8

Następnego dnia, jadąc autostradą, Servaz rozmyślał o strażnikach. Według Cathy d’Humières nie pojawili się wczoraj w pracy. Dyrektor elektrowni odebrał telefon dopiero po godzinie.

Dyrektor próbował się do nich dodzwonić na ich telefony komórkowe, ale żaden nie odbierał. Morane powiadomił więc żandarmerię, która wysłała ludzi do ich domów. Mężczyźni mieszkali samotnie – jeden dwadzieścia, a drugi czterdzieści kilometrów od Saint-Martin. Obydwaj mieli zakaz mieszkania w tym samym departamencie co ich dawne partnerki, którym wielokrotnie grozili śmiercią, co przynajmniej w przypadku jednej z nich skończyło się pobytem w szpitalu. Servaz doskonale wiedział, że w praktyce policja bynajmniej nie zawraca sobie głowy egzekwowaniem tego rodzaju zobowiązań. Rzecz była nie do zrealizowania z oczywistego powodu: było zbyt wielu przestępców, za dużo decyzji o nadzorze sądowym, toczących się postępowań i ogłoszonych wyroków. Sto tysięcy skazanych na karę więzienia było na wolności. Część z nich oczekiwała na swoją kolejkę, a niektórzy postanowili się ulotnić natychmiast po opuszczeniu sali sądowej, wiedząc, że istnieje niewielkie ryzyko, by państwo francuskie poświęciło pieniądze i ludzi na ich poszukiwania, i mając nadzieję, że gdy nadejdzie czas ich odsiadki, nikt nie będzie już o nich pamiętał.

Poinformowawszy go o zniknięciu strażników, pani prokurator oznajmiła, że Éric Lombard wraca ze Stanów i chciałby niezwłocznie rozmawiać z osobami prowadzącymi śledztwo. Servaz o mało nie stracił panowania nad sobą. Miał na głowie sprawę morderstwa i chociaż chciał się dowiedzieć, kto zabił konia, domyślając się zresztą, że było to zaledwie preludium do czegoś znacznie poważniejszego, nie oznaczało to, że jest na każde zawołanie Érica Lombarda.

– Nie wiem, czy będę mógł – oznajmił sucho. – Mam sporo roboty w związku z tym zamordowanym bezdomnym.

– Byłoby lepiej, gdyby pan przyjechał – nalegała d’Humières. – Wygląda na to, że Lombard skontaktował się z Ministerstwem Sprawiedliwości, oni zadzwonili do prezesa sądu pierwszej in stancji, a on zatelefonował do mnie. No i z kolei ja dzwonię do pana. Reakcja łańcuchowa. Poza tym Canter powie panu to samo. Jestem pewna, że Lombard dzwonił również do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Swoją drogą myślałam, że ma pan już zabójców bezdomnego.

– Mamy zeznania dość słabego świadka – odpowiedział Servaz niechętnie; nie zamierzał w tym momencie wdawać się w szczegóły. – Czekamy na wyniki analizy śladów. Sporo ich było na miejscu: odciski palców, ślady butów, krew...

– W końcu jest pan koziorożcem, prawda? Servaz, niech mi pan tu nie zgrywa przepracowanego policjanta, nie cierpię tego. Proszę mi wyświadczyć tę przysługę. Kiedy może pan tam wrócić? Éric Lombard będzie na pana czekał od jutra. Spędzi w dolinie cały weekend. Niech pan znajdzie chwilę.

– W porządku. Ale zaraz po audiencji wracam do śledztwa w sprawie bezdomnego.

Zatrzymał się na stacji benzynowej, żeby zatankować. Świeciło słońce, chmury uciekły daleko. Skorzystał z okazji i zadzwonił do Ziegler. O dziewiątej miała asystować przy sekcji zwłok konia w stadninie w Tarbes. Zaproponowała, żeby tam podjechał. Servaz się zgodził, ale powiedział, że zaczeka na zewnątrz.

– Jak pan chce – odpowiedziała, nie kryjąc zaskoczenia.

Jak miał jej wytłumaczyć, że boi się koni? Że przejście przez pełną zwierząt stadninę jest ponad jego siły? Rzuciła nazwę pobliskiej kafejki, w alei Régiment-de-Bigorre. Dołączy do niego, gdy skończą. Kiedy dojechał na miejsce, miasto tonęło w promieniach prawie wiosennego słońca. Zabudowania Tarbes, miasta położonego u wrót Parku Narodowego Pirenejów, wznosiły się wśród zieleni. W głębi widać było ścianę niepokalanie białych gór. Na błękitnym niebie nie było ani jednej chmurki. Migoczące w słońcu górskie szczyty wyglądały lekko i ulotnie jak balony gotowe w każdej chwili wznieść się w górę. To jakby psychiczna bariera, pomyślał Servaz na ich widok. Umysł rozbija się o te góry jak o mur. Jakby było to terytorium nieprzyjazne dla ludzi, terra incognita, w sensie dosłownym – ziemia nieznana.

Wszedł do umówionej kafejki, usiadł przy stoliku koło okna i zamówił białą kawę z croissantem. W stojącym w kącie nad barem telewizorze z głośnością podkręconą do maksimum bez przerwy leciały wiadomości. Servaz nie mógł się skupić. Już miał poprosić o ściszenie, gdy z ekranu padło nazwisko Érica Lombarda. Wypowiadający je dziennikarz stał na skraju pasa startowego niewielkiego lotniska z mikrofonem w ręku. W tle zaśnieżone góry, podobne do tych na zewnątrz. Obraz na ekranie pochłonął uwagę Servaza, a kiedy pojawiła się twarz Érica Lombarda, policjant podszedł do baru.

Miliarder udzielał wywiadu tuż po wylądowaniu na lotnisku w Tarbes. Za nim stał mały prywatny samolot z niebieskimi literami LOMBARD wymalowanymi na lśniącej bielą burcie. Lombard miał poważną minę człowieka, który stracił ukochaną istotę. Dziennikarz pytał go właśnie, czy to zwierzę miało dla niego szczególną wartość.

