11
W niedzielny poranek w Instytucie panował dziwny spokój. Diane miała wrażenie, jakby wszyscy mieszkańcy wyjechali. Zupełna cisza. Wygrzebała się spod kołdry i poszła do maleńkiej lodowatej łazienki. Z powodu zimna umyła i wysuszyła włosy i wyszczotkowała zęby najszybciej, jak się dało.
Wychodząc z łazienki, rzuciła okiem za okno. Mgła jak jakiś duch zagnieździła się tu pod osłoną nocy. Unosiła się nad grubą warstwą śniegu, zalewając białe jodły. Instytut był otoczony przez mgłę. Dziesięć metrów dalej wzrok natrafiał na ścianę parującej bieli. Diane ciaśniej owinęła się szlafrokiem.
Zamierzała zjechać i zrobić rundkę po Saint-Martin. Szybko się ubrała i wyszła z pokoju. Kawiarenka na parterze była pusta, jeśli nie liczyć personelu. Diane zamówiła cappuccino i croissanta i poszła do stolika przy oknie. Po mniej niż dziesięciu minutach do sali wszedł mężczyzna około trzydziestki w białym kitlu i wziął tacę. Diane przyglądała się ukradkiem, jak zamawia dużą kawę z mlekiem, sok pomarańczowy i dwa croissanty, a następnie z tacą w rękach zmierza w jej kierunku.
– Dzień dobry, mogę się przysiąść?
Uśmiechnęła się i skinęła głową.
– Diane Berg – powiedziała, wyciągając rękę. – Jestem...
– Wiem. Alex. Pracuję jako pielęgniarz psychiatryczny. I jak, przyzwyczaja się pani?
– Dopiero przyjechałam.
– Nie jest lekko, co? Kiedy pierwszy raz tu przyjechałem i zobaczyłem to miejsce, o mało nie wsiadłem z powrotem do samochodu i nie uciekłem. A poza tym ja tu nie nocuję.
– Mieszka pan w Saint-Martin?
– Nie, nie mieszkam w dolinie.
Jego ton brzmiał tak, jakby była to ostatnia rzecz, którą miał ochotę powiedzieć.
– Nie orientuje się pan, czy zimą w pokojach zawsze jest tak lodowato? – zapytała.
Patrzył na nią z uśmiechem. Miał raczej miłą, otwartą twarz, ciepłe, brązowe oczy i kręcone włosy. Na środku czoła widniało duże znamię, które wyglądało jak trzecie oko. Przez chwilę jej wzrok nieprzyjemnie uciekał w tę stronę i Diane zaczerwieniła się, gdy się zorientowała, że Alex to zauważył.
– Obawiam się, że tak – powiedział. – Na ostatnim piętrze są przeciągi, a instalacja grzewcza jest dość stara.
Za dużym oknem śnieżny pejzaż z jodłami tonącymi we mgle wyglądał cudownie i był na wyciągnięcie ręki. Fakt, że siedzą tutaj i piją ciepłą kawę oddzieleni od całej tej bieli zwykłą szybą, był dla Diane czymś tak niesamowitym, że miała wrażenie, jakby znalazła się w kinie.
– Czym konkretnie się pan zajmuje? – zapytała, zdecydowana nie stracić nadarzającej się wreszcie okazji, by dowiedzieć się więcej.
– Chodzi pani o to, czym zajmują się tutaj pielęgniarze?
– Tak.
– No więc... Jako pielęgniarze psychiatryczni przygotowujemy i rozdzielamy leki, sprawdzamy, czy pacjenci je zażywają, czy po zażyciu nie ma skutków jatrogennych. Oczywiście także pilnujemy pacjentów. Choć nie skupiamy się na tym. Raczej organizujemy im zajęcia, rozmawiamy z nimi, obserwujemy ich, jesteśmy do ich dyspozycji, słuchamy... Ale bez przesady. Robota pielęgniarza ma to do siebie, że nie może być ani za bardzo obecny, ani za bardzo nieobecny. Ani obojętny, ani zawsze do usług. Musimy wiedzieć, gdzie jest nasze miejsce. Szczególnie tutaj. Z tymi...
– A leczenie? – zapytała, usiłując nie wpatrywać się już w znamię na jego czole. – Stosujecie ciężkie leki?
Rzucił jej podejrzliwe spojrzenie.
– Tak... Dawki tutaj znacznie przekraczają zalecane normy. To taka lekowa Hiroszima. Nie bawimy się w koronkową robotę. Ale to nie znaczy, że ich szprycujemy. Nie chodzą jak zombie. Po prostu większość tych... typów... jest odporna na leki. A więc robimy koktajle uspokajaczy z neuroleptykami, końskie dawki, cztery razy dziennie zamiast trzech. Do tego elektrowstrząsy, kaftan, a jeśli już nic nie działa, sięgamy po cudowny specyfik: klozapinę.
Diane o nim słyszała. Klozapina to atypowy środek antypsychotyczny, używany w leczeniu schizofrenii odpornej na inne leki. Jak większość substancji stosowanych w psychiatrii może wywoływać groźne skutki uboczne: nietrzymanie stolca, nadmierne wydzielanie śliny, zaburzenia wzroku, przyrost masy ciała, drgawki, zakrzepica.
– Musi pani zrozumieć – dodał z półuśmieszkiem, który zastygł na jego twarzy – że w tym miejscu przemoc zawsze jest blisko. I niebezpieczeństwo...
