.

Wstał i przejrzał po kolei wszystkie zeszyty i szuflady. Nic, tylko szkolne zapiski. Rzucił okiem na wypracowania. Punktacja 18/20, 17/20, 15/20, 19/20... Komentarze nauczyciela równie pochlebne jak oceny... Ale osobistych notatek wciąż brak.

Czyżby ojciec Alice jednak zrobił tu porządek?

Ugościł Servaza spontanicznie, powiedział mu, że jest przekonany, iż dzieci odebrały sobie życie z jakiegoś konkretnego powodu. Dlaczego miałby ukrywać elementy, które mogłyby pomóc w dojściu do prawdy? W oficjalnych sprawozdaniach Servaz nie znalazł najmniejszej wzmianki o istnieniu dziennika. Nic nie wskazywało na to, by Alice go prowadziła. A jednak czuł silniej niż kiedykolwiek, że w tym pokoju czegoś brakuje.

Skrytka... Przecież każda młoda dziewczyna ma coś takiego, prawda?

Gdzie jest skrytka Alice?

Servaz wstał i otworzył szafę. Na wieszakach płaszcze, sukienki, bluzki, dżinsy i kimono z brązowym pasem. Rozsunął je, przejrzał kieszenie. Na dnie rząd butów i botków. Zajrzał do środka każdego z nich, przyświecając sobie kieszonkową latarką. Nad wieszakami półka, na niej kilka walizek i plecak. Położył je na podłodze, wzbudzając prawdziwe tornado kurzu, i przejrzał metodycznie.

Nie. Zaczął się zastanawiać.

Ten pokój na pewno został przetrząśnięty przez wytrawnych detektywów, a może i przez samych rodziców Alice. Czy to możliwe, że nie znaleźli skrytki – jeśli jakaś była? Tylko czy jej szukali? Alice uchodziła w powszechnej opinii za niezwykle uzdolnioną dziewczynę. Czyżby znalazła jakiś wyjątkowo sprytny schowek? A może jego tok rozumowania jest błędny?

Cóż on wie na temat myśli i marzeń szesnastoletniej dziewczyny? Jego własna córka kilka miesięcy temu skończyła siedemnaście lat, a on nie jest w stanie powiedzieć, jak wygląda jej pokój. Z tego prostego powodu, że nigdy tam nie był. Na tę myśl zrobiło mu się nieswojo. Servaz poczuł gdzieś na obrzeżach mózgu jakieś łaskotanie, jakby swędzenie. Przeoczył coś podczas przeszukania pokoju. A może nie ma tu czegoś, co z całą pewnością powinno być? Myśl! Czuł, że jest blisko. Instynkt podpowiadał mu, że czegoś brakuje. Ale czego? CZEGO? Jeszcze raz rozejrzał się wokół siebie. Ponownie sprawdził wszystko, nawet listwy podłogowe i klepki parkietu pod białą wykładziną. Niczego nie znalazł. A jednak jego podświadomość coś znalazła, był tego pewien, nawet jeśli jeszcze w tej chwili nie potrafił tego wskazać palcem.

Unoszący się w powietrzu kurz sprawił, że Servaz kichnął. Wyjął z kieszeni chusteczkę.

I nagle przypomniał mu się telefon.

Żadnego połączenia! Minęła godzina i nadal nikt nie zadzwonił! Poczuł, że skręca mu się żołądek. Psiakrew, co się dzieje z tym człowiekiem? Dlaczego się nie odzywa?

Servaz wyjął telefon z kieszeni i przyjrzał mu się. Opanował odruch paniki: telefon był wyłączony! Spróbował go włączyć. Rozładowany! Cholera!

Wypadł z pokoju i zbiegł po schodach, przeskakując po kilka stopni. Gdy pędził przez korytarz, Gaspard Ferrand wychylił głowę przez kuchenne drzwi.

– Zaraz wracam! – rzucił Servaz, otwierając z impetem drzwi wyjściowe.

Na zewnątrz szalała zamieć. Wiatr się wzmógł. Szosa była biała, w powietrzu wirowały płatki śniegu. Czym prędzej otworzył drzwi zaparkowanego po drugiej stronie ulicy jeepa i sięgnął do schowka po ładowarkę. Biegiem wrócił do domu.

– Nic, nic! – uspokoił osłupiałego Ferranda.

Wzrokiem poszukał kontaktu. Znalazł jeden w korytarzu i podłączył ładowarkę. Odczekał pięć sekund i włączył komórkę. Cztery wiadomości! Właśnie miał przeczytać pierwszą, gdy rozległ się dzwonek.

– Servaz! – zawołał.

– CO PAN, DO CHOLERY, WYPRAWIA?!

W głosie było słychać totalną panikę. Servaz też ledwie nad sobą panował. W uszach słyszał szum pulsującej w skroniach krwi. Tym razem mężczyzna nie maskował głosu, ale Servaz go nie rozpoznawał.

– Kim pan jest?

– Nazywam się Serge Perrault, jestem przyjacielem...

Perrault!

– Wiem, kim pan jest! – przerwał mu.

Nastąpiła chwila ciszy.

– Muszę z panem porozmawiać, natychmiast! – rzucił Perrault.

– Gdzie?! – wrzasnął Servaz. – Gdzie?!

– Przy gondolach, na górze. Za kwadrans.

– Na górze przy czym?

– Przy kolejce linowej, cholera. Na Saint-Martin 2000, obok wyciągu. Będę tam. Szybko, do kurwy nędzy! A więc pan nie rozumie: Teraz moja kolej! Niech pan przyjedzie sam!


Загрузка...