24
Przez długą chwilę siedział za kierownicą swojego jeepa, patrząc niewidzącym wzrokiem przez przednią szybę. Nie dostrzegał coraz gęściej sypiących płatków śniegu ani coraz grubszej białej warstwy pokrywającej drogę. Krąg światła rozpościerał się na śniegu pod latarnią. W oknach młyna po kolei gasły wszystkie lampy. Została tylko jedna, na pewno w pokoju Saint-Cyra. Servaz pomyślał, że sędzia pewnie czyta w łóżku. Nie zamykał okiennic. To niepotrzebne – włamywacz musiałby przepłynąć przez nurt strumienia, a następnie po murze wspiąć się do okien. Te naturalne zabezpieczenia były co najmniej tak samo skuteczne jak pies czy system alarmowy.
Irène Ziegler... Na liście było jej nazwisko. Zastanawiał się, co to znaczy. W pamięci zobaczył siebie, jak po pierwszej wizycie u Saint-Cyra wraca do budynku żandarmerii z kartonem pod pachą. Zobaczył, jak Irène zdecydowanie sięga po karton i jeden po drugim wyciąga z niego wszystkie dokumenty śledztwa. Saint-Cyr to formalista: lista dzieci, które przebywały w ośrodku, była wówczas w pudle. A jeśli stary ma sklerozę? Być może traci już pamięć i nie chce się do tego przyznać. Mógł włożyć listę gdzie indziej. Ale jest też inna, bardziej niepokojąca hipoteza. Według niej Servaz nigdy nie widział listy, ponieważ Irène Ziegler ją usunęła. Przypomniał sobie, że nie bardzo się paliła do przypominania sobie sprawy samobójstw, gdy tamtej nocy w budynku żandarmerii wspomniał o niej po raz pierwszy. Nagle przed oczami pojawił mu się inny obraz: siedzi uwięziony w wagoniku kolejki i próbuje się do niej dodzwonić. Powinna była przyjechać sporo przed nim, miała bliżej, ale kiedy wsiadał do kolejki, nie było jej na miejscu. Przez telefon wyjaśniła mu, że miała wypadek na motorze i jest w drodze. Zobaczył ją dopiero po wszystkim. Perrault był już wtedy martwy.
Zdał sobie sprawę, że od ściskania kierownicy stawy jego palców zrobiły się białe. Potarł powieki. Był wyczerpany, znajdował się na skraju wytrzymałości nerwowej, jego ciało było kłębkiem bólu, a zwątpienie rozlewało się po jego umyśle jak śmiertelna trucizna. Pojawiły się inne myśli: Irène zna się na koniach, prowadzi samochód i helikopter jak mężczyzna, zna okolicę jak własną kieszeń. Przypomniał sobie, jak rano podniosła głos, by wziąć na siebie wizytę w merostwie. Wiedziała już, co tam znajdzie. To jedyny trop, który mógłby ich do niej doprowadzić. Czy to ona rozgrzebała papiery Chaperona w nadziei, że wpadnie na jego ślad? Czy to ona próbowała go zabić w ośrodku? Zaciskała mu sznur na szyi? Nie był w stanie w to uwierzyć.
Zmęczenie spowolniło bieg jego myśli. Nie potrafił już prawidłowo rozumować. Co ma robić? Nie miał żadnych dowodów winy młodej funkcjonariuszki żandarmerii.
Spojrzał na zegarek na desce rozdzielczej i zatelefonował do Espérandieu.
– Martin? Co się dzieje?
Servaz opowiedział mu o emerytowanym sędzi i dokumentach, a potem o odkryciu, jakiego właśnie dokonał. Po drugiej stronie słuchawki zapanowało długie milczenie.
– Sądzisz, że to ona? – odezwał się w końcu Espérandieu. W jego głosie dało się wyczuć sceptycyzm.
– Nie było jej ze mną, kiedy widziałem w wagoniku Perraulta i jego zabójcę. Napastnik miał na sobie kominiarkę. Gdy się mijaliśmy, schował się za Perraulta, żebym nie widział jego oczu. Powinna przyjechać tam pierwsza, ale jej nie było. Pojawiła się dużo później. – Nagle inna myśl przyszła mu do głowy. – Była w ośrodku i nic o tym nie powiedziała. Zna się na koniach, zna się na górach, jest wysportowana i na pewno potrafi się posługiwać liną alpinistyczną.
– Psiakrew! – zawołał Espérandieu, tym razem wstrząśnięty.
Mówił ściszonym głosem i Servaz domyślił się, że jego asystent jest w łóżku z żoną, która już śpi.
– Co robimy? – zapytał komendant.
Cisza. Mimo dzielącej ich odległości wyobraził sobie zaskoczenie młodszego kolegi. Vincent nie nawykł do tego, żeby szef przekazywał mu stery.
– Masz dziwny głos.
– Jestem wykończony. I chyba mam gorączkę.
Nie wspomniał o napadzie w ośrodku. Nie miał ochoty w tej chwili o tym mówić.
– Gdzie jesteś teraz?
– Przed domem Saint-Cyra.
Odruchowo rzucił okiem we wsteczne lusterko. Także z tamtej strony uliczka była opustoszała. Okiennice najbliższych domów, znajdujących się jakieś sto metrów dalej, były zamknięte. Tylko gęste płatki śniegu cicho sypały się z nieba.
– Wracaj do hotelu – powiedział Espérandieu. – Na razie nic nie rób. Jadę do ciebie.
– Kiedy? Dziś?
– Tak, ubieram się i wyjeżdżam. A Ziegler, wiesz, gdzie ona jest?
– Podejrzewam, że u siebie.
– Albo szuka Chaperona. Mógłbyś do niej zadzwonić i sprawdzić.
– I co jej powiem?
– Nie wiem. Że się źle czujesz, że jesteś chory. Jesteś wykończony, sam to powiedziałeś. Zresztą to słychać w twoim głosie. Powiedz jej, że nie dajesz rady i jutro zostajesz w łóżku. Zobaczymy, jak zareaguje.
Servaz się uśmiechnął. Po tym, co się wydarzyło, uwierzy mu bez najmniejszego problemu.
– Martin? Co się dzieje?
Nadstawił ucha. W tle słychać było ściszony głośnik telewizora. Ziegler jest u siebie. Albo u kogoś innego. W mieszkaniu? W domu? Nie potrafił sobie wyobrazić miejsca, w którym mieszka. W każdym razie nie jest na zewnątrz i nie krąży jak wygłodzony wilk, szukając śladów mera. Albo jego śladów... Oczyma wyobraźni zobaczył ją na motocyklu, ubraną w skórzany kombinezon i wysokie buty; a potem za sterami helikoptera. Nagle nabrał pewności, że to ona.