– To był nie tylko koń – odpowiedział biznesmen. W jego głosie słychać było starannie dawkowane poruszenie i pewność siebie. – To był towarzysz, przyjaciel, partner. Ci, którzy naprawdę kochają konie, wiedzą, że to nie są tylko zwierzęta. A Freedom był wyjątkowy. Pokładaliśmy w nim duże nadzieje. Ale poza wszystkim najstraszniejszy jest sposób, w jaki zginął. Dopilnuję, aby uczyniono wszystko, by znaleźć winowajców.

Servaz zobaczył, jak Lombard przesuwa wzrok, by utkwić go w obiektywie kamery, a za jej pośrednictwem – w oczach widzów. Jego spojrzenie wyrażało kolejno ból, wściekłość, wyzwanie i groźbę.

– Ci, którzy to zrobili, powinni sobie uświadomić, że mi nie uciekną. I że jestem człowiekiem spragnionym sprawiedliwości.

Servaz rozejrzał się wokół siebie. Wszyscy wpatrywali się w ekran telewizora. Nieźle, pomyślał, ładny numer. Nie ulegało wątpliwości, że został przygotowany wcześniej, ale to nie pozbawiło go brutalnej szczerości. Servaz zastanawiał się, jak daleko człowiek pokroju Érica Lombarda jest w stanie się posunąć, by zrealizować swoją groźbę. Następne dwie godziny spędził na robieniu bilansu rzeczy, które już wiedzieli, i tych, na których temat nie mieli informacji. Tych drugich było zdecydowanie więcej. Gdy Irène Ziegler pojawiła się wreszcie na chodniku za oknem, Servazowi na chwilę zaparło dech. Była ubrana w kombinezon motocyklowy z czarnej skóry z nakolannikami i naramiennikami wykonanymi z szarego metalu i buty z okuciami na noskach i obcasach. W ręku trzymała kask. Amazonka... Servaza znowu uderzyła jej uroda. Uświadomił sobie, że jest niemal tak piękna jak Charlène Espérandieu, ale w inny sposób – bardziej sportowy, mniej wyszukany. Charlène wyglądała jak modelka, Irène jak mistrzyni windsurfingu. Znowu poczuł podniecenie. Przypomniał sobie, co myślał, kiedy zobaczył kolczyk w jej nosie. Niewątpliwie Irène Ziegler była pociągającą kobietą.

Servaz spojrzał na zegarek. Była jedenasta.

– I jak? – zapytał.

Odpowiedziała, że sekcja nie wniosła wiele nowego do śledztwa poza informacją, że zwierzęciu obcięto głowę po śmierci. Marchand także przyjechał. Lekarz sądowy dał im do zrozumienia, że zwierzę prawdopodobnie zostało uśpione i że badanie toksykologiczne to potwierdzi. Kiedy zarządca ośrodka wychodził z sali, wyglądał, jakby mu ulżyło. Zgodził się wreszcie na zabranie ciała do utylizacji. Poza głową, którą chce zachować jego szef. Według Marchanda Lombard zamierzał ją wypchać i powiesić na ścianie.

– Powiesić na ścianie? – powtórzył Servaz z niedowierzaniem.

– Myśli pan, że oni są winni?

– Kto?

– Strażnicy.

– Nie wiem.

Servaz wyjął telefon i wybrał numer zamku. Usłyszał w słuchawce damski głos.

– Mówi komendant Servaz, policja kryminalna w Tuluzie. Chciałbym rozmawiać z panem Lombardem.

– Jak nazwisko?

– Servaz.

– Proszę się nie rozłączać.

Długi sygnał oczekiwania. Wreszcie odezwał się mężczyzna w nieokreślonym wieku:

– Tak?

– Komendant Servaz, policja kryminalna.

– W jakiej sprawie?

Servaz poczuł, że zaraz wybuchnie.

– Niech pan posłucha, to pański szef chciał się ze mną spotkać. To nie jest moje jedyne zajęcie. Nie zamierzam tracić czasu!

– Proszę powoli przeliterować nazwisko i przypomnieć mi, w jakiej sprawie pan dzwoni – powiedział mężczyzna po drugiej stronie niewzruszonym głosem. – Pan Lombard także nie zamierza tracić czasu.

Arogancja tego człowieka sprawiła, że Servaz zaniemówił. O mało nie przerwał rozmowy, ale się powstrzymał.

– Servaz. S, E, R, V, A, Z. Dzwonię w sprawie konia o imieniu Freedom.

– Nie mógł pan od razu tak mówić? Proszę się nie rozłączać. Pan Lombard oczekuje pana dziś o piętnastej.

To nie brzmiało jak zaproszenie, ale jak rozkaz.


Kiedy znaleźli się na ziemiach Érica Lombarda, poczuli się jak w krainie z bajki. Zostawili samochód i motocykl na parkingu żandarmerii w Saint-Martin i przesiedli się do służbowego auta. Ta sama droga, która prowadziła do ośrodka jeździeckiego, ale w lesie zamiast skręcić w lewo, pojechali na wprost.

Następnie jechali przez rozległe, pofałdowane łąki, wysadzone lipami, dębami, sosnami i wiązami. Posiadłość była ogromna, ciągnęła się aż po horyzont. Wszędzie były barierki, na pastwiskach pasły się konie, przy drogach stały maszyny rolnicze w każdej chwili gotowe do użycia. Gdzieniegdzie leżał śnieg, ale powietrze było przejrzyste i jasne. Krajobraz przypominał Servazowi ranczo w Montanie albo hacjendę w Argentynie. Od samego początku widzieli powieszone na pniach drzew i barierkach tablice z napisem: TEREN PRYWATNY/WSTĘP WZBRONIONY. Ale nie natknęli się na żadną bramę. Pięć kilometrów dalej zobaczyli kamienny mur. Miał cztery metry wysokości i zasłaniał część krajobrazu. Teren za murem był porośnięty drzewami. Zahamowali przed kratą. Do jednego z filarów przymocowana była marmurowa tablica.

Servaz przeczytał złocone litery: BIAŁY ZAMEK.

Kamera umieszczona na szczycie filara odwróciła się w ich stronę. Nie musieli wysiadać z samochodu, żeby się przedstawić przez domofon: kraty otworzyły się niemal natychmiast.

Jechali jeszcze dobry kilometr aleją wysadzaną stuletnimi dębami. Prosta droga, wylana równym, czarnym asfaltem, biegła skarpą pod powykręcanymi gałęziami drzew. Servaz dostrzegł budynek powoli wyłaniający się w głębi parku. Po kilku chwilach zatrzymali samochód przed klombem przykrytych śniegiem zimowych wrzosów i bladoróżowych kamelii. Servaz był rozczarowany: zamek był mniejszy, niż się spodziewał. Ale gdy spojrzał drugi raz, rozczarowanie minęło. Stali przed pełnym dziecięcego uroku budynkiem pochodzącym prawdopodobnie z końca dziewiętnastego lub z początku dwudziestego wieku. Budowla w połowie przypominała zamki nad Loarą, a w połowie angielski dwór. Zamek z bajki... Przed oknami parteru stał szpaler dużych krzewów, odcinających się od śniegu, przystrzyżonych na kształt zwierząt: były tam słoń, koń, żyrafa i jeleń. Na lewo, po wschodniej stronie, Servaz zauważył francuski ogród z rzeźbami zamyślonych postaci i sadzawkami. Przykryty plandeką basen i kort tenisowy. W głębi duża oranżeria z dziwnymi antenami na dachu.

Przypomniał sobie znalezione w Internecie liczby: Éric Lombard był właścicielem jednego z największych majątków we Francji i jednym z jej najbardziej wpływowych obywateli. Stał na czele imperium, które prowadziło interesy w siedemdziesięciu krajach. Wyglądało na to, że dawna letnia oranżeria została przerobiona na supernowoczesne centrum komunikacyjne. Ziegler zatrzasnęła drzwi wozu.

– Niech pan patrzy.

Wskazywała na drzewa. Podążył wzrokiem za jej ręką. Wśród gałęzi naliczył trzydzieści kamer. Musiały obejmować cały obszar. Żadnych kątów martwych. W którymkolwiek miejscu zamku by się znaleźli, byli pod obserwacją. Poszli wysypaną żwirkiem alejką, na której brzegach rosły kępy kwiatów, i przeszli między dwoma krzewami przyciętymi na kształt siedzących lwów. Dziwne, pomyślał Servaz. Ten ogród wygląda jak miejsce zabaw dla bardzo bogatych dzieci. Nigdzie jednak nie czytał, żeby Éric Lombard miał dzieci. Przeciwnie, większość artykułów pisała o zatwardziałym kawalerze i jego licznych podbojach. A może te zielone rzeźby pochodzą z czasów jego dzieciństwa? Na szczycie schodów czekał na nich mężczyzna około sześćdziesiątki. Wysoki, ubrany na czarno. Spojrzenie twarde jak lód. Choć Servaz widział go pierwszy raz, domyślił się, z kim ma do czynienia. To ten sam człowiek, z którym rozmawiał przez telefon. Servaz znowu poczuł narastający gniew. Facet przywitał ich bez uśmiechu i poprosił, by szli za nim, po czym ruszył przed siebie. Ton, jakim się do nich zwracał, wskazywał, że i tym razem nie chodzi o prośbę, ale o rozkaz.

Przeszli przez próg.

Amfilada przestronnych, pustych i akustycznych salonów ciągnęła się na całej długości budynku, gdyż w głębi, na drugim krańcu dostrzegli dzienne światło, jakby dochodzące z końca tunelu. Wnętrze było monumentalne. Okna pierwszego piętra oświetlały hall. Sufit był bardzo wysoko. Mężczyzna w czerni przeszedł przed nimi przez hall i pierwszy z pustych salonów, a następnie skręcił w prawo ku podwójnym drzwiom. Znaleźli się w bibliotece. Pod ścianami stały regały pełne starych książek. Cztery balkonowe okna wychodziły na las. Przed jednym z nich stał Éric Lombard. Servaz natychmiast go rozpoznał, choć mężczyzna był do nich odwrócony plecami. Biznesmen prowadził rozmowę telefoniczną przez zestaw słuchawkowy.

– Policja już jest – powiedział mężczyzna w czerni tonem, w którym słychać było obojętność i pogardę wobec gości.

– Dziękuję, Otto.

Otto wyszedł z pomieszczenia. Lombard zakończył rozmowę po angielsku, zdjął słuchawki i położył je na dębowym stole. Spojrzał kolejno na każde na nich – najpierw na Servaza, a potem na Ziegler. Przyglądał jej się dłuższą chwilę. W jego oczach pojawił się błysk zdumienia na widok jej stroju. Uśmiechnął się ciepło.

– Proszę wybaczyć Ottonowi. Jest nie z tej epoki. Czasami ma skłonność do traktowania mnie jak księcia czy króla. Ale to zaufany człowiek, mogę na niego liczyć w każdej sytuacji.

Servaz nic nie powiedział. Czekał na dalszy ciąg.

– Wiem, że jesteście państwo bardzo zajęci. I że nie możecie tracić czasu. Ja też nie mogę. Ogromnie mi zależało na tym koniu. To było wspaniałe zwierzę. Muszę mieć pewność, że zostanie zrobione wszystko, absolutnie wszystko, żeby znaleźć człowieka, który popełnił tę zbrodnię. – Znowu na nich patrzył. W jego niebieskich oczach malował się smutek, ale także stanowczość i pewność siebie. – Chcę, żebyście wiedzieli, że możecie do mnie dzwonić o każdej porze dnia i nocy i zadawać mi wszystkie pytania, jakie uznacie za stosowne, nawet najbardziej absurdalne. Zaprosiłem was tutaj, żeby się upewnić, że nie pominiecie żadnego tropu i użyjecie wszelkich środków, żeby doprowadzić to śledztwo do końca. Chcę, żeby sprawa została całkowicie wyjaśniona. Otrzymałem zapewnienie, że jesteście świetnymi detektywami. – Uśmiechnął się, ale jego uśmiech zaraz zniknął. – Gdyby się jednak okazało, że zaniedbujecie tę sprawę lub ją lekceważycie pod pretekstem, że chodzi tylko o konia, będę bezlitosny.

Nawet nie zakamuflował swojej groźby. „Chcę...” Ten człowiek nie stosował wybiegów. Nie chciał tracić czasu i zmierzał prosto do celu. Nagle wydał się Servazowi niemal sympatyczny. Tak jak jego miłość do konia.

Ale Irène Ziegler najwyraźniej słyszała go na innej częstotliwości. Servaz zauważył, że zbladła.

– Groźbami niczego pan nie osiągnie – rzuciła lodowato.

Lombard spojrzał na nią. Nagle jego rysy złagodniały. Wyglądał na szczerze skruszonego.

– Proszę mi wybaczyć. Nie wątpię, że jesteście doskonałymi, sumiennymi fachowcami. Wasi przełożeni bardzo was chwalą. Zachowałem się jak idiota. Te... wydarzenia mną wstrząsnęły. Pani kapitan Ziegler, proszę przyjąć moje przeprosiny. Są naprawdę szczere.

Irène niechętnie kiwnęła głową. Nic nie powiedziała.

– Jeśli nie wyda się to panu niestosowne – włączył się Servaz – skoro już tu jesteśmy, chciałbym od razu zadać panu parę pytań.

– Oczywiście. Proszę za mną. Pozwólcie, że poczęstuję państwa kawą.

Éric Lombard otworzył drzwi w głębi biblioteki. Znaleźli się w salonie. Promienie słońca wpadające przez balkonowe okna oświetlały dwie skórzane sofy i niski stolik. Na tacy stały trzy filiżanki i dzbanek z wodą. Servaz ocenił, że podobnie jak meble, dzbanek musi być zabytkowy i bardzo cenny. Wszystko było przygotowane – także cukier, koszyk słodkiego pieczywa i dzbanuszek z mlekiem.

Servaz bezzwłocznie przeszedł do rzeczy:

– Pierwsze pytanie. Czy widzi pan kogoś, kto mógłby popełnić tę zbrodnię albo chociaż miałby powód, żeby to zrobić?

Éric Lombard akurat podawał kawę.

Przerwał i zanurzył spojrzenie w oczach Servaza. Duże lustro z tyłu odbijało jego blond czuprynę. Miał na sobie golf i spodnie z popielatej wełny. I był bardzo opalony.

Odpowiedział bez zmrużenia powiek.

– Tak.

Servaz się wzdrygnął. Siedząca obok Ziegler także się poruszyła.

– I nie – dorzucił po chwili. – To są dwa pytania w jednym. Tak, bo znam mnóstwo osób, które mogły mieć powody, żeby to zrobić. Nie, ponieważ nie znam nikogo, kto byłby do tego zdolny.

– Niech pan uściśli – powiedziała Ziegler rozdrażniona. – Dlaczego mieliby powody, żeby zabić to zwierzę?

– Żeby mnie skrzywdzić, żeby się zemścić, żeby zrobić na mnie wrażenie. Jak się pewnie domyślacie, w moim zawodzie i dysponując takim majątkiem, człowiek robi sobie wrogów, wzbudza zazdrość, podkrada rynki konkurencji, odrzuca oferty, doprowadza innych do ruiny, zwalnia setki osób... Gdybym miał zrobić listę tych, którzy mnie nienawidzą, miałaby objętość grubego tomu.

– Nie mógłby się pan wyrażać nieco bardziej precyzyjnie?

– Niestety nie. Rozumiem wasz tok myślenia: ktoś zabił mojego ulubionego konia i powiesił na najwyższym słupie kolejki linowej, która należy do mnie. A zatem ktoś ma do mnie pretensje. Wszystko wskazuje na mnie, zgadzam się z wami. Ale kto to zrobił? Nie mam żadnego pomysłu.

– Nie otrzymywał pan żadnych pogróżek ustnych albo pisemnych, żadnych anonimów?

– Nie.

– Pana grupa działa w siedemdziesięciu pięciu krajach – stwierdził Servaz.

– W siedemdziesięciu ośmiu – poprawił go Lombard.

– Czy grupa ma związki, nawet niebezpośrednie, z mafiami, z przestępczością zorganizowaną? Wyobrażam sobie, że w niektórych krajach ten rodzaj... kontaktów jest mniej lub bardziej nie do uniknięcia.

Lombard znowu intensywnie wpatrywał się w Servaza, ale tym razem bez agresji. Pozwolił sobie nawet na uśmiech.

– Jest pan bardzo bezpośredni, komendancie. Ma pan pewnie na myśli scenę z Ojca chrzestnego z odciętą głową konia? Nie, moja grupa nie ma związków z przestępczością zorganizowaną. Przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Nie mówię, że w niektórych krajach Afryki czy Azji nie musimy przymykać oczu na pewne praktyki, ale powiedzmy wprost, tam chodzi o dyktatury, nie o mafie.

– Nie przeszkadza to panu? – zapytała Ziegler.

Lombard uniósł brew.

– Robienie interesów z dyktatorami – uściśliła.

Na twarzy Lombarda znowu pojawił się pobłażliwy uśmiech. Tym razem jednak był to uśmiech monarchy, który się waha, czy wykpić impertynencję swojego poddanego, czy też kazać go ściąć na miejscu.

– Nie sądzę, by odpowiedź na to pytanie miała w istotny sposób pomóc w waszym śledztwie – odpowiedział. – Musicie też wiedzieć, że wbrew pozorom nie jestem jedynym szefem: w wielu dziedzinach mamy partnerów, pierwszym z nich jest francuski rząd. Istnieją pewne aspekty „polityczne”, za które nie ja odpowiadam.

Bezpośredni, ale jeśli trzeba, świetnie żongluje politycznie poprawnym pustosłowiem, zauważył Servaz.

– Chciałbym zrozumieć jedną rzecz. Mianowicie, jak to możliwe, żeby nikt, ani w ośrodku jeździeckim, ani w elektrowni, niczego nie zauważył. Nie da się ot tak, w środku nocy przetransportować konia.

Lombard sposępniał.

– Ma pan rację. Ja także zadawałem sobie to pytanie. Z całą pewnością ktoś kłamie. I bardzo chciałbym wiedzieć, kto to jest – dodał tonem groźby. Odstawił filiżankę tak gwałtownie, że Servaz i Ziegler podskoczyli. – Zwołałem wszystkich, cały dzienny i nocny personel elektrowni i pracowników stadniny. Zaraz po przyjeździe każdego z nich przesłuchałem. Zajęło mi to cztery godziny. Nie osądzajcie mnie, przyznaję się, że użyłem wobec nich wszelkich dostępnych środków nacisku. Tamtej nocy nikt niczego nie słyszał. Ale to oczywiście niemożliwe. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Marchand i Hector mówią prawdę. Nigdy nie skrzywdziliby konia i służą naszej rodzinie od bardzo dawna. To prawi i kompetentni ludzie. Nasze stosunki zawsze były bardzo dobre. Można powiedzieć, że należą do rodziny. Możecie ich skreślić z waszej listy. To samo dotyczy Hermine. To wspaniała dziewczyna, która uwielbiała Freedoma. Jest załamana tą historią.

– Wie pan o zniknięciu strażników?

Lombard zmarszczył brwi.

– Tak. Tylko ich nie przesłuchałem.

– Jest ich dwóch. Żeby powiesić konia na górze, trzeba było co najmniej dwóch osób. I byli już skazani.

– Idealni podejrzani – skomentował Lombard z powątpiewaniem.

– Nie wygląda pan na przekonanego.

– Nie wiem... Po co ci goście mieliby wieszać Freedoma tam, gdzie pracują? To najlepszy sposób na ściągnięcie na siebie podejrzeń, prawda?

Servaz skinął głową z aprobatą.

– A jednak się ulotnili – zauważył.

– Niech się pan postawi na ich miejscu. Z takimi kartotekami. Niech pan tego nie bierze do siebie, ale oni dobrze wiedzą, że jeśli policja znajdzie sobie winnego, rzadko szuka dalej.

– Kto ich zatrudnił? – zapytała Ziegler. – Co pan o nich wie? Jak sądzę, zdążył pan od wczoraj zebrać informacje.

– Oczywiście. Zatrudnił ich Marc Morane, dyrektor elektrowni. W ramach programu readaptacji zawodowej byłych skazanych z więzienia Lannemezan.

– Czy podczas pracy w elektrowni robili już jakieś numery?

– Morane zapewniał mnie, że nie.

– Czy w ostatnich latach wyrzucono kogoś z pracy w elektrowni lub w majątku?

Lombard popatrzył po nich. Blond włosy, broda i niebieskie oczy nadawały mu pociągający wygląd wilka morskiego. Wyglądał podobnie jak na zdjęciach, które oglądali.

– Nie zajmuję się takimi szczegółami. Zarządzanie personelem to nie moja sprawa. Podobnie w przypadku tak niewielkiego zakładu, jakim jest elektrownia. Ale możecie mieć dostęp do wszystkich akt personalnych, a moi współpracownicy są do waszej dyspozycji. Wszystkim wydałem stosowne polecenia w tym względzie. Moja sekretarka prześle wam listę nazwisk z numerami telefonów. Nie wahajcie się zwracać do moich ludzi. Gdyby któryś z nich robił jakieś trudności, dzwońcie do mnie. Powiedziałem wam: dla mnie to jest sprawa najwyższej wagi i jestem do waszej dyspozycji dwadzieścia cztery godziny na dobę. – Wyjął wizytówkę i podał Ziegler. – Poza tym widzieliście elektrownię. Jest przestarzała i tak naprawdę nierentowna. Utrzymujemy ją tylko dlatego, że ma historyczne znaczenie dla grupy Lombarda i naszej rodziny. Jej obecnego dyrektora, Marca Morane’a, znam od dziecka. Chodziliśmy razem do podstawówki. Ale nie widziałem go przez wiele lat.

Servaz zrozumiał, że ostatnia uwaga miała na celu uświadomienie im hierarchii osób. Dla dziedzica imperium dyrektor elektrowni był po prostu jednym z wielu pracowników i stał na samym dole drabiny, na równi lub niemal na równi z robotnikami.

– Ile dni w roku spędza pan tutaj, panie Lombard? – zapytała Ziegler.

– To trudne pytanie: niech się zastanowię... Powiedzmy, że sześć do dziesięciu tygodni. Nie więcej. Oczywiście więcej czasu spędzam w moim paryskim mieszkaniu niż w tym starym zamku. Sporo bywam także w Nowym Jorku. I, szczerze mówiąc, połowę czasu zajmują mi podróże. Ale uwielbiam tutaj przyjeżdżać, szczególnie zimą w czasie sezonu narciarskiego, i latem, kiedy mogę jeździć na moich koniach. Mam inne stajnie, być może o tym wiecie. Ale najważniejsze lata dzieciństwa i młodości spędziłem tutaj, do czasu, kiedy ojciec wysłał mnie do szkoły. Ten budynek może się wam wydawać przygnębiający, ale czuję się tu u siebie. Tyle tu przeżyłem dobrego i złego. Ale nawet złe rzeczy z biegiem czasu wydają się dobre: pamięć wszystko przetwarza...

Pod koniec jego głos jakby zmatowiał. Servaz się wyprostował, stawiając wszystkie zmysły w stan gotowości. Czekał, co będzie dalej. Ale dalszy ciąg nie nastąpił.

– Co miał pan na myśli, mówiąc „dobrego i złego”? – zapytała łagodnie Ziegler.

Lombard zbył pytanie gestem ręki.

– To bez znaczenia. Wszystko jest już tak odległe... To nie ma żadnego związku ze śmiercią mojego konia.

– Ocena ewentualnego związku należy do nas – odparła Ziegler.

Lombard się zawahał.

– Powiedzmy, że mogłoby się wydawać, że życie chłopca, jakim byłem, w takim miejscu, to jedna wielka idylla. Ale wcale nią nie było.

– Ach tak?

Servaz zauważył, jak Lombard rzuca jej ostrożne spojrzenie.

– Niech pani posłucha, nie sądzę, że...

– Że co?

– Dajmy spokój. To nie ma znaczenia.

Servaz usłyszał westchnienie Ziegler.

– Panie Lombard – powiedziała. – Naciskał pan na nas, mówiąc, że jeżeli zlekceważymy tę sprawę, pożałujemy tego. Zachęcał nas pan, żebyśmy się nie wahali zbadać każdego tropu, nawet gdyby się wydawał najbardziej absurdalny. Jesteśmy detektywami, nie fakirami albo jasnowidzami. Musimy wiedzieć jak najwięcej na temat kontekstu tego śledztwa. Kto wie, czy ta rzeźnia nie ma związku z jakimś wydarzeniem z przeszłości?

– Szukanie związków i motywów to nasza praca – potwierdził Servaz.

– Pozwólcie, że opowiem wam o Henrim i Édouardzie Lombardach, moim ojcu i dziadku – powiedział nagle. – Szalenie budująca historia. Niech mi będzie wolno powiedzieć, kim był naprawdę Henri Lombard. Był człowiekiem zimnym jak lód, twardym jak kamień i absolutnie bezkompromisowym. Był także agresywnym egoistą. I fanatykiem porządku, tak samo jak przedtem jego ojciec.

Na twarzy Ziegler malowało się zdumienie. Servaz wstrzymał oddech. Lombard znowu przerwał. Przez chwilę mierzył ich wzrokiem. Dwójka detektywów w milczeniu czekała na dalszy ciąg historii. Cisza wydawała się trwać całe wieki.

– Jak może wiecie, przedsiębiorstwo Lombardów zaczęło naprawdę dobrze prosperować podczas drugiej wojny światowej. Trzeba powiedzieć, że mój ojciec i dziadek bynajmniej nie patrzyli na wkroczenie Niemców nieżyczliwym okiem. Ojciec miał niespełna dwadzieścia lat, przedsiębiorstwem kierował dziadek. Tutaj i w Paryżu. Był to jeden z najbardziej dochodowych okresów w historii firmy, która robiła z nazistami znakomite interesy. – Pochylił się do przodu. Jego odbicie w wiszącym za plecami lustrze powtórzyło ten gest: wyglądało to tak, jakby kopia dystansowała się od tego, co mówi oryginał. – Po wyzwoleniu mój dziadek był sądzony za kolaborację. Skazano go na śmierć, ale ostatecznie został ułaskawiony. Siedział w Clairvaux, gdzie, nawiasem mówiąc, jego sąsiadem był Rebatet. W 1952 został zwolniony. Umarł rok później na serce. W międzyczasie stery w przedsiębiorstwie przejął jego syn Henri. Postanowił rozwinąć rodzinny interes, zróżnicować go i zmodernizować. W przeciwieństwie do dziadka mój ojciec pomimo, a może właśnie z powodu młodego wieku, w 1943 roku wyczuł zmieniający się kierunek wiatru i za plecami własnego ojca nawiązał kontakty z ruchem oporu i gaullistami. Nie, nie ze względu na ideały. Z czystego oportunizmu. Był człowiekiem błyskotliwym, wręcz wizjonerem. Po Stalingradzie zrozumiał, że dni Trzeciej Rzeszy są policzone, i zaczął grać na dwa fronty: z jednej strony z Niemcami, z drugiej – z ruchem oporu. To mój ojciec w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zrobił z grupy Lombarda to, czym jest ona teraz. Po wojnie utkał sieć decydujących kontaktów pomiędzy baronami gaullizmu a dawnymi bojownikami ruchu oporu, których obsadził na najważniejszych stanowiskach. Był wielkim potentatem przemysłowym, budowniczym imperium i wizjonerem, w domu jednak był tyranem, brutalnym ojcem i mężem. Nieczułym i dalekim. Fizycznie budził podziw: wysoki, smukły, zawsze ubrany na czarno. Wśród mieszkańców Saint-Martin jedni go szanowali, a inni nienawidzili, ale wszyscy się go bali. Ten człowiek tak bardzo kochał samego siebie, że dla innych miłości już nie starczało. Nawet dla własnej żony i dzieci...

Éric Lombard wstał i podszedł do kredensu. Chwycił oprawione w ramki zdjęcie i podał Servazowi. Ciemne ubranie, nieskalanie biała koszula, wysoki mężczyzna o srogich rysach, długim, wyrazistym nosie, siwych włosach i drapieżnie błyszczących oczach. Henri Lombard nie był ani trochę podobny do swojego syna. Przypominał raczej anglikańskiego pastora albo fanatycznego kaznodzieję. Servaz nie mógł nie pomyśleć o własnym ojcu, szczupłym mężczyźnie pełnym naturalnej szlachetności, którego twarz nie chciała się utrwalić na fotograficznej kliszy jego pamięci.

– W domu i w swoich spółkach ojciec wprowadził terror. Stosował prawdziwą przemoc psychiczną, a nawet fizyczną wobec swoich pracowników, żony i dzieci. – Servaz zauważył, że głos Lombarda się łamie. Nowoczesny poszukiwacz przygód, model z kolorowych czasopism, ustąpił miejsca innej osobie. – Moja matka umarła na raka w wieku czterdziestu dziewięciu lat. Była jego trzecią żoną. Przez dziewiętnaście lat małżeństwa z moim ojcem stale cierpiała z powodu jego tyranii, ataków wściekłości, sarkazmu i z powodu bicia. Wyrzucił wielu służących i pracowników. W naszym środowisku twardość jest cnotą. Ale mój ojciec przebrał miarę. Jego mózg pożerały cienie.

Servaz i Ziegler spojrzeli na siebie. Zdawali sobie sprawę, że dziedzic imperium serwuje im właśnie niesamowitą opowieść; byłaby to nie lada gratka dla brukowców. Najwyraźniej Éric Lombard postanowił im zaufać. Dlaczego? Nagle Servaz zrozumiał. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin biznesmen musiał odbyć wiele rozmów telefonicznych. Komendant jeszcze raz przypomniał sobie zawrotne liczby, o których czytał w sieci, i poczuł nieprzyjemne łaskotanie wzdłuż kręgosłupa. Éric Lombard miał dość pieniędzy i władzy, żeby zdobyć każdą informację. Policjant od razu zaczął się zastanawiać, czy aby Lombard nie prowadzi równoległego śledztwa – śledztwa w śledztwie – które dotyczy nie tylko śmierci konia, ale także – i to z bardzo bliska – samych detektywów. To było jasne. Lombard wiedział o nich przynajmniej tyle, ile oni wiedzieli o nim.

– To ważna informacja – oświadczyła Ziegler. – Dobrze pan zrobił, mówiąc nam o tym.

– Tak pani sądzi? Wątpię. Wszystkie te sprawy już dawno zostały pogrzebane. Oczywiście to, co wam powiedziałem, jest ściśle poufne.

– Jeśli to, co pan mówi, pokrywa się z rzeczywistością, mamy motyw zbrodni: nienawiść, zemsta. Na przykład ze strony dawnego pracownika, byłego znajomego, starego wroga pańskiego ojca.

Lombard sceptycznie potrząsnął głową.

– Gdyby tak było, to dlaczego tak późno? Mój ojciec umarł jedenaście lat temu.

Miał jeszcze coś dodać, gdy telefon Irène Ziegler zabrzęczał. Sprawdziła numer i spojrzała na nich.

– Przepraszam.

Wstała i odeszła w odległy kąt salonu.

– O ile się nie mylę, pański ojciec urodził się w 1920 roku – ciągnął Servaz. A pan w 1972. Delikatnie mówiąc, późno został ojcem. Miał jeszcze jakieś dzieci?

– Moją siostrę Maud. Urodziła się w 1976, cztery lata po mnie. Obydwoje pochodziliśmy z jego trzeciego i ostatniego małżeństwa. Przedtem nie miał dzieci. Według oficjalnej wersji wydarzeń spotkał moją matkę w Paryżu, w teatrze, gdzie była aktorką...

Lombard znowu wyglądał tak, jakby się zastanawiał, jak daleko może się posunąć w swoich wyznaniach. Badał Servaza, wpatrując się w jego oczy. Po chwili podjął decyzję.

– Moja matka rzeczywiście była niezłą aktorką, ale nigdy nie postawiła nogi na scenie ani w teatrze, chyba że w charakterze widza. Nigdy też nie występowała w kinie. Jej talent polegał raczej na odgrywaniu komedii przeznaczonej za każdym razem dla jednego tylko widza: grała dla dojrzałych, bogatych mężczyzn, którzy bardzo drogo płacili za jej towarzystwo. Zdaje się, że miała wierną klientelę wśród bogatych biznesmenów. Była rozchwytywana. Mój ojciec był jednym z najgorliwszych. Z całą pewnością bardzo szybko zrobił się zazdrosny. Chciał ją mieć tylko dla siebie. Tak jak w innych sytuacjach musiał być pierwszy i w ten czy inny sposób odsunąć rywali. A zatem poślubił ją. Innymi słowy, co bardziej do niego pasuje, „kupił”. Na swój sposób. Nigdy nie przestał uważać jej za... kurwę, nawet po ślubie. Kiedy mój ojciec się z nią ożenił, miał pięćdziesiąt jeden lat, ona trzydzieści. Ze swojej strony matka musiała dojść do wniosku, że jej „kariera” dobiega końca i najwyższy czas pomyśleć o nawróceniu. Nie wiedziała jednak, że człowiek, za którego wychodzi, jest agresywny. Cierpiała przez niego.

Nagle Éric Lombard spochmurniał. Nigdy nie wybaczył swojemu ojcu. Servaz z drżeniem uświadomił sobie, że łączyło go z Lombardem duże podobieństwo: dla każdego z nich rodzinne wspomnienia tworzyły przekładaniec radości i cierpień, jasnych chwil i okropności. Kątem oka obserwował Ziegler. Ciągle rozmawiała przez telefon, stojąc na drugim końcu pomieszczenia, odwrócona do nich plecami.

Nagle się odwróciła i jej wzrok napotkał spojrzenie Servaza.

Policjant poczuł niepokój: musiała usłyszeć przez telefon coś, co nią wstrząsnęło.

– Od kogo się pan dowiedział tego wszystkiego o rodzicach?

Lombard uśmiechnął się smutno.

– Kilka lat temu wynająłem dziennikarza, żeby pogrzebać w rodzinnej historii... – Zawahał się przez chwilę. – Od dawna chciałem się dowiedzieć czegoś więcej na temat mojego ojca i matki. Dobrze wiedziałem, że nie byli zgraną parą, delikatnie mówiąc. Ale nie spodziewałem się, że to aż taki kram. Potem kupiłem milczenie tego dziennikarza. Drogo. Ale warto było.

– I od tamtej pory już żaden dziennikarz nie pchał nosa w te sprawy?

Lombard spojrzał na Servaza. Znowu był nieustępliwym biznesmenem.

– Ależ tak. Oczywiście. Kupiłem ich wszystkich. Jednego po drugim. Wydałem fortunę. Ale powyżej pewnej sumy każdego można kupić...

Spojrzał na Servaza, który zrozumiał przekaz: każdego, nawet pana. Policjant poczuł narastający gniew. Był oburzony jego arogancją. A jednocześnie wiedział, że mężczyzna siedzący naprzeciwko ma rację. Być może – w imię kodeksu etycznego, który przyjął, wstępując do policji – miałby siłę odmówić, gdyby chodziło tylko o niego. Ale gdyby był dziennikarzem, a siedzący naprzeciw człowiek proponował mu opłacenie najlepszych szkół dla jego córki, najlepszych nauczycieli i uniwersytetów, a w dalszej kolejności pracę w jej wymarzonym zawodzie... Czy okazałby się na tyle niezłomny, żeby zrezygnować z takiej przyszłości dla Margot? W pewnym sensie Lombard miał rację: po przekroczeniu pewnej granicy każdego można kupić. Ojciec kupił sobie żonę. Syn kupował dziennikarzy – i z całą pewnością także polityków. Éric Lombard był bardziej podobny do swojego ojca, niż myślał.

Servaz nie miał więcej pytań.

Odstawił pustą filiżankę. Ziegler podeszła do nich. Przyglądał jej się dyskretnie. Była spięta i zaniepokojona.

– No dobrze, w takim razie chciałbym wiedzieć, czy macie jakiś trop – powiedział chłodno Lombard.

Sympatia, którą Servaz przez chwilę do niego czuł, natychmiast wyparowała. Ten człowiek znowu zwracał się do nich jak do swojej służby.

– Bardzo mi przykro – odpowiedział szybko z uśmiechem kontrolera podatkowego. – Na tym etapie śledztwa wolelibyśmy nie omawiać go z żadną z osób, których ono dotyczy.

Lombard długo mierzył go wzrokiem. Servaz dostrzegł, że rozważa kolejno dwie opcje: kolejnej groźby i odroczenia. Wybrał tę drugą.

– Rozumiem. W każdym razie wiem, do kogo się zwrócić po informację. Dziękuję, że przyszliście i poświęciliście mi czas.

Wstał. Audiencja zakończona. Nie było nic do dodania.

Ruszyli tą samą drogą do wyjścia. Amfilada salonów pogrążała się w mroku. Na zewnątrz wzmógł się wiatr. Drzewa kołysały się i szumiały. Servaz zastanawiał się, czy znowu zacznie sypać śnieg. Spojrzał na zegarek. Była szesnasta czterdzieści. Słońce zachodziło i na trawniku kładły się długie cienie rzucane przez roślinne rzeźby zwierząt. Zerknął za siebie, w stronę fasady zamku: Éric Lombard obserwował ich przez jedno z wielu okien na piętrze. Stał nieruchomo w towarzystwie dwóch mężczyzn. Jednym z nich był Otto. Servaz przypomniał sobie własną hipotezę: śledczy jako przedmiot śledztwa. W ciemnym prostokącie okna Lombard i jego przyboczni wyglądali jak lustrzane odbicia. Dziwne, milczące i niepokojące. Gdy wsiedli do samochodu, Servaz odezwał się do Ziegler:

– Co się dzieje?

– Dzwonili z Rosny-sous-Bois. Skończyli badanie DNA.

Patrzył na nią z niedowierzaniem. Próbki zostały pobrane niespełna czterdzieści osiem godzin wcześniej. Badanie DNA nigdy nie trwało tak krótko: laboratoria były przeciążone! Ktoś bardzo wysoko postawiony musiał położyć teczkę na samym wierzchu.

– Większość śladów DNA znalezionych w wagoniku: włosy, ślina, zarost, paznokcie, należy do robotników albo pracowników elektrowni. Ale na szybie znaleźli jeszcze ślad śliny człowieka spoza elektrowni. Jego próbka jest w bazie. Ta osoba nigdy nie powinna była się tam znaleźć...

Servaz się wyprostował. Ziegler miała na myśli krajową bazę danych DNA. Rejestr był kontrowersyjny: znajdowały się tam nie tylko próbki DNA gwałcicieli, morderców i pedofilów, ale także osób, które popełniły drobne przestępstwa, od kradzieży w sklepie po posiadanie kilku gramów marihuany. Efekt: w poprzednim roku liczba profili w bazie wzrosła do 470 492. Choć bazie zapewniono najwyższą kontrolę prawną we Francji, jej nienaturalny rozrost budził uzasadnioną troskę adwokatów i sędziów. Tendencja ta przyczyniła się jednak do kilku brawurowych zatrzymań, jako że przestępczość często nie mieści się w szufladkach, w których chciałoby się ją posegregować – taki gwałciciel może być jednocześnie włamywaczem i bandytą napadającym z bronią w ręku. A ślady DNA znalezione przy okazji włamań doprowadziły już do kilku aresztowań seryjnych gwałcicieli.

– Kto? – zapytał.

Ziegler rzuciła mu zmieszane spojrzenie.

– Julian Hirtmann, mówi to panu coś?

Z zimowego nieba znowu leciały płatki śniegu. Podmuch szaleństwa wtargnął do ich kryjówki. Niemożliwe! – krzyczał mózg Servaza.

Servaz przypomniał sobie, że czytał sporo artykułów, które ukazały się w „Dépêche du Midi” przy okazji przeniesienia słynnego szwajcarskiego seryjnego mordercy do zakładu w Pirenejach. Autorzy artykułów rozpisywali się na temat środków bezpieczeństwa podjętych na czas tej podróży. W jaki sposób Hirtmann mógł się wydostać poza mury Instytutu, popełnić ten szalony czyn, a potem wrócić do swojej celi?

– To niemożliwe – szepnęła Ziegler, ubierając w słowa jego myśli.

Spojrzał na nią, wciąż z takim samym niedowierzaniem. Potem przez chwilę patrzył przez przednią szybę na wirujące płatki śniegu.

Credo, quia absurdum – powiedział w końcu.

– Znowu łacina – zauważyła. – To znaczy?

– Wierzę, bo to niedorzeczność.


Загрузка...