Miała wrażenie, jakby słuchała Xaviera: „Inteligencja rozwija się tylko w warunkach zmiany – tam, gdzie istnieje zagrożenie”.
– A jednocześnie – sprostował, chichocząc – to miejsce jest pewniejsze niż niektóre dzielnice dużych miast. – Pokiwał głową. – Mówiąc między nami, jeszcze całkiem niedawno psychiatria była w epoce kamienia łupanego. Pacjenci byli poddawani niewiarygodnie barbarzyńskim doświadczeniom. Inkwizycja lub nazistowscy lekarze mogliby nam pozazdrościć. To się zmieniło, ale jest jeszcze wiele do zrobienia. Tutaj nie ma mowy o wyleczeniu. Tylko o stabilizacji, rozluźnieniu...
– Macie jeszcze jakieś obowiązki?
– Tak. Cała robota administracyjna. Papierologia, formalności... – Rzucił okiem na zewnątrz. – I jeszcze wywiady pielęgniarskie zlecane przez doktora Xaviera i naczelną pielęgniarkę.
– Na czym to polega?
– To bardzo schematyczne. Używamy sprawdzonych technik. Ustrukturyzowane wywiady, mniej lub bardziej standardowe kwestionariusze. Czasem zdarza nam się improwizować. Trzeba się zachowywać jak najbardziej neutralnie, żeby zmniejszyć niepokój, szanować chwile milczenia, robić pauzy... W przeciwnym razie bardzo szybko może się pojawić problem...
– Xavier i Ferney też przeprowadzają wywiady?
– Tak, oczywiście.
– Jaka jest różnica między wywiadami przeprowadzanymi przez was i przez nich?
– Właściwie żadna. Tyle że niektórzy pacjenci zwierzają nam się z tego, czego by im nie powiedzieli. Bo my jesteśmy bliżej nich na co dzień, staramy się budować między pacjentami i opiekunami relacje oparte na zaufaniu, choć nie zapominamy o terapeutycznym dystansie. Ale to Xavier i Élisabeth ustalają terapię i protokół leczenia.
Ostatnie zdanie wypowiedział dziwnym głosem. Diane nieznacznie zmarszczyła brwi.
– Wygląda na to, że nie zawsze się pan zgadza z ich decyzjami?
Jego milczenie ją zaskoczyło. Potrzebował tyle czasu na odpowiedź, że Diane uniosła brew.
– Diane, jest pani nowa. Zobaczy pani...
– Co zobaczę?
Spojrzał na nią spode łba. Najwyraźniej nie miał ochoty zapuszczać się na ten teren. Ale Diane czekała, patrząc na niego pytająco.
– Jak by to powiedzieć? Rozumie pani, że jest pani w miejscu, które nie jest podobne do żadnego innego. Zajmujemy się pacjentami, którymi żaden inny zakład nie był w stanie się zaopiekować. To, co się tutaj dzieje, nijak się ma do tego, co się dzieje gdzie indziej.
– Na przykład elektrowstrząsy bez znieczulenia dla pacjentów z sektora A, tak?
Natychmiast pożałowała, że to powiedziała. Jego spojrzenie stało się o kilkanaście stopni zimniejsze.
– Kto pani o tym mówił?
– Xavier.
– Niech pani da spokój.
Spuścił wzrok i wpatrywał się w swoją kawę, marszcząc brwi. Wyglądał na niezadowolonego, że dał się wciągnąć w tę dyskusję.
– Nie jestem nawet pewna, czy to jest legalne – brnęła dalej Diane. – Czy francuskie prawo pozwala na takie rzeczy?
– Francuskie prawo? Czy pani wie, ile w tym kraju każdego roku jest przymusowych hospitalizacji psychiatrycznych? Pięćdziesiąt tysięcy... We współczesnych demokracjach hospitalizacja z urzędu bez zgody pacjenta jest absolutnym wyjątkiem. Ale nie u nas. Chorzy psychicznie, a nawet osoby, u których jedynie podejrzewa się chorobę, mają mniej praw niż normalni obywatele. Chce pani zatrzymać bandytę? Musi pani czekać do szóstej rano. Za to jeśli człowiek zostanie oskarżony przez sąsiada, że zwariował, i sąsiad podpisze wniosek o hospitalizację na prośbę osoby trzeciej, policja może go zgarnąć o każdej porze dnia i nocy. Wymiar sprawiedliwości wkroczy dopiero wtedy, gdy ta osoba zostanie już pozbawiona wolności. I to tylko pod warunkiem, że zna swoje prawa i potrafi się domagać, żeby je respektowano. Tak wygląda psychiatria w tym kraju. To, plus brak środków, nadużywanie neuroleptyków, złe traktowanie... Nasze szpitale psychiatryczne są gniazdami bezprawia. A ten jest nim jeszcze bardziej niż inne. – Całą tę długą tyradę wypowiedział gorzkim tonem. Na jego twarzy nie było już cienia uśmiechu. Wstał, odpychając krzesło. – Niech pani rzuci okiem na wszystko i wyrobi sobie własne zdanie – poradził.
– Własne zdanie na jaki temat?
– Na temat tego, co się tutaj dzieje.
– A coś się dzieje?
– A jakie to ma znaczenie? Przecież to pani chciała się więcej dowiedzieć, nie?
Patrzyła, jak odnosi tacę i wychodzi z sali.
Pierwszą rzeczą, jaką Servaz zrobił, było opuszczenie rolet i zapalenie świetlówek. Wolał nie znaleźć się w kadrze teleobiektywu jakiegoś przyczajonego dziennikarza. Młody autor komiksów wrócił do siebie. W sali zebrań Espérandieu i Ziegler stukali w klawiaturę laptopów. Cathy d’Humières stała w kącie i rozmawiała przez telefon. Gdy skończyła, usiadła przy stole. Servaz obserwował ich przez chwilę, a potem odwrócił się na pięcie.
W kącie przy oknie stała biała tablica. Servaz przesunął ją do światła, wziął do ręki marker i napisał w dwóch kolumnach:
KOŃ
GRIMM
obdarty ze skóry
nagi
ścięty
uduszony
odcięty palec, buty, peleryna
zabity w nocy?
zabity w nocy?
DNA Hirtmanna
DNA Hirtmanna?
– Czy to wystarczy, by stwierdzić, że oba przestępstwa zostały popełnione przez te same osoby? – zapytał.
– Są podobieństwa i są różnice – odpowiedziała Ziegler.
– A jednak do obu zbrodni doszło w tym samym mieście w przedziale czasowym czterech dni – zauważył Espérandieu.
– W porządku. Hipoteza istnienia drugiego mordercy jest wysoce nieprawdopodobna. To z całą pewnością ta sama osoba.
– Albo te same osoby – uściślił komendant. – Niech pani nie zapomina, o czym rozmawialiśmy w helikopterze.
– Nie zapominam. W każdym razie jest jeden element, który pozwoliłby nam ostatecznie stwierdzić związek między tymi morderstwami.
– DNA Hirtmanna.
– DNA Hirtmanna – potwierdziła.
Servaz uniósł krawędź rolety. Rzucił okiem na zewnątrz i opuścił ją z suchym trzaskiem.
– Naprawdę sądzi pani, że mógł uciec z Instytutu i zmylić czujność waszych ludzi? – zapytał, odwróciwszy się w jej stronę.
– Nie, to niemożliwe. Osobiście sprawdziłam ich rozmieszczenie. Nie mógł przeniknąć przez takie sito.
– W takim razie to nie Hirtmann.
– W każdym razie nie tym razem.
– Jeśli tym razem to nie Hirtmann, to chyba można wziąć pod uwagę taką ewentualność, że także poprzednim razem to nie był on – zasugerował Espérandieu.
Wszystkie głowy obróciły się w jego stronę.
– Hirtmann nigdy nie wjeżdżał kolejką na górę. Ktoś inny to zrobił. Ktoś, kto ma z nim kontakt w Instytucie i kto, celowo lub nie, przeniósł jeden z jego włosów.
Ziegler rzuciła Servazowi pytające spojrzenie. Zorientowała się, że nie powiedział asystentowi wszystkiego.
– Tylko że w wagoniku znaleziono nie włos, ale ślinę – uściśliła.
Espérandieu popatrzył na nią. Następnie przeniósł wzrok na komendanta, który przepraszająco spuścił głowę.
– Nie widzę w tym wszystkim za grosz logiki – powiedział Servaz. – Po co zabijać najpierw konia, a potem człowieka? Po co wieszać zwierzę na słupie kolejki? A człowieka pod mostem? Do czego to podobne?
– Na swój sposób oba ciała zostały powieszone – stwierdziła Ziegler.
Servaz wpatrywał się w nią przez chwilę.
– Bardzo słusznie.
Podszedł do tablicy, starł część notatek i poprawił kolumny:
KOŃ
GRIMM
powieszony na słupie kolejki
powieszony na metalowym moście
ustronne miejsce
ustronne miejsce
obdarty ze skóry
nagi
ścięty
uduszony, odcięty palec, buty, peleryna
zabity w nocy?
zabity w nocy?
DNA Hirtmanna
DNA Hirtmanna?
– W porządku. Po co zabijać zwierzę?
– Żeby dotknąć Érica Lombarda – powtórzyła Ziegler kolej ny raz. – Elektrownia i koń wskazują na niego. To jest wymierzone w Lombarda.
– Niech będzie. Przyjmijmy, że Lombard jest celem. Tylko co w tym wszystkim robi aptekarz? Z drugiej strony, koń został ścięty i częściowo obdarty ze skóry, a aptekarz był nagi i częściowo w pelerynie. Co łączy te morderstwa?
– Obedrzeć zwierzę ze skóry to trochę tak, jakby rozebrać je do naga – zaryzykował Espérandieu.
– Koń miał dwa płaty skóry zwisające po bokach – powiedziała Ziegler. – Początkowo sądziliśmy, że mają naśladować skrzydła. Ale równie dobrze mogłoby chodzić o pelerynę...
– Możliwe – powiedział Servaz bez przekonania. – Ale po co obcięto mu głowę? A ta peleryna i buty? Co miałyby znaczyć? – Nikt nie potrafił mu odpowiedzieć. Policjant kontynuował: – I ciągle potykamy się o to samo pytanie: Co w tym wszystkim robi Hirtmann?
– Rzuca wam wyzwanie! – zawołał ktoś od drzwi.
Odwrócili się. Na progu stał jakiś mężczyzna. W pierwszej chwili Servaz pomyślał, że to dziennikarz, i zamierzał go wyrzucić. Mężczyzna miał około czterdziestki, długie, jasnokasztanowe włosy, kręconą brodę i małe, okrągłe okularki; zdjął je, żeby wytrzeć szkła, które zaszły parą, gdy wszedł z zimnej ulicy do ciepłego pomieszczenia; włożywszy okulary z powrotem na nos, spojrzał na nich jasnymi oczami. Był ubrany w ciepły sweter i spodnie z grubego sztruksu. Wyglądał jak nauczyciel przedmiotów humanistycznych, związkowiec albo miłośnik muzyki lat sześćdziesiątych.
– Kim pan jest? – zapytał sucho Servaz.
– To pan nadzoruje śledztwo?
Przybysz podszedł do niego z wyciągniętą ręką.
– Simon Propp, jestem psychologiem śledczym. Miałem przyjechać jutro, ale dzwonili do mnie z żandarmerii i powiedzieli, co się stało. A więc jestem.
Okrążył stół, witając się z każdym z osobna. Potem stanął i rozejrzał się za wolnym krzesłem. Zajął miejsce na lewo od Servaza. Komendant wiedział, że ten wybór był nieprzypadkowy, i poczuł niejasną irytację – jakby chciano nim manipulować.
Simon Propp spojrzał na tablicę.
– Ciekawe – orzekł.
– Doprawdy? – Choć Servaz nie miał takiej intencji, jego głos zabrzmiał sarkastycznie. – Coś się panu nasuwa?
– Wolałbym, żebyście kontynuowali, tak jakby mnie tu nie było – odpowiedział psycholog. – Przepraszam, że przerwałem. Oczywiście nie jestem tu po to, by oceniać wasz sposób pracy. – Potrząsnął przecząco ręką. – Zresztą nie byłbym w stanie. Powód mojej obecności tutaj jest inny. Mam wam pomóc sporządzić profil osobowy Hirtmanna albo opracować opis kliniczny sprawcy na podstawie wskazówek pozostawionych na miejscu zbrodni, jeśli będzie to potrzebne.
– Wchodząc, powiedział pan, że Hirtmann rzuca nam wyzwanie – naciskał Servaz.
Zobaczył, jak Propp mruży małe oczka za szkłami okularów. Spod błyszczącej brody wyłaniały się okrągłe, zaróżowione od zimna policzki, które nadawały przybyszowi wygląd sprytnego chochlika. Servaz doznał nieprzyjemnego uczucia, jakby był psychologicznie rozbierany na czynniki pierwsze. Nie wytrzymał świdrującego spojrzenia.
– Dobrze – powiedział psycholog. – Wczoraj w moim wakacyjnym domku przygotowywałem się do pracy. Zacząłem studiować akta Hirtmanna, kiedy się dowiedziałem, że w wagoniku kolejki znaleziono jego DNA. Jak wiadomo, Hirtmann to manipulator, socjopata i inteligentny facet. Ale nie tylko to: jest także zupełnie wyjątkowy na tle innych zorganizowanych morderców. Rzadko się zdarza, by zaburzenia osobowości, na które cierpią, nie upośledzały w mniejszym lub większym stopniu ich zdolności intelektualnych i funkcjonowania społecznego. I żeby ta potworna strona ich osobowości pozostała całkowicie niezauważona przez otoczenie. Dlatego często potrzebują wspólnika, który pomaga im w stworzeniu minimum fasady: najczęściej tę rolę pełni równie potworna małżonka. Hirtmannowi, kiedy był jeszcze na wolności, doskonale udawało się oddzielić życie codzienne od tej części jego natury, którą rządziły przemoc i obłęd. Opanował sztukę mylenia pościgu do perfekcji. Istnieli przed nim socjopaci, którzy byli w tym równie dobrzy, ale żaden z nich nie piastował tak eksponowanego stanowiska. – Propp wstał i robiąc powolną rundkę dookoła stołu, przeszedł za plecami każdego z nich. Servaz się domyślił, że to kolejna psychologiczna sztuczka, i jeszcze bardziej się zirytował. – Hirtmann jest podejrzany o zamordowanie ponad czterdziestu kobiet w wieku około dwudziestu pięciu lat. Czterdzieści morderstw i ani jednej poszlaki, ani jednego tropu, który wskazywałby na ich sprawcę! Gdyby nie artykuły z gazet i teczki, które trzymał u siebie w domu i w sejfie w banku, nigdy nie skojarzono by go z tymi sprawami. – Przystanął za Servazem, który powstrzymał się od odwrócenia głowy i zadowolił się patrzeniem na siedzącą po drugiej stronie stołu Irène Ziegler. – A tu nagle zostawia ślad. Ewidentny, ordynarny, banalny.
– Zapomina pan o jednym szczególe.
Propp znowu usiadł.
– W czasie, kiedy popełnił większość tych morderstw, nie istniały badania DNA, a przynajmniej były znacznie mniej zaawansowane niż dzisiaj.
– To prawda, ale...
– Chce pan powiedzieć, że to, co się teraz dzieje, w niczym nie przypomina Hirtmanna takiego, jakim go znamy, tak? – powiedziała Ziegler i utkwiła wzrok w oczach psychologa.
Propp mrugnął i skinął twierdząco głową.
– A zatem pana zdaniem pomimo obecności jego DNA to nie on zabił konia?
– Tego nie powiedziałem.
– Nie rozumiem.
– Proszę nie zapominać, że przebywa w zamknięciu już siedem lat. Dla niego okoliczności uległy zmianie. Hirtmann siedzi pod kluczem od wielu lat i umiera z nudów. Spala się na wolnym ogniu, on, który dawniej był taki aktywny. Ma ochotę się pobawić. Pomyślcie: zanim zamknięto go za to głupie zabójstwo z namiętności, jego życie społeczne było intensywne, stymulujące, wymagające. Był uznany w środowisku zawodowym. Miał piękną żonę i organizował orgie, w których brała udział śmietanka Genewy. W tym samym czasie w największej tajemnicy porywał, torturował, gwałcił i zabijał młode kobiety. Krótko mówiąc, wymarzone życie dla takiego potwora. Na pewno nie miał ochoty, żeby to się skończyło. Dlatego z tak wielką starannością usuwał trupy. – Propp złączył opuszki palców obu dłoni pod brodą. – Dziś nie ma już żadnego powodu, żeby się ukrywać. Przeciwnie: chce, żebyśmy wiedzieli, że to on. Chce zwracać na siebie uwagę, chce, żeby o nim mówiono.
– Mógłby przecież uciec i wrócić do swoich praktyk, będąc na wolności – zaoponował Servaz. – Po co miałby wracać do celi? To nie ma sensu.
Propp podrapał się po brodzie.
– Przyznaję, to pytanie dręczy mnie od wczoraj. Po co wracać do Instytutu? Gdy istnieje ryzyko, że środki bezpieczeństwa zostaną wzmocnione i nie będzie już możliwości się stamtąd wymknąć. Po co się narażać na coś takiego? Ma pan rację: to nie ma sensu.
– Chyba że przyjmiemy, że zabawa podnieca go bardziej niż wolność – zasugerowała Ziegler. – Albo że jest pewien, że następnym razem znowu uda mu się wymknąć.
– Jak mógłby być tego pewien? – zdziwił się Espérandieu.
– Sądziłem, że Hirtmann nie mógł popełnić drugiego morderstwa – podkreślił Servaz. – Z powodu policyjnych zabezpieczeń. Zdaje się, że dopiero co to ustaliliśmy, prawda?
Psycholog z zamyśloną miną popatrzył po twarzach zgromadzonych. Jego żółtawe oczka wyglądały za szkłami okularów jak dwa przejrzałe winogrona.
– Myślę, że zdecydowanie nie docenia pan tego człowieka – powiedział. – Myślę, że absolutnie nie zdaje pan sobie sprawy, z kim ma pan do czynienia.
– A strażnicy? – rzuciła Cathy d’Humières. – Gdzie jesteśmy w ich sprawie?
– Nigdzie – odpowiedział Servaz. – Nie sądzę, żeby byli winni. Mimo ucieczki. To zbyt subtelne jak na nich. Do tej pory ich specjalnością była przemoc i żałośnie banalne kradzieże. Malarz pokojowy nie zmienia się z dnia na dzień w Michała Anioła. Próbki pobrane w wagoniku kolejki i na górnej stacji powiedzą nam, czy byli na miejscu zbrodni. Ale nie sądzę. A jednak ewidentnie coś ukrywają.
– Zgadzam się – powiedział Propp. – Przestudiowałem protokół z przesłuchania. Ani trochę nie pasują do profilu mordercy. Sprawdzę jednak, czy w przeszłości nie mieli epizodów psychiatrycznych. Zdarzały się już przypadki, kiedy drobni przestępcy bez polotu zmieniali się z dnia na dzień w nieprawdopodobnie okrutne potwory. Ludzki umysł kryje w sobie wiele tajemnic. Niczego z góry nie wykluczajmy.
Servaz kiwnął głową, marszcząc brwi.
– Jest jeszcze ten wczorajszy poker. Sprawdźmy, czy nie doszło tam do jakiejś sprzeczki. Może Grimm miał długi...
– Jest inna sprawa, którą trzeba szybko załatwić – oświadczyła d’Humières. – Do tej pory mieliśmy tylko zabitego konia, mogliśmy działać bez pośpiechu. Tym razem mamy zabitego człowieka. Prasa niedługo zainteresuje się Instytutem. Gdyby nieszczęśliwie informacja, że na miejscu pierwszej zbrodni znaleźliśmy DNA Hirtmanna, przeniknęła do mediów, wejdą nam na głowę. Widzieliście, ilu dziennikarzy jest na zewnątrz? A zatem w pierwszej kolejności musimy sobie odpowiedzieć na następujące dwa pytania: Czy system bezpieczeństwa w Instytucie Wargniera zawiódł? Czy zapory, które tam ustawiliśmy, są wystarczające? Im szybciej odpowiemy na te pytania, tym lepiej. Sugeruję, byśmy wybrali się do Instytutu jeszcze dziś.
– Jeśli to zrobimy, dziennikarze, którzy czyhają na zewnątrz, będą nam siedzieć na ogonie – zaoponowała Ziegler. – Może nie warto ich tam ciągnąć.
Prokurator zastanawiała się przez chwilę.
– Niech będzie, ale musimy jak najszybciej znaleźć odpowiedź na te pytania. Zgadzam się, żebyśmy przełożyli tę wizytę na jutro. Zwołam w tym czasie konferencję prasową, żeby odwrócić uwagę dziennikarzy. Martin, jak pan widzi ciąg dalszy?
– Kapitan Ziegler, doktor Propp i ja pojedziemy jutro do Instytutu w czasie konferencji, a porucznik Espérandieu weźmie udział w sekcji zwłok. A przedtem przesłuchamy wdowę po aptekarzu.
– W porządku, zróbmy tak. Ale pamiętajmy o priorytetach: a. Ustalić, czy Hirtmann mógł się wymknąć z Instytutu czy nie; b. Znaleźć związek między tymi dwiema zbrodniami.
– Jest jeszcze jeden kąt natarcia, którego nie wzięliśmy pod uwagę – oświadczył Simon Propp, gdy wychodzili ze spotkania.
– Jaki? – zapytał Servaz.
Znajdowali się na małym parkingu na tyłach budynku, z dala od spojrzeń dziennikarzy. Servaz nacisnął na pilota zamka centralnego swojego jeepa, którego pracownicy warsztatu samochodowego odstawili na parking po wymianie wszystkich opon. W zimnym powietrzu tańczyły rzadkie płatki śniegu. Na horyzoncie widać było białe górskie szczyty, ale niebo nad nimi było intensywnie szare: znowu zbierało się na śnieżycę.
– Pycha – odpowiedział psycholog. – Ktoś w tej dolinie bawi się w Pana Boga. Sądzi, że jest ponad ludźmi i ponad prawem. Bawi się, manipulując biednymi śmiertelnikami, czyli nami. Do czegoś takiego trzeba niezmiernej pychy. Taka pycha musi być w jakiś sposób widoczna, chyba że ten, kto jest nią dotknięty, ukrywa ją pod pozorem fałszywej skromności.
Servaz znieruchomiał i spojrzał na psychologa.
– Ten profil dość dobrze pasowałby do Hirtmanna. Z wyjątkiem fałszywej skromności.
– I do wielu innych ludzi – skorygował go Propp. – Niech mi pan wierzy, komendancie, pycha nie jest specjalnie rzadkim zjawiskiem.
Dom aptekarza stał na końcu ulicy, która była nie tyle ulicą, ile zaledwie przejezdną drogą. Budynek przypominał Servazowi skandynawski domek w jakimś zakątku Szwecji czy Finlandii: był kryty gontem pomalowanym na kolor rozwodnionego błękitu i miał duży, zadaszony drewniany taras, który zajmował część pierwszego piętra. Dookoła domu rosły brzozy i buki.
Servaz i Ziegler wysiedli z samochodu. Po drugiej stronie drogi dzieci opatulone w zimowe kombinezony lepiły bałwana. Servaz postawił kołnierz kurtki i patrzył, jak dłońmi w rękawiczkach zgarniają leżący na trawniku śnieg. Uzbroiły swojego stwora w plastikowy pistolet. Znak czasu, pomyślał Servaz. Po chwili, mimo że miał przed sobą śnieżny posąg wojownika, ucieszył się, że dzieci potrafią się jeszcze oddawać tak prostym zabawom, zamiast siedzieć w swoich pokojach, zamknięte i przykute do komputerów i konsoli gier.
Nagle zamarł. Jeden z chłopców podszedł do dużych kontenerów na śmieci, ustawionych wzdłuż ulicy. Servaz zobaczył, jak wspina się na palce, by podnieść klapę jednego z nich, na oczach oniemiałego policjanta zanurza rękę w pojemniku i wyjmuje zdechłego kota. Dziecko chwyciło trupka za skórę na karku, przeszło przez zaśnieżony trawnik i złożyło swoje trofeum w odległości dwóch metrów od bałwana.
Scena była porażająco autentyczna: naprawdę miało się wrażenie, jakby bałwan uśmiercił kota strzałem z pistoletu!
– Jezu Chryste – jęknął Servaz przerażony.
– Według psychiatrów dziecięcych nie jest to bynajmniej efekt działania telewizji i mediów elektronicznych – powiedziała stojąca obok Ziegler. – Potrafią dokonywać niezbędnych rozróżnień.
– Oczywiście – powiedział Servaz – jako dzieciak bawiłem się w Tarzana, ale ani przez chwilę nie wierzyłem, że mógłbym rzeczywiście skakać z liany na lianę albo walczyć z gorylami.
– A jednak te dzieci są bombardowane brutalnymi grami, obrazami i ideami od najmłodszych lat.
– Pozostaje tylko się modlić, żeby psychiatrzy mieli rację – zakpił smutno.
– Dlaczego mam wrażenie, że są w błędzie?
– Bo jest pani gliną.
Na progu czekała na nich kobieta. Między kciukiem i palcem wskazującym trzymała papierosa. Mrużąc oczy, patrzyła przez wstęgę dymu, jak się zbliżają. Choć trzy godziny wcześniej żandarmeria powiadomiła ją o śmierci męża, kobieta nie wyglądała na szczególnie poruszoną.
– Dzień dobry, Nadine – powiedział Chaperon, którego kapitan Ziegler poprosiła, by im towarzyszył. – Składam ci moje najszczersze kondolencje. Wiesz, jak lubiłem Gilles’a... To, co się stało... Straszne...
Mer z trudem wypowiadał słowa. Jeszcze nie potrafił mówić o tym, co zobaczył. Kobieta musnęła go koniuszkami warg, ale kiedy chciał ją przytulić, zdecydowanie go odsunęła i skierowała swoją uwagę na nowo przybyłych. Była wysoka i chuda, około pięćdziesiątki; pociągła, końska twarz, siwe włosy. Servaz złożył jej wyrazy współczucia. W zamian otrzymał uścisk dłoni, którego siła go zdumiała. Od razu wyczuł wrogość unoszącą się w powietrzu. Co mówił Chaperon? Ta kobieta pracuje w organizacji humanitarnej.
– Policja chciała ci zadać kilka pytań – kontynuował mer. – Obiecali mi, że na razie ograniczą się do najpilniejszych, a inne zostawią na później. Możemy wejść?
Kobieta bez słowa odwróciła się i weszła przed nimi do środka. Servaz stwierdził, że dom jest naprawdę ładny, cały w drewnie. Maleńki przedsionek: po prawej blat, a na nim lampa z abażurem i wypchany lis z krukiem w pysku. Wystrój przypominał Servazowi chatkę myśliwską. Był także wieszak, ale Nadine nie zaproponowała im, żeby zostawili okrycia. Wdowa zniknęła na schodkach z surowego drewna, które zaczynały się zaraz za blatem i wychodziły na taras na pierwszym piętrze. Nie wydając z siebie najmniejszego dźwięku, wskazała im rattanową sofę pełną wysiedzianych poduszek, ustawioną frontem do pól i lasu. Sama opadła na bujany fotel przy balustradzie i przykryła kolana kołdrą.
– Dziękuję – powiedział Servaz. – Pierwsze pytanie – dodał po chwili wahania. – Czy ma pani jakiś pomysł, kto mógłby to zrobić?
Nadine Grimm wypuściła papierosowy dym i popatrzyła komendantowi w oczy. Jej nozdrza poruszyły się, jakby poczuła jakiś nieprzyjemny zapach.
– Nie. Mój mąż był aptekarzem, nie gangsterem.
– Czy otrzymywał pogróżki, jakieś dziwne telefony?
– Nie.
– Wizyty narkomanów w aptece? Włamania?
– Nie.
– Czy sprzedawał metadon?
Wpatrywała się w nich z mieszaniną zniecierpliwienia i wściekłości w oczach.
– Ma pan więcej pytań tego typu? Mój mąż nie zajmował się narkomanami, nie miał wrogów, nie mieszał się w podejrzane sprawy. Był tylko głupkiem i pijakiem.
Chaperon zbladł. Ziegler i Servaz wymienili spojrzenia.
– Co pani ma na myśli?
Patrzyła na nich z coraz bardziej wyraźnym niesmakiem.
– Nic poza tym, co powiedziałam. To, co się stało, jest obrzydliwe. Nie wiem, kto mógł coś takiego zrobić. A tym bardziej dlaczego. Widzę tylko jedno wytłumaczenie: któryś z tych wariatów zamkniętych w Instytucie zdołał uciec. Lepiej zrobicie, jeśli się tym zajmiecie, zamiast tracić czas tutaj – dodała gorzko. – Ale jeśli się spodziewaliście, że spotkacie tu zrozpaczoną wdowę, to nic z tego. Mąż za bardzo mnie nie kochał i ja też go nie kochałam. A nawet czułam do niego głęboką pogardę. Nasze małżeństwo od dawna było już tylko takim... modus vivendi. Ale nie zabiłam go z tego powodu.
Usłyszawszy te słowa, Servaz przez chwilę poczuł się zdezorientowany i pomyślał, że kobieta właśnie przyznaje się do morderstwa. Po czym zrozumiał, że stało się coś dokładnie odwrotnego: nie zabiła go, choć miałaby powody, żeby to zrobić. Rzadko zdarzało mu się spotykać tyle chłodu i wrogości nagromadzonych w jednej osobie. Jej arogancja i dystans zbijały go z tropu. Przez krótki moment zastanawiał się, jak się zachować. Z całą pewnością były powody, by głębiej drążyć w życiu Grimmów – Servaz zadawał sobie jednak pytanie, czy to odpowiedni moment.
– Dlaczego pani nim gardzi? – zapytał w końcu.
– Już wam powiedziałam.
– Powiedziała pani, że pani mąż był głupkiem. Dlaczego pani tak uważa?
– Chyba ja byłam osobą, która najlepiej mogła to stwierdzić, prawda?
– Proszę, żeby wypowiadała się pani bardziej precyzyjnie.
Już zamierzała powiedzieć coś niemiłego, ale spotkała wzrok Servaza i się rozmyśliła. Wypuściła dym ze spojrzeniem wciąż utkwionym w jego oczach, jakby rzucała mu milczące wyzwanie, a potem odpowiedziała:
– Mój mąż skończył farmację, ponieważ był za mało inteligentny i zbyt leniwy, żeby zostać lekarzem. Kupił aptekę za pieniądze swoich rodziców, którzy dobrze prosperowali. Bardzo dobra lokalizacja, w samym centrum Saint-Martin. Mimo to z powodu lenistwa i totalnego braku zdolności nigdy nie udało mu się sprawić, by ten interes się opłacał. W Saint-Martin jest sześć aptek. Jego miała najmniej klientów, ludzie kupowali tam w ostateczności albo przez przypadek, tak jak turyści, którzy przechodzili obok i akurat potrzebowali aspiryny. Nawet ja mu nie ufałam w kwestii lekarstw.
– Dlaczego w takim razie się pani nie rozwiodła?
Zarechotała.
– Wyobraża pan sobie zaczynanie nowego życia w moim wieku? Ten dom jest wystarczająco duży dla dwóch osób. Każde z nas miało swoje terytorium i w miarę możliwości staraliśmy się nie naruszać granic. Poza tym ze względu na moją pracę spędzam sporo czasu daleko stąd. Dzięki temu jest... było łatwiej.
Servaz przypomniał sobie łacińską maksymę prawniczą: Consensus non concubitus facit nuptias – Małżeństwo tworzy porozumienie, a nie faktyczne pożycie. Zwrócił się do Chaperona:
– W każdą sobotę wieczorem grywał w pokera. Kto jeszcze brał w tym udział?
– Ja i paru przyjaciół – odpowiedział mer. – Mówiłem już o tym pani kapitan.
– Kto był tam wczoraj?
– Serge Perrault, Gilles i ja.
– Zazwyczaj spotykacie się w tym towarzystwie?
– Tak.
– Gracie na pieniądze?
– Tak, o drobne sumy. Albo o to, kto płaci rachunek w restauracji. Nigdy nie podpisywał weksli, bo pewnie o to panu chodzi. Zresztą Gilles dość często wygrywał: był świetnym graczem – dodał, kierując spojrzenie na wdowę.
– Nic szczególnego się nie wydarzyło podczas wczorajszej partyjki?
– Na przykład co?
– Nie wiem. Jakaś kłótnia...
– Nie.
– U kogo się spotkaliście?
– U Perraulta.
– A potem?
– Gilles i ja jak zwykle wyszliśmy razem. Później Gilles skręcił w swoją stronę, a ja poszedłem się położyć.
– Niczego pan nie zauważył po drodze? Nikogo nie spotkaliście?
– Nie, nie przypominam sobie.
– Mąż nie zachowywał się w ostatnim czasie inaczej niż zwykle? – Ziegler zwróciła się do Nadine Grimm.
– Nie.
– Nie wyglądał na zatroskanego, zaniepokojonego?
– Nie.
– Czy pani mąż bywał u Érica Lombarda?
Spojrzała na nich zdezorientowana. Potem w jej oczach pojawił się krótki błysk. Zgasiła niedopałek o poręcz i się uśmiechnęła.
– Sądzicie, że między śmiercią mojego męża a tą aferą z koniem może być jakiś związek? Ależ to groteskowe!
– Nie odpowiedziała pani na moje pytanie.
Zachichotała krótko.
– Po co człowiek pokroju Lombarda miałby tracić czas na spotykanie się z takim nieudacznikiem jak mój mąż? Nie. Nic mi o tym nie wiadomo.
– Ma pani jakieś zdjęcie męża?
– A po co?
Servaz o mało nie stracił panowania nad sobą, zapominając, że kobieta przed kilkoma godzinami została wdową. Powstrzymał się jednak.
– Jest mi potrzebne do celów śledztwa – odpowiedział. – Im więcej, tym lepiej. Jak najnowszych.
Przez chwilę patrzył w oczy Irène Ziegler. Zrozumiała. Chodzi o odcięty palec. Servaz miał nadzieję, że na którymś ze zdjęć zobaczy sygnet.
– Nie mam żadnej aktualnej fotografii męża. I nie wiem, gdzie on trzymał resztę zdjęć. Poszukam w jego rzeczach. Coś jeszcze?
– Na razie to wszystko. – Servaz podniósł się z sofy.
Czuł, że przemarzł na kość. Marzył tylko o jednym: uciekać stąd. Zastanawiał się, czy właśnie nie po to wdowa po Grimmie usadziła ich na tym tarasie. Żeby jak najszybciej się ich pozbyć. Niepokój i zimno ściskały mu żołądek. Zauważył bowiem pewien szczegół, który uderzył go jak nagłe ukłucie igłą, szczegół, którego nikt poza nim nie dostrzegł: kiedy Nadine Grimm wyciągnęła rękę, by zgasić papierosa na poręczy, zsunął się rękaw jej swetra. Servaza zamurowało. Na kościstym nadgarstku mógł dokładnie zobaczyć liczne blizny: niewielkie pręgi zrośniętych krawędzi ran: kobieta usiłowała targnąć się na życie.
Kiedy tylko znaleźli się w samochodzie, zwrócił się do mera. Gdy słuchał wdowy, w jego głowie pojawiła się pewna myśl.
– Czy Grimm miał kochankę?
– Nie – odpowiedział Chaperon bez wahania.
– Jest pan tego pewien?
Mer rzucił mu dziwne spojrzenie.
– Nigdy nie można być pewnym na sto procent. Ale jeśli chodzi o Grimma, dałbym sobie obciąć rękę. On nie miał nic do ukrycia.
Servaz zadumał się przez chwilę nad słowami mera.
– W naszym zawodzie uczymy się, że ludzie rzadko są tacy, jacy się wydają – powiedział. – I że każdy ma coś do ukrycia.
W chwili, gdy wypowiadał te słowa, zerknął we wsteczne lusterko i po raz drugi w ciągu kilku minut był świadkiem nieoczekiwanej sceny: Chaperon zbladł i przez chwilę w jego oczach malowało się czyste przerażenie.
Diane wyszła z Instytutu. Uderzył ją podmuch lodowatego wiatru. Całe szczęście, że włożyła puchową kurtkę, golf i ocieplane botki. Idąc przez plac w stronę swojej lancii, wyjęła kluczyki. Czuła ulgę na myśl, że na moment opuści to miejsce. Kiedy usiadła za kierownicą, przekręciła kluczyk i usłyszała kliknięcie rozrusznika. Kontrolki się zapaliły, ale niemal od razu zgasły. Nic innego się nie wydarzyło. Cholera! Spróbowała jeszcze raz. To samo. O nie! Próbowała jeszcze i jeszcze, raz po raz przekręcając kluczyk. Nic.
Akumulator, pomyślała. Padł.
No tak, jest zimno.
Gdy zastanawiała się, czy ktoś nie mógłby jej pomóc, nieoczekiwanie zalała ją fala przygnębienia. Siedziała za kierownicą, patrząc przez przednią szybę na zabudowania Instytutu. Serce bez przyczyny tłukło jej się w piersi. Nagle poczuła, że jest bardzo daleko od domu.