– Nic. Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że robię sobie przerwę. Muszę się wyspać.
– Nie jest lepiej?
– Nie wiem. Straciłem jasność umysłu. Nie daję rady myśleć. Jestem wykończony i potwornie boli mnie szyja. – Żadne kłamstwo nie jest tak dobre jak to, które zawiera cząstkę prawdy. – Sądzisz, że poradzisz sobie jutro sama? Trzeba za wszelką cenę znaleźć Chaperona.
– W porządku – powiedziała po chwili wahania. – Tak czy siak, ty nie jesteś w stanie kontynuować. Odpocznij sobie. Zadzwonię do ciebie, jak tylko będę mieć coś nowego. Tymczasem ja też idę się położyć. Sam powiedziałeś: trzeba zachować jasność umysłu.
– Dobranoc, Irène.
Rozłączył się i wybrał numer Vincenta.
– Espérandieu.
– Jest u siebie. W każdym razie w tle było słychać telewizor.
– Ale nie spała.
– Jak mnóstwo ludzi, którzy się późno kładą. Gdzie jesteś?
– Na autostradzie. Zatrzymam się, żeby zatankować, i jadę dalej. Nigdy nie widziałem, żeby na wsi było tak ciemno. Będę za jakieś pięćdziesiąt minut. Co byś powiedział, gdybyśmy podjechali pod jej dom?
Zawahał się. Czy będzie miał dość siły?
– Nawet nie wiem, gdzie mieszka.
– Żartujesz?
– Nie.
– No to co robimy?
– Zadzwonię do d’Humières – postanowił Servaz.
– O tej porze?
Martin położył komórkę na łóżku, poszedł do łazienki i ochlapał twarz zimną wodą. Chętnie napiłby się kawy, ale na to nie mógł liczyć. Wrócił do pokoju i zadzwonił do Cathy d’Humières.
– Martin? Psiakrew! Wie pan, która godzina? W tym stanie powinien pan już spać!
– Przykro mi. Pilna sprawa.
Domyślił się, że pani prokurator siada na łóżku.
– Następna ofiara?
– Nie, ale poważne tarapaty. Jest nowy podejrzany. Ale na razie nie mogę o tym nikomu powiedzieć. Oprócz pani.
– KTO? – rzuciła nagle obudzona d’Humières.
– Kapitan Ziegler.
Po drugiej stronie słuchawki zapanowało długie milczenie.
– Niech mi pan wszystko opowie.
Zrobił to. Powiedział o liście Saint-Cyra, o nieobecności Irène w momencie śmierci Perraulta, o jej niechęci do wspomnień z dzieciństwa i pobytu w ośrodku, o lawirowaniu w sprawach związanych z jej osobistą historią.
– To nie dowodzi, że jest winna.
Oto prawnicze podejście, pomyślał. Z jego perspektywy Irène stała się podejrzaną numer jeden. Instynkt gliniarza podpowiadał mu jednak, by tego nie mówić.
– Ale ma pan rację, to niepokojące. Ta historia z listą ani trochę mi się nie podoba. Czego pan ode mnie oczekuje? Przypuszczam, że nie dzwoni pan o tej porze, żeby mi powiedzieć o czymś, co mogłoby zaczekać do jutra?
– Potrzebny nam jej adres. Nie mam go.
– Nam?
– Poprosiłem Espérandieu, żeby do mnie dołączył.
– Macie zamiar ją śledzić? Dziś w nocy?
– Być może.
– Psiakrew! Martin! Powinien pan spać! Przeglądał się pan w lustrze?
– Wolę nie.
– Nie podoba mi się to. Niech pan będzie ostrożny. Jeśli to ona, może być niebezpiecznie. Zabiła już dwóch ludzi. I posługuje się bronią co najmniej tak dobrze jak pan.
Delikatny eufemizm, pomyślał. Jest beznadziejny w strzelaniu. A asystent też nie bardzo wygląda mu na Brudnego Harry’ego.
– Niech pan zadzwoni za pięć minut, muszę zatelefonować w jedno czy dwa miejsca – powiedziała. – Do usłyszenia za chwilę.
Espérandieu zapukał do drzwi czterdzieści minut później. Servaz otworzył. Jego asystent miał płatki śniegu na skafandrze i we włosach.
– Masz szklankę wody i kawę? – zapytał z aspiryną w ręku. Następnie podniósł oczy i spojrzał na szefa. – O kurwa mać!
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Servaz wychodził od Saint-Cyra, Diane, siedząc jeszcze w swoim gabinecie, zastanawiała się, co ma teraz zrobić. Zamierzała przejść do działania. Ale czy naprawdę miała na to ochotę? Czuła pokusę, by zachowywać się tak, jakby nic się nie stało, i zapomnieć o tym, co odkryła. Opowiedzieć Spitznerowi? Początkowo wydawało jej się, że to właśnie powinna zrobić, ale po namyśle nie była już tego taka pewna. Tak naprawdę nie wiedziała, do kogo się zwrócić.
Była sama, zdana tylko na siebie. Spojrzała na zegarek wyświetlający się w rogu ekranu.
23.15.
Instytut był pogrążony w absolutnej ciszy, tylko podmuchy wiatru uderzały w okno. Skończyła wpisywać do Excela dane, które zebrała podczas rozmów przeprowadzonych tego dnia. Xavier już dawno opuścił swój gabinet. Teraz albo nigdy... Poczuła ucisk w żołądku. Lepiej o tym nie myśleć.
– Widzę ją.
Espérandieu podał mu lornetkę. Servaz ruszył w stronę niedużego trzypiętrowego bloku stojącego na zboczu. Irène Ziegler stała na środku salonu z telefonem komórkowym przy uchu i dużo mówiła. Była ubrana jak ktoś, kto zamierza wyjść z domu, nie jak ktoś, kto spędza wieczór przed telewizorem i zaraz położy się do łóżka.
– Nie wygląda, jakby zamierzała iść spać – skomentował Espérandieu, spojrzawszy znów przez lornetkę.
Stali na niewielkim podwyższeniu, na murku otaczającym parking, na którym znajdowała się tablica wskazująca odległość od Saint-Martin: dwadzieścia kilometrów. Wokół parkingu rósł żywopłot. Wślizgnęli się w przestrzeń między dwoma krzewami. Lodowaty wiatr kołysał żywopłotem. Servaz postawił kołnierz kurtki, a Espérandieu naciągnął kaptur skafandra, który zaczął się robić biały. Servazem wstrząsały dreszcze. Szczękał zębami. Były czterdzieści dwie minuty po północy.
– Wychodzi! – oświadczył Espérandieu, widząc, jak Irène chwyta kurtkę motocyklową wiszącą obok drzwi.
Chwilę później zatrzasnęła drzwi mieszkania. Opuścił lornetkę i skierował ją na drzwi wejściowe budynku. Dwadzieścia sekund później pojawiła się Ziegler. Zeszła po schodach i mimo śniegu skierowała się w stronę motocykla.
– Cholera! Niewiarygodne!
Pobiegli do samochodu. Tylne koła trochę buksowały, gdy weszli w zakręt u stóp zbocza przed blokiem. Zdążyli zauważyć, że motocykl skręca w prawo na górze ulicy, która prowadziła do centrum miasteczka. Kiedy dojechali do skrzyżowania, zmieniły się światła. Przejechali na czerwonym. O tej porze i przy takiej pogodzie nie mogli się na nikogo natknąć. Znaleźli się na zasypanej śniegiem długiej alei. W oddali widzieli Ziegler. Jechała bardzo powoli. Ułatwiało im to zadanie, ale też zwiększało ryzyko, że zostaną zauważeni, jako że oprócz nich w długiej, białej alei było pusto.
– Namierzy nas, jeśli tak dalej pójdzie – powiedział Espérandieu, zwalniając.
Opuściwszy miasteczko, przez jakieś dziesięć minut jechali na zwolnionych obrotach, mijając dwie opuszczone wioski i ośnieżone łąki. Po obu stronach drogi wznosiły się góry. Espérandieu pozwolił, by Irène się oddaliła, tak że widzieli już jedynie tylne światło jej maszyny, świecące wśród płatków śniegu równie słabo jak żarzący się koniec papierosa.
– Dokąd ona jedzie?
W głosie Vincenta słychać było zaskoczenie. Servaz czuł to samo. Nie odpowiedział.
– Sądzisz, że znalazła Chaperona?
Na tę myśl Servaz zesztywniał. Poczuł, że rośnie mu ciśnienie. Był pełen obaw, wyobrażając sobie, co może się zdarzyć. Wszystko potwierdzało jego przypuszczenia. Okłamała go. Nie położyła się, ale w środku nocy wyszła z domu, nikogo o tym nie informując. Raz po raz wracał do wszystkich etapów śledztwa, do każdego szczegółu, który wskazywał na nią.
– Skręciła w prawo.
Servaz wytężył wzrok, patrząc przed siebie. Irène zjechała z drogi na oświetlony parking przed niskim, prostokątnym budynkiem przypominającym niezliczone magazyny handlowe, które stoją przy głównych drogach. Poprzez płatki śniegu zobaczyli migający w ciemności neon. Świetlny obraz przedstawiał profil kobiety ubranej w melonik, z papierosem w ustach. Dym z papierosa układał się w słowa PINK BANANA. Espérandieu jeszcze bardziej zwolnił. Zobaczyli, jak Ziegler zatrzymuje motocykl i zsiada.
– A to co? – zapytał Servaz. – Nocna dyskoteka?
– Klub hokeistek.
– Co?
– Dyskoteka dla lesbijek.
Wlekli się na jedynce, kiedy Irène przywitała się z bramkarzem ubranym w grubą kurtkę z futrzanym kołnierzem narzuconą na smoking. Przeszła między dwiema sztucznymi palmami i zniknęła w środku. Espérandieu podjechał cicho pod wejście do dyskoteki. Kawałek dalej widać było inne budynki w kształcie równoległościanów. Wyglądały jak wielkie pudełka po butach. Przestrzeń handlowa. Wykręcił, włączył wsteczny bieg i zaparkował samochód w plamie cienia, z dala od latarń i neonów, tyłem do drzwi lokalu.
– Chciałeś wiedzieć więcej o jej życiu prywatnym, no to masz – powiedział.
– Co ona tam robi?
– A jak sądzisz?
– Chodzi mi o to, że przecież ściga Chaperona i wie, że musi się śpieszyć, a traci czas na przyjeżdżanie tutaj? O pierwszej w nocy?
– Chyba że ma spotkanie z kimś, kto może jej udzielić informacji.
– W dyskotece dla lesbijek?
Espérandieu wzruszył ramionami. Servaz spojrzał na zegar na desce rozdzielczej.
– Zawieź mnie tam.
– Dokąd?
– Do niej.
Poszperał w kieszeni i wyjął pęczek wytrychów. Espérandieu zmarszczył brwi.
– Hola, hola! To nie jest dobry pomysł. Ona może w każdej chwili wyjść.
– Zostawisz mnie tam, wrócisz tutaj i sprawdzisz, czy jeszcze jest w środku. Nie wejdę, dopóki nie będę miał od ciebie zielonego światła. Masz naładowaną komórkę?
Servaz wyjął swój telefon. Tym razem działał. Espérandieu zrobił to samo, potrząsając głową.
– Czekaj, czekaj. Widziałeś swoją gębę? Ledwie się trzymasz na nogach. Jeśli Ziegler jest naprawdę zabójcą, to jest bardzo niebezpieczna.
– Jeżeli będziesz ją śledził, będę miał dość czasu, spokojnie zdążę się zmyć. Nie mamy już ani chwili do stracenia.
– A jeśli jakiś sąsiad cię zobaczy i narobi rabanu? Confiant zniszczy ci karierę. Ten gość cię nienawidzi.
– Nikt się o niczym nie dowie. Jedźmy. Już dość czasu straciliśmy.
Diane rozejrzała się dookoła. Nikogo. Korytarz był pusty. Pacjenci nie mieli wstępu do tej części Instytutu, więc nie było tu kamer. Przekręciła gałkę: otwarte. Spojrzała na zegarek. Dwanaście minut po północy. Weszła. Pomieszczenie było zalane światłem księżyca wpadającym przez okno: gabinet Xaviera...
Zamknęła za sobą drzwi. Wszystkie jej zmysły były w pogotowiu, niesłychanie czułe, jakby napięcie zmieniło ją w zwierzę o wyostrzonym wzroku i słuchu. Omiotła spojrzeniem biurko, na którym stały tylko lampka, komputer i telefon, niewielką biblioteczkę po prawej, metalowe komody, lodówkę w kącie i rośliny w doniczkach na parapecie okna. Na zewnątrz szalała zamieć. Chwilami, z pewnością wtedy, gdy przesuwające się chmury zasłaniały księżyc, w pokoju robiło się tak ciemno, że Diane widziała tylko szaroniebieski prostokąt okna. Następnie w pomieszczenie znowu robiło się na tyle widno, że mogła odróżnić każdy szczegół.
Na podłodze w jednym z kątów para małych hantli. Małe, ale ciężkie – oceniła, gdy podeszła bliżej. Na każdej cztery czarne dwukilogramowe talerze. Nie udało jej się otworzyć pierwszej szuflady – była zamknięta na klucz. Szlag. Za to druga była otwarta. Zawahała się, po czym zaświeciła lampkę na biurku. Szperała wśród teczek i papierów, ale nic nie zwróciło jej uwagi. Trzecia z szuflad była prawie pusta – leżało w niej tylko kilka markerów i długopisów.
Podeszła do metalowych komód. Były pełne wiszących teczek. Wyjęła kilka z nich i otworzyła. Teczki personalne. Diane zauważyła, że nie ma tam dokumentów Élisabeth Ferney, za to jest teczka niejakiego Alexandre’a Barskiego. Jako że w Instytucie nie było innego Alexandre’a, wywnioskowała, że chodzi o pielęgniarza. Przysunęła dokumenty bliżej lampki, żeby lepiej widzieć.
Z CV Aleksa wynikało, że mężczyzna urodził się w 1980 roku na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Młodszy, niż myślała. Kawaler. Zamieszkały w miejscowości Saint-Gauden. O ile dobrze pamiętała, widziała już tę nazwę na mapie regionu. Zatrudniony w Instytucie od czterech lat. Wcześniej pracował w państwowym szpitalu psychiatrycznym w Armentières. W trakcie studiów odbył wiele staży, w tym jeden w placówce psychiatrii dziecięcej, i Diane pomyślała, że w przyszłości będą mogli o tym porozmawiać. Miała ochotę zbliżyć się do Aleksa i może w nim zyskać tu przyjaciela. Dobrze oceniany. W ciągu minionych lat Wargnier, a następnie Xavier zanotowali wiele wyrazów uznania: „słuchający”, „kompetentny”, „przejawia inicjatywę”, „pozytywny duch zespołu”, „dobre stosunki z pacjentami”...
No już, nie masz na to całej nocy.
Zamknęła teczkę i odłożyła na miejsce. Z lekkim kłuciem w sercu poszukała swojej. „Diane Berg”. Otworzyła. Wewnątrz znajdowało się jej CV i wydruki korespondencji elektronicznej, jaką prowadziła z doktorem Wargnierem. Poczuła ucisk w żołądku, gdy u dołu strony znalazła adnotację zrobioną ręką Xaviera: Z problemami? Z pozostałych wiszących w rzędzie teczek nie dowiedziała się niczego więcej. Zajrzała do innych szuflad. Teczki pacjentów. Papierologia administracyjna... Brak jakiejkolwiek teczki opatrzonej nazwiskiem Lisy Ferney poświadczał podejrzenia Diane: prawdopodobnie to ona tak naprawdę dzierży władzę w tym miejscu. Ani Wargnier, ani Xavier nie odważyli się założyć teczki personalnej szefowej pielęgniarek.
Następnie wzrok Diane padł na biblioteczkę stojącą po przeciwnej stronie pomieszczenia. A potem znowu na biurko i komputer. Zawahała się. Wreszcie usiadła w fotelu Xaviera. Skóra oparcia była przesiąknięta wonią mydła i ostrej wody kolońskiej z nieco zbyt silną nutą drzewną. Diane wytężyła słuch, po czym wcisnęła na komputerze guzik „On”. We wnętrznościach urządzenia coś parsknęło i zakwiliło jak budzący się noworodek.
Pojawiło się tło – banalny jesienny krajobraz – i jedna po drugiej zaczęły wyskakiwać ikonki.
Diane przeleciała je wzrokiem, ale nic nie zwróciło jej uwagi. Otworzyła skrzynkę mailową. Brak nowych wiadomości. Ostatnia przyszła rano, była skierowana do całego personelu i nosiła tytuł: „Kalendarz spotkań roboczych zespołów terapeutycznych”. W skrzynce odbiorczej było pięćset pięćdziesiąt maili, w tym dwanaście nieprzeczytanych. Diane nie miała czasu, by czytać wszystkie, rzuciła jednak okiem na czterdzieści ostatnich, ale nie znalazła w nich niczego niepokojącego.
Następnie przejrzała wiadomości wysłane. Nic.
Zamknęła skrzynkę i otworzyła pasek zakładek. Zwróciła uwagę na kilka stron. Pierwszą z nich był portal społecznościowy dla singli, druga nosiła tytuł „uwiedzenie przez psychoseksuologa”, trzecia zawierała „najnowsze” zdjęcia pornograficzne, a czwarta była poświęcona „bólom klatki piersiowej i dolegliwościom sercowo-naczyniowym”. Zastanawiała się, czy Xavier ma problemy z sercem, czy jest po prostu hipochondrykiem, a następnie zajęła się czym innym. Po siedemnastu minutach rozczarowana wyłączyła komputer.
Jej wzrok padł na pierwszą szufladę, zamkniętą na klucz.
Zastanawiała się, czy Xavier nie trzyma w niej zewnętrznego dysku lub pamięci USB. Poza stronami porno jego komputer był trochę zbyt nieskazitelny jak na należący do osoby, która ma coś do ukrycia.
Rozejrzała się dookoła, wzięła spinacz, rozgięła go i wsunęła do maleńkiego zamka, próbując postępować tak, jak to widziała w filmach.
Jej usiłowania w oczywisty sposób były skazane na porażkę. Kiedy spinacz się złamał i jego kawałek utknął w zamku, Diane zaklęła pod nosem. Wzięła nożyk do papieru i z trudem, po kilku minutach wysiłku zdołała wydobyć metalową końcówkę spinacza. Następnie zrobiła w głowie przegląd wszystkich możliwości i nagle zaświtała jej pewna myśl. Podjechała fotelem do okna i wstała. Podniosła po kolei wszystkie doniczki. Nic. A potem na wszelki wypadek zanurzyła palce w ziemi.
W trzeciej doniczce jej palce na coś się natknęły. Tkanina, a w środku coś twardego... Pociągnęła i pojawiła się niewielka torebka. Wewnątrz był klucz. Puls Diane przyśpieszył. Kiedy otworzyła szufladę, była jednak rozczarowana. Nie znalazła dysku ani pamięci USB. W szufladzie był plik papierów związanych z Instytutem. Sprawozdania, korespondencja z wyższymi uczelniami – nic poufnego. Po co w takim razie Xavier zamknął szufladę? Dlaczego tak jak pozostałe nie była otwarta? Przeglądając papiery, znalazła tekturową teczkę, która była cieńsza od innych. W środku było zaledwie kilka karteluszków, w tym lista ze spisanymi w kolumnach nazwiskami. Diane zauważyła, że jest na niej pieczątka merostwa Saint-Martin i że jest to odbitka. Ponieważ lista znajdowała się na dwóch kartkach, wzięła do ręki pierwszą.
Na środku żółta samoprzylepna karteczka. Xavier zapisał na niej kilka pytań:
Gaspard Ferrand?
Lisa?
Irène Ziegler?
Ośrodek kolonijny?
Zemsta?
Dlaczego koń???
Po chwili zastanowienia już wiedziała, co ma przed oczami. Te pytania były odbiciem jej pytań. Dwa spośród nazwisk były jej nieznane, a hasło „ośrodek kolonijny” nieuchronnie obudziło w niej nieprzyjemne wspomnienie tego, co przed dwoma dniami przeżyła wśród zabudowań Les Isards. Miała przed sobą listę podejrzanych. Nagle przypomniała sobie rozmowę, którą usłyszała przez otwór wentylacyjny: Xavier zobowiązał się wobec tamtego policjanta, że przeprowadzi własne śledztwo wśród członków personelu. Pytania zanotowane na skrawku papieru dowodziły, że zaczął to robić. A zatem jest oczywiste, że skoro Xavier prowadzi potajemne śledztwo, to nie on jest wspólnikiem, którego szuka policja. W takim razie co oznacza złożone przez niego zamówienie na leki?
Diane zdezorientowana włożyła listę z powrotem do teczki, a teczkę do szuflady. Po czym zamknęła szufladę na klucz. Nigdy nie słyszała o dwóch pozostałych osobach, ale na liście było przynajmniej jedno nazwisko, na którym będzie mogła teraz skoncentrować swoje poszukiwania. Czy umieszczając słowo „ośrodek kolonijny” tuż pod nazwiskami, Xavier sygnalizował, że wszystkie te osoby w jakiś sposób były związane z tym miejscem? Przypomniała sobie wyjącego i łkającego mężczyznę. Co się tam wydarzyło? I jaki to ma związek ze zbrodniami popełnionymi w Saint-Martin? Słowo, które psychiatra zanotował pod spodem, było odpowiedzią na to pytanie. Zemsta... Diane uświadomiła sobie, że brakuje jej zbyt wielu elementów, by mogła mieć nadzieję na dojście do prawdy. Najwyraźniej Xavier ją wyprzedza, choć ciągle jeszcze stawia sobie wiele pytań.
Nagle zamarła z ręką na kluczu, który tkwił jeszcze w zamku szuflady. Odgłos kroków w korytarzu. Nieświadomie opadła na fotel. Jej dłoń powoli i po cichu przesunęła się do stojącej na biurku lampki i zgasiła ją. Znowu zalał ją szaroniebieski półmrok, który rozpraszał blask księżyca. Jej serce zaczęło niebezpiecznie kołatać. Kroki zatrzymały się przed drzwiami. Czy to któryś z ochroniarzy na obchodzie? Czyżby zauważył światło w szparze pod drzwiami? Sekundy wlokły się w nieskończoność. Po chwili jednak ochroniarz wrócił do przerwanego obchodu i kroki się oddaliły.
Krew szumiała jej w uszach. Diane pomału odzyskała normalny oddech. Marzyła już tylko o jednym: wrócić do swojego pokoju i wślizgnąć się pod kołdrę. Kusiło ją też, by zapytać Xaviera o jego śledztwo. Wiedziała jednak, że w chwili, gdy się przyzna, że grzebała w jego biurku, straci pracę i wszelkie widoki na karierę. Musi znaleźć inny sposób, by doprowadzić do tego, żeby się wygadał...
– Jest jej motor. Ciągle jest w środku.
Servaz zatrzasnął telefon i zapalił światło na półpiętrze. Zerknął na zegarek. 1.27. Następnie spojrzał na drzwi drugiego mieszkania. Żadnych odgłosów. Wszyscy śpią. Długo wycierał buty o słomiankę, po czym wyjął wytrychy i zaczął je wkładać do zamka. Po trzydziestu sekundach był w środku. Ziegler nie zamknęła ani dodatkowej zasuwy, ani trzypunktowego zamka.
Na wprost znajdował się korytarz z dwojgiem drzwi po prawej stronie. Za pierwszymi kolejny korytarz, za drugimi salon. Blask ulicznych latarni rozświetlał ciemny pokój. Za oknami coraz gęściej sypał śnieg. Servaz wszedł do cichego i mrocznego pomieszczenia. Znalazł włącznik. Rozbłysło światło i jego oczom ukazało się przestronne wnętrze. Zamarł w bezruchu, z bijącym sercem.
Niech pan szuka bieli – powiedział Propp.
Powoli rozejrzał się dookoła. Ściany były białe. Pokój umeblowany w bezcielesnym, zimnym stylu. Nowocześnie. Spróbował sobie wyobrazić osobę, która tutaj mieszka, niezależnie od tej, którą zdążył już poznać. Nic nie przychodziło mu do głowy. Miał wrażenie, jakby oglądał pokój zamieszkiwany przez ducha. Podszedł do książek, które stały na półce między pucharami za osiągnięcia sportowe. Przeszedł go gwałtowny dreszcz. Wszystkie miały podobną tematykę: przestępstwa seksualne, przemoc wobec kobiet, ucisk kobiet, pornografia, gwałt. Zakręciło mu się w głowie. Zbliżał się do prawdy... Przeszedł do kuchni. Wtem dostrzegł jakiś ruch po prawej stronie. Zanim zdążył zareagować, poczuł, że coś dotyka jego nogi. W panice uskoczył do tyłu. Jego serce waliło jak szalone. Rozległo się przeciągłe miauknięcie i kocur umknął, by schować się w innym kącie mieszkania. Psiakrew! Ale mi napędziłeś stracha! Servaz odczekał, aż jego serce się uspokoi, po czym pootwierał szafki. Nic szczególnego. Zauważył tylko, że Irène w przeciwieństwie do niego przestrzega zdrowej diety. Znowu przeszedł przez salon i skierował się ku pokojom. Drzwi do jednego z nich były otwarte. Znajdowało się w nim biurko, zaścielone łóżko i metalowa komoda. Po kolei otwierał jej szuflady. Teczki. Deklaracje podatkowe, rachunki za prąd, wykłady ze szkoły żandarmerii, czynsz, ubezpieczenie, różne abonamenty... Na nocnej szafce książki w języku angielskim. The Woman‑Identified Woman, Radical Feminism a Documentary History. Na głos brzęczącego w kieszeni telefonu Servaz podskoczył.
– I co? – zapytał Espérandieu.
– Na razie nic. Jakieś ruchy?
– Nie, ciągle jest w środku. Myślałeś o tym, że może nie mieszkać sama? Psiakrew, nic o niej nie wiemy!
Servaza zmroziło. Espérandieu ma rację! Nawet się nad tym nie zastanawiał! W mieszkaniu jest troje zamkniętych drzwi. Co jest za nimi? Przynajmniej jedne z nich prowadzą do pokoju. Ten, w którym się aktualnie znajduje, nie wygląda na zamieszkany. Nie hałasował przy wchodzeniu. Jest druga w nocy. O tej porze ludzie zazwyczaj głęboko śpią. Ze ściśniętym żołądkiem wyszedł z pokoju i stanął przed sąsiednimi drzwiami. Wytężył słuch. Żadnych odgłosów. Przykleił ucho do drzwi. Cisza. Jedynie szum jego własnej krwi. Wreszcie położył dłoń na klamce i bardzo delikatnie otworzył.
Pokój... Niepościelone łóżko...
Pusto. Jego serce znowu zaczęło niebezpiecznie kołatać. Pomyślał, że to pewnie skutek kiepskiej kondycji fizycznej. Musi poważnie wziąć się do uprawiania sportu, jeśli nie chce pewnego dnia zejść na zawał.
Gdy otworzył pozostałe drzwi, jego przypuszczenia się potwierdziły: były za nimi łazienka i toaleta. Wrócił do pokoju z biurkiem. Otworzył trzy jego szuflady. Nic poza długopisami i wyciągami z karty płatniczej. Potem jego wzrok przyciągnęła kolorowa plama na podłodze pod biurkiem. Mapa samochodowa. Musiała się ześlizgnąć z biurka. W jego kieszeni znowu zabrzęczał telefon.
– Wyszła!
– W porządku. Jedź za nią. I zadzwoń do mnie, jak będziecie kilometr stąd.
– Co ty pieprzysz? – powiedział Espérandieu. – Na Boga, zabieraj się stamtąd!
– Może coś znalazłem.
– Już ruszyła! Jedzie!
– Goń ją. Szybko! Potrzebuję pięciu minut.
Rozłączył się.
Zapalił lampkę na biurku i schylił się, by podnieść mapę.
Była 2.02, gdy Espérandieu zobaczył, jak Irène Ziegler w towarzystwie innej kobiety wychodzi z klubu Pink Banana. W przeciwieństwie do Ziegler, która w kombinezonie motocyklowym i skórzanych botkach miała wygląd fascynującej amazonki, jej koleżanka była ubrana w błyszczącą kurtkę z futrzanym kołnierzem, obcisłe dżinsy i białe botki sznurowane z dołu do góry. Wyglądała jak z żurnala. W odróżnieniu od jasnowłosej Irène była brunetką, jej długie włosy opadały na futrzany kołnierz. Kobiety podeszły do motocykla, na którym Ziegler usiadła okrakiem. Rozmawiały jeszcze przez chwilę. Po czym brunetka pochyliła się nad blondynką. Espérandieu przełknął ślinę, patrząc, jak młode kobiety namiętnie się całują.
– O kurczę – powiedział sam do siebie, z nagle wyschniętym gardłem.
Następnie Ziegler odpaliła maszynę. Odziana w skórę amazonka przylgnęła do stalowego rumaka. Ta kobieta może być morderczynią, pomyślał, by ostudzić rodzące się podniecenie.
Nagle zaświtała mu pewna myśl. Ci, którzy zmasakrowali konia Érica Lombarda, działali we dwójkę. Pstryknął brunetkę cyfrówką, tuż zanim zniknęła w drzwiach dyskoteki. Kim ona jest? Czy to możliwe, żeby zabójcami były dwie kobiety? Wyjął komórkę i zadzwonił do Servaza.
Cholera! – zaklął, gdy skończył rozmowę. Martin potrzebuje pięciu minut! To szaleństwo! Powinien się natychmiast stamtąd zmyć! Zapalił silnik i z rykiem przejechał przed bramkarzem. Trochę niezgrabnie skręcił przy wyjeździe z parkingu, koła znowu zabuksowały w śniegu, po czym samochód znalazł się na długiej, prostej szosie. Zdjął nogę z gazu dopiero wtedy, gdy zobaczył tylne światło motocykla. Odruchowo spojrzał na zegarek: 2.07.
Martin, na miłość boską, zabieraj się stamtąd!
Servaz obracał mapę na wszystkie strony.
Dokładna mapa rejonu Haut Comminges, w skali 1:50 000. Na próżno ją oglądał, rozkładał i przysuwał do lampki. Niczego nie zauważył. A jednak Ziegler ostatnio coś na tej mapie sprawdzała. Na pewno przed wyjściem. To jest gdzieś tutaj, tylko że ty tego nie widzisz, pomyślał. Ale co? I nagle go olśniło: kryjówka Chaperona!
Oczywiście, że gdzieś tu jest, gdzieś na tej mapie...
W pewnym momencie droga zrobiła się kręta. Jako że zakręty następowały po długim prostym odcinku, Espérandieu musiał znacznie zwolnić. Szosa wiła się pośród brzemiennych śniegiem jodeł i brzóz, prowadząc przez okolicę usianą niewysokimi, białymi pagórkami, między którymi płynął strumień. W dzień pejzaż wyglądał jak z widokówki, a nocą, w świetle samochodowych reflektorów – niemal bajkowo.
Espérandieu zobaczył, że Ziegler zwalnia i hamuje, a następnie bardzo ostrożnie przechyla potężną maszynę, by wejść w zakręt, po czym znika za wysokimi jodłami. Zdjął nogę z gazu. Wziął zakręt z taką samą ostrożnością i z umiarkowaną prędkością okrążył pierwszy pagórek. Prawie na najniższych obrotach dojechał do miejsca, w którym płynął strumień. Ale to nie wystarczyło...
W pierwszej chwili nie był w stanie powiedzieć, co widzi. Jakiś czarny cień...
Kształt wyłonił się po drugiej stronie drogi i wpadł w światło reflektorów. Espérandieu instynktownie wcisnął hamulec. Za słaby refleks. Samochód rzuciło w poprzek, wprost na zwierzę. Uderzenie było gwałtowne. Przyklejony do kierownicy, zdołał wyprowadzić auto z poślizgu, ale było już za późno. Zatrzymał się, włączył światła awaryjne, wyjął ze schowka latarkę i wyskoczył na zewnątrz. Pies! Potrącił psa! Zwierzę leżało w śniegu na samym środku szosy. W strumieniu światła latarki patrzyło na Vincenta błagalnym wzrokiem. Zbyt szybki oddech unosił jego bok i wydobywał się z pyska białą parą. Jedna łapa konwulsyjnie drgała.
Nie ruszaj się, stary! Zaraz wracam! – pomyślał Espérandieu prawie na głos.
Sięgnął do kieszeni skafandra. Telefon! Nie ma go! Espérandieu spojrzał zrozpaczony w kierunku drogi. Motocykl dawno zniknął. Cholera, cholera i jeszcze raz cholera! Rzucił się do samochodu, zanurkował do środka i zapalił górne światło. Przesunął dłonią po siedzeniach. Nic! Ani śladu pieprzonego telefonu! Ani na fotelach, ani na podłodze. Gdzie się, do kurwy nędzy, podział ten pierdolony telefon?
Servaz na próżno badał każdy szczegół mapy, nie było na niej żadnego punktu, żadnego symbolu, który pozwalałby myśleć, że Ziegler oznaczyła w ten sposób miejsce kryjówki Chaperona. Ale może wcale nie musiała tego robić. Może wystarczył jej rzut okiem, by potwierdzić coś, o czym wiedziała już wcześniej. Servaz miał przed oczami Saint-Martin, stację narciarską, doliny i szczyty otaczające miasto, drogę, którą przyjechał, i drogę prowadzącą do elektrowni, ośrodek kolonijny, Instytut i wszystkie okoliczne wioski.
Rozejrzał się wokół siebie. Jego uwagę przyciągnęła pewna kartka. Leżała na biurku pośród innych papierów.
Wyciągnął ją i pochylił się. Akt własności... Jego puls podskoczył. Akt wystawiony na nazwisko Rolanda Chaperona, zamieszkałego w Saint-Martin-de-Comminges. I adres: droga 12, sektor 4, dolina d’Aure, gmina La Hourcade. Servaz zaklął. Nie ma czasu, by iść do katastru czy biura nieruchomości. A potem zauważył, że Ziegler czerwonym mazakiem u dołu kartki zapisała jakąś literę i cyfrę. D4. Zrozumiał. Spoconymi dłońmi przysunął kartkę bliżej. Jego palec gorączkowo ślizgał się po mapie.
Espérandieu odwrócił się i zauważył leżący na szosie telefon. Skoczył w jego stronę. Urządzenie było w dwóch kawałkach, plastikowa obudowa była roztrzaskana. Cholera! Mimo wszystko spróbował połączyć się z Servazem. Nic z tego. Natychmiast ogarnął go lęk. Martin! Pies zaskomlał rozdzierająco. Espérandieu spojrzał na niego. To niemożliwe! Co to za kurewski koszmar?
Otworzył na oścież tylne drzwi samochodu, wrócił do zwierzaka i wziął go na ręce. Był ciężki. Pies zawarczał wrogo, ale nie stawiał oporu. Espérandieu położył go na tylnym siedzeniu, zatrzasnął drzwi i wrócił za kierownicę. Rzucił okiem na zegarek. 2.20. Ziegler nie będzie zwlekała z powrotem do domu. Martin, spieprzaj! SPIEPRZAJ! SPIEPRZAJ! Na miłość boską! Błyskawicznie ruszył, przejechał w poprzek, w ostatniej chwili wyrównał koła i pomknął białą drogą, wiele razy wpadając w poślizg na zakrętach, wczepiony w kierownicę jak kierowca rajdowy. Jego serce biło z częstotliwością stu sześćdziesięciu uderzeń na minutę.
Krzyżyk... Maleńki krzyżyk narysowany na czerwono, który początkowo umykał jego uwagi. Na samym środku kwadratu D4. Servaza ogarnęła radość. W tym miejscu na mapie znajdował się niewielki czarny kwadracik w wyludnionej okolicy, pośród lasów i gór. Szałas, chatka? Nieważne. Już wie, dokąd pojechała Ziegler po wyjściu z dyskoteki.
Nagle zerknął na zegarek. 2.20. Coś tu nie gra... Espérandieu już dawno powinien był do niego zadzwonić. Ziegler wyszła z dyskoteki szesnaście minut temu! To znacznie więcej czasu, niż potrzebowała... Zimny pot spływał mu wzdłuż kręgosłupa. Musi stąd iść. Natychmiast! Rzucił paniczne spojrzenie w kierunku drzwi, odłożył mapę tam, gdzie ją znalazł, zgasił lampkę na biurku, po czym wyłączył światło w pokoju i przeszedł do salonu. Warkot silnika na zewnątrz... Servaz rzucił się do okna dokładnie w chwili, gdy motocykl wyjechał zza narożnika budynku. Zalała go fala zimna. Już jest!
Dopadł wyłącznika i zgasił światło w salonie.
Następnie ruszył do przedpokoju, wyszedł z mieszkania i cicho zamknął za sobą drzwi. Ręka tak mu się trzęsła, że o mało nie upuścił wytrycha. Przekręcił zamek od zewnątrz i wybiegł na schody, ale po kilku stopniach się zatrzymał. Co dalej? Ta droga jest spalona. Jeśli nią pójdzie, znajdzie się oko w oko z Ziegler. Wzdrygnął się, słysząc dwa piętra niżej skrzypienie drzwi klatki schodowej. Jest w pułapce! Najciszej jak potrafił, wrócił na górę, pokonując po dwa stopnie. Znalazł się w punkcie wyjścia: korytarz drugiego piętra. Żadnego wyjścia, żadnej kryjówki. Ziegler mieszkała na ostatnim piętrze.
Jego serce tłukło się w piersi, jakby chciało w niej wyżłobić tunel. Próbował się zastanowić. Irène za chwilę się tu pojawi i go zobaczy. Jak zareaguje? Podobno jest chory i miał leżeć w łóżku, a jest prawie wpół do trzeciej nad ranem. Myśl! Ale nie był w stanie. Nie miał wyboru. Znowu wyjął z kieszeni wytrych, wsunął go do zamka, otworzył drzwi i zamknął za sobą. Przekręć klucz! Popędził do salonu. To przeklęte mieszkanie jest zbyt puste, zbyt spartańskie. Nie ma się gdzie schować! Przez chwilę zamierzał zapalić światło, usiąść na sofie i przywitać Ziegler z wyluzowaną miną, jakby nigdy nic. Powie jej, że wszedł, używając wytrycha. Że ma jej coś ważnego do powiedzenia. Nie! To głupota! Jest spocony, ledwie dyszy. Irène od razu wyczyta wszystko z jego oczu. Powinien był zaczekać w korytarzu. Co za idiota! Ale już za późno! Czy byłaby zdolna go zabić?
Gdy pomyślał, że już raz próbowała, przeszedł go lodowaty dreszcz. W ośrodku... Tego samego dnia... Ta myśl go otrzeźwiła. Schowaj się! Wielkimi krokami poszedł do pokoju. Wślizgnął się pod łóżko w chwili, gdy ona wkładała klucz do zamka.
Zdążył jeszcze zobaczyć przez otwarte drzwi parę butów wchodzących do przedpokoju. Leżąc tak, z podbródkiem opartym o podłogę i potem cieknącym po twarzy, nagle poczuł, jakby śnił koszmar. Wydawało mu się, że to, co przeżywa, nie jest całkiem rzeczywiste, że coś takiego nie może się zdarzyć.
Ziegler głośno rzuciła kluczyki na szafkę przy drzwiach. W każdym razie usłyszał brzęk kluczy, bo przecież nie mógł tego widzieć. Przez chwilę absolutnej trwogi sądził, że wejdzie prosto do pokoju.
Zobaczył jednak, że jej buty znikają w salonie. Jednocześnie słyszał skrzypienie skórzanego kombinezonu. Zamierzał wytrzeć wierzchem dłoni pot spływający po twarzy, gdy nagle zamarł: Telefon! Zapomniał go wyłączyć!
Pies skomlał na tylnym siedzeniu. Ale przynajmniej się nie ruszał. Espérandieu wszedł w ostatni zakręt tak samo jak we wszystkie poprzednie: na ostatecznej granicy utraty kontroli. Tył samochodu wyglądał, jakby chciał wyskoczyć z trasy, ale Vincent docisnął sprzęgło, skontrował, dodał gazu i w ten sposób zdołał go utrzymać.
Budynek, w którym mieszka Ziegler.
Zaparkował przed nim, chwycił broń i wyskoczył na zewnątrz. Gdy spojrzał w górę, zauważył, że w salonie pali się światło. Motocykl był na miejscu. Ona także. Ale ani śladu po Martinie. Wytężył słuch, ale do jego uszu nie dochodził żaden dźwięk poza świstem wiatru.
Kurwa, Martin, pokaż się!
Espérandieu rozpaczliwie lustrował okolice budynku, gdy pewna myśl zaświtała mu w głowie. Wrócił za kierownicę i uruchomił silnik. Pies cicho zaprotestował.
– Wiem, stary. Nie bój się, nie zostawię cię.
Wjechał krótkim, ale stromym podjazdem prowadzącym do parkingu i tablicy orientacyjnej, chwycił lornetkę i wsunął się w przestrzeń między krzewami żywopłotu. Akurat zdążył zobaczyć, jak Ziegler wychodzi z kuchni z butelką mleka w ręku. Rzuciła motocyklową kurtkę na sofę. Zobaczył, jak wypija łyk mleka, po czym rozpina pasek skórzanych spodni i zdejmuje botki. Następnie wyszła z salonu. W mniejszym, matowym oknie po lewej rozbłysło światło. Łazienka. Bierze prysznic. Dokąd poszedł Martin? Czy miał czas się wynieść? Ale jeśli tak, to gdzie się, psiakrew, schował? Espérandieu przełknął ślinę. Między oknem łazienki i przeszkloną ścianą salonu było jeszcze jedno okno. Ponieważ rolety były podniesione, a drzwi do pomieszczenia otwarte, w świetle dochodzącym z przedpokoju dostrzegł pokój i stojące w nim łóżko. Nagle spod łóżka wyłoniła się jakaś postać. Podniosła się, zawahała przez moment, a następnie wyszła z pomieszczenia i na czubkach palców skierowała się w stronę wyjścia. Martin! Espérandieu miał ochotę krzyczeć z radości, ale zamiast tego opuścił lornetkę i wpatrywał się w zewnętrzne drzwi budynku, aż wreszcie pojawił się w nich Servaz. Uśmiech rozjaśnił twarz asystenta. Komendant rozejrzał się w prawo i w lewo, szukając go wzrokiem. Vincent włożył dwa palce do ust i zagwizdał.
Servaz podniósł głowę i zobaczył go. Wyciągnął palec ku górze i Espérandieu zrozumiał. Popatrzył przez lornetkę na okna mieszkania. Ziegler ciągle była pod prysznicem. Skinął na Servaza, by podszedł na róg budynku, a sam wsiadł do samochodu. Po minucie jego szef otwierał drzwi od strony pasażera.
– Cholera, gdzie byłeś? – zapytał, a z jego ust uniosła się chmura pary. – Dlaczego nie... – Na widok psa leżącego na tylnym siedzeniu przerwał. – A to co?
– Pies.
– Widzę. Co on tu robi?
Espérandieu w kilku słowach streścił wypadek. Servaz usiadł na fotelu pasażera i zatrzasnął drzwi.
– Zostawiłeś mnie z powodu... psa?
Espérandieu zrobił przepraszającą minę.
– Pod tym względem jestem trochę jak Brigitte Bardot. A poza tym mój telefon i tak był w kawałkach. Ale mi napędziłeś stracha! Tym razem naprawdę nieźle się wpieprzyliśmy.
Servaz pokiwał głową w ciemnym wnętrzu samochodu.
– To wszystko moja wina. Miałeś rację: to nie był najlepszy pomysł.
To była jedna z rzeczy, za które Espérandieu cenił Martina. W przeciwieństwie do wielu innych szefów potrafił się przyznać do błędów i wziąć za nie odpowiedzialność.
– Mimo wszystko coś znalazłem – dodał.
Opowiedział mu o mapie. I o akcie własności. Wyjął kawałek papieru, na którym zdążył zanotować namiary. Przez kilka chwil siedzieli w milczeniu.
– Trzeba wezwać Samirę i innych. Potrzebujemy posiłków.
– Jesteś pewien, że nie zostawiłeś śladów?
– Nie sądzę. Tylko litr potu pod łóżkiem.
– Dobrze, zgoda – powiedział Espérandieu. – Ale mamy pilniejszą sprawę.
– Aha, a co takiego?
– Psa. Trzeba znaleźć weterynarza. Natychmiast.
Servaz spojrzał na Vincenta, zastanawiając się, czy ten nie stroi sobie żartów. Ale jego asystent robił wrażenie całkiem poważnego. Popatrzył na zwierzę. Wyglądało na bardzo chore i wyczerpane. Pies z wysiłkiem podniósł łeb i obserwował ich smutnymi, zrezygnowanymi i łagodnymi oczami.
– Ziegler bierze prysznic – powiedział asystent – nie wyjdzie już dziś w nocy. Wie, że ma cały jutrzejszy dzień, by dopaść Chaperona, bo ty masz zostać u siebie. Zrobi to w ciągu dnia.
Servaz się zawahał.
– Zgoda. Zadzwonię do żandarmerii i dowiem się, gdzie jest jakiś weterynarz. Tymczasem ty wyciągniesz Samirę z łóżka i powiesz jej, żeby stawiła się tutaj z dwójką ludzi.
Espérandieu spojrzał na zegarek: 2.45. Podniósł słuchawkę zawieszoną na desce rozdzielczej. Rozmawiał z Samirą dobre dziesięć minut. Odłożył telefon i odwrócił się do szefa. Servaz spał z głową opartą o drzwi.