Drugą wojnę światową rozpoczął Sturmbannführer Alfred Helmut Naujocks z hitlerowskiej służby bezpieczeństwa (SD) 31 sierpnia 1939, o godzinie 8 wieczorem: poprowadził swój oddział do ataku na niemiecką radiostację w Gliwicach na Górnym Śląsku. Oddział składał się z kilkunastu kryminalistów, których w nadawanych kodem rozkazach określano kryptonimem „Konserwy” i którym w zamian za udział w akcji przyrzeczone zawieszenie wyroków. Po krótkim starciu ze strażnikami wpadli do jednego ze studiów, nadali nagrany po polsku patriotyczny program, odśpiewali porywającą pieśń, oddali kilka strzałów z pistoletów i wybiegli. Gdy tylko „Konserwy” znalazły się na zewnątrz budynku, wykosiła je do nogi salwa z karabinów maszynowych SS. Ich ciała, starannie przyodziane w nasiąknięte krwią polskie mundury, pozostawiono na miejscu, aby w odpowiednim czasie mogła je odnaleźć miejscowa policja. Nim minęła noc, świat obudziła zadziwiająca wiadomość, że Wojsko Polskie podjęło niczym nie sprowokowany atak na Trzecią Rzeszę[375]. (Patrz Mapa 14).
Mapa 14. Kampania wrześniowa (1939)
Walki rozpoczęły się l września o 4.45 rano, gdy stary niemiecki okręt wojenny „Schleswig-Holstein”, który przybił do portu w Gdańsku z przyjacielską wizytą, otworzył ogień ze swoich piętnastocalowych dział, ostrzeliwując polski port na Westerplatte. W godzinę później oddziały Wehrmachtu zwaliły w kilkunastu miejscach szlabany graniczne, ruszając do ataku. Generał Heinz Guderian, dowódca oddziałów zbrojnych, które runęły przez Korytarz w kierunku na Chełmno, skąd pochodził, szczególnie wymownie wspominał te godziny:
Na północ od Sępolna, koło Kłoni Wielkiej, wywiązał się pierwszy poważny bój. Wtem mgła ustąpiła i posuwające się w rozwiniętym szyku czołgi ujrzały się nagle przed polskim frontem obrony, którego działa przeciwpancerne osiągnęły kilka celnych trafień. Zabici zostali: jeden oficer, jeden podchorąży i ośmiu szeregowych.
Kłonią Wielka należała niegdyś do mego dziadka, barona Hillera von Gaertringen. On, jak również mój dziadek, Guderian, są tu pochowani. Tutaj urodził się mój ojciec. Ja po raz pierwszy w życiu znalazłem się w tej, niegdyś tak drogiej mojej rodzinie, miejscowości[376].
Nastąpiły ataki powietrzne na Warszawę, Łódź, Częstochowę, Kraków i Poznań. Bombardowano lotniska, zaciekle usiłując zniszczyć polskie siły lotnicze na ziemi. Bombardowano mosty, wykolejano pociągi, zrzucano bomby na posuwające się drogami kolumny uciekinierów. Hitlerowskie Einsatzgruppen szalały na tyłach, terroryzując ludność i rozstrzeliwując więźniów i zakładników. 6 września dowództwo polskie porzuciło wcześniejszy plan obrony granic. Oddziały Guderiana zdążyły już przekroczyć Korytarz, szykując się do ataku z Prus Wschodnich w kierunku Brześcia Litewskiego.
Polska kontrofensywa nad Bzurą, dowodzona przez generała Tadeusza Kutrzebę, przez trzy dni zadawała poważne straty nacierającym Niemcom, ale — oskrzydlona z północy i południa — wkrótce musiała ustąpić wobec wydarzeń zachodzących na innych odcinkach frontu. Pod koniec drugiego tygodnia września Warszawa była już otoczona. 17 września armia sowiecka — przez nikogo nie zapraszana i nie zapowiadana — przekroczyła granicę na wschodzie. Mołotow wezwał polskiego ambasadora w Moskwie i oświadczył mu lakonicznie, że „skoro Rzeczpospolita Polska przestała istnieć”, podjęte zostały środki w celu ochrony mieszkańców zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainy.
Tu i ówdzie z radością witano oddziały sowieckie, w błędnym przeświadczeniu, że ruszają one do akcji skierowanej przeciwko Niemcom. Gdzie indziej otwierano do nich ogień. Ale Polacy w dalszym ciągu stawiali opór. Warszawy, porzuconej przez rząd i sztab główny, niszczonej pożarami, których nie dało się już gasić, broniono do 27 września. Półwysep Helski wytrwał do 2 października. We Lwowie generał Sosnkowski zorganizował zaimprowizowaną linię obrony przeciwko Niemcom i Sowietom. Ale nieuchronne skutki hitlerowsko-sowieckiej zmowy stawały się już wyraźnie widoczne. Polskie siły zbrojne zostały schwytane w pułapkę, nie było też żadnego muru, o który mogłyby się oprzeć plecami, podejmując walkę. Prezydent i Wódz Naczelny przeszli do Rumunii, gdzie zostali internowani. Formacjom wojskowym rozkazano rozwiązać się, zakopać broń i zadbać o swój los na własną rękę. W ciągu ostatnich kilku godzin przed zamknięciem południowej i wschodniej granicy przez wojska sowieckie do Rumunii i na Węgry zbiegło dziesiątki tysięcy żołnierzy i ludności cywilnej. Ostatni oddział polski znajdujący się jeszcze na polu walki skapitulował pod Kockiem 5 października[377]. Odtąd Polacy mogli walczyć już tylko za granicą lub w podziemiu.
Kampania wrześniowa znana jest lepiej z legend niż z faktów. Nie ulega wątpliwości, że Wojsko Polskie walczyło z siłami przeważającymi pod względem strategicznym, technicznym i politycznym. Sześćdziesiąt dywizji Wehrmachtu, dowodzonych przez von Brauchitscha, mogło łatwo atakować z czterech kierunków jednocześnie: z Prus Wschodnich na północy, ze Słowacji i Cieszyna na południu, z Pomorza na północnym zachodzie i ze Śląska na południowym zachodzie. Do nich należał wybór czasu i miejsca. Przeciwko polskim 150 czołgom Niemcy mieli 2600 własnych pojazdów pancernych, a przeciwko 400 polskim samolotom bojowym — 2000 nowoczesnych jednostek. Ich służby zaopatrzeniowe były w znacznym stopniu zmechanizowane i zmotoryzowane. Mogli spokojnie przeprowadzić pierwszy w dziejach Blitzkrieg, tocząc tę wojnę z przeciwnikiem, który nie był w stanie odpłacić im pięknym za nadobne. Wojsko Polskie, dowodzone przez marszałka Śmigłego-Rydza, liczyło około 40 dywizji, ale w wielu sektorach zostało pokonane, zanim zdołało zmobilizować rezerwy. Jego akcje utrudniały pozrywane połączenia, gorsze wyposażenie i słabsza organizacja, drogi zablokowane przez niezliczone tłumy ogarniętych paniką uciekinierów. Nie należy jednak zapominać, że zadaniem Polaków nie było pokonanie Niemców. Zgodnie z militarnymi debatami przeprowadzonymi w lecie, Wojsko Polskie miało jedynie powstrzymać Wehrmacht przez dwa tygodnie, jakich zachodni alianci potrzebowali na rozpoczęcie wielkiej ofensywy z udziałem siedemdziesięciu gotowych do walki stacjonujących za Renem dywizji francuskich. Gdy nadszedł czas, Polacy wypełnili swoje zadanie, natomiast nie wypełnili go Francuzi i Brytyjczycy.
Co więcej, Wojsko Polskie zmusiło Niemców do zapłacenia wysokiej ceny. W ciągu czterech tygodni walk zadało Wehrmachtowi straty w wysokości ponad 50 000 poległych żołnierzy. Kiedy w drugiej połowie miesiąca sprawę zakończyło wkroczenie do Polski Armii Czerwonej jako sojusznika Niemiec, Wojsko Polskie nadal zaciekle toczyło nierówną walkę. W tej sytuacji jego dokonania można uznać za bardziej zaszczytne od czynów połączonych armii francuskiej i brytyjskiej, które swój chrzest bojowy miały przejść w maju 1940 roku.
Wszystkie popularne relacje z kampanii wrześniowej odmalowują obraz „dzielnych, lecz głupich” polskich ułanów, szarżujących konno przeciwko niemieckim czołgom. Przypadkiem jest w tym ziarno prawdy. W kilku punktach osamotnione szwadrony polskiej kawalerii rzeczywiście zostały zaskoczone przez czołgi i — mimo rozkazów, które nakazywały im coś wręcz przeciwnego — próbowały przedzierać się przez wrogie oddziały tradycyjnymi sposobami. Było to jedyne wyjście, jakie miała kawaleria — poza kapitulacją. Byłoby jednak czymś absurdalnym uważać takie pojedyncze przypadki za dowód szaleńczej odwagi czy też braku kompetencji w zakresie techniki wojennej w odniesieniu do całego Wojska Polskiego. Niemcy mieli się przekonać na własnej skórze podczas późniejszej kampanii w Rosji, że w warunkach frontu wschodniego jednostki kawalerii bynajmniej nie były anachronizmem. Konnica Armii Czerwonej przez cały czas wojny w sposób istotny wspierała oddziały pancerne i piechotę. Polacy byli rzeczywiście odważni, ale wcale niekoniecznie głupi. Nigdy nie sądzili, że kiedykolwiek przyjdzie im stawić samotnie czoło wrogowi, z którym teraz stanęli twarzą w twarz, opuszczeni przez własnych sprzymierzeńców. Jest rzeczą absolutnie naturalną, że w goryczy i upokorzeniu klęski sami rozpowszechniali legendę o wspaniałych gestach buntu i wyzwania, jakie towarzyszyły ich przegranej. Jest czymś równie naturalnym, że mieszkańcy Zachodu i Rosji, nie chcąc się pogodzić z niecną rolą, jaką rządy ich własnych krajów odegrały w 1939 roku, również miały ochotę w tę legendę uwierzyć[378].
Polacy ponieśli straty w wysokości 60 000 poległych i 140 000 rannych. Straty wśród ludności cywilnej były o wiele wyższe. Zachodni alianci, którzy 3 września wypowiedzieli wojnę Niemcom, nie oddali w obronie Polski ani jednego strzału.
Pod koniec miesiąca tymczasowy dowódca Brytyjskiej Misji Wojskowej w Warszawie, generał Adrian Carton de Wiart, przyjechał przez Rumunię do Londynu, gdzie został przyjęty na audiencji w Whitehall. Generał Ironside, szef głównego sztabu imperium brytyjskiego, zauważył: „Pańscy Polacy niezbyt się popisali, prawda?” Natomiast premier brytyjski, Neville Chamberlain, zapytał: „Proszę mi powiedzieć, panie generale, jaki skutek wywarły rozrzucane przez nas ulotki?”[379]
Fakt wkroczenia Armii Czerwonej do Polski w dniu 17 września nigdy nie doczekał się pełnego wyjaśnienia. Wywołał słynny komentarz Churchilla, że „Rosja jest zagadką owianą tajemnicą, ukrytą we wnętrzu enigmy”. Churchill oczywiście nie wiedział o tym, ale inwazję przewidywał tajny protokół z 23 sierpnia.
Mimo to moment został wybrany w sposób bardzo szczególny. Dowództwo niemieckie wezwało Stalina, aby się przyłączył do wspólnych działań natychmiast po podjęciu ataku, Stalin jednak odmówił. W myśl „zasady hieny”, z której nie bez powodu słynęła polityka radziecka, sensowniej byłoby odroczyć inwazję do czasu, gdy Wehrmacht zakończy czynną walkę. Ale Stalin nie wybrał i tego rozwiązania. Wydał swoim wojskom rozkaz wymarszu w momencie, gdy kampania była jeszcze w toku. Jak można przypuszczać, kierował się prognozą Niemców z 9 września, która przewidywała upadek Warszawy w ciągu najbliższego tygodnia, oraz komunikatem z 16 września, który informował, że Warszawa znajduje się już w rękach Niemców. Taki bieg wydarzeń może stanowić przekonywające wyjaśnienia przedziwnego uzasadnienia posunięć radzieckich, z jakim wystąpił Mołotow. Łatwo sobie wyobrazić upokorzenie radzieckich dowódców następnego dnia, kiedy się okazało, że komunikat był fałszywy i że narazili swoją ukochaną armię na zupełnie niepotrzebne straty. Nie po raz ostatni Stalin został ukarany za to, że uwierzył Niemcom na słowo. W rezultacie stworzył 993 radzieckich bohaterów, którzy przy innym biegu wydarzeń zachowaliby życie, aby móc kiedy indziej podjąć inną walkę.
Podział łupów ustalała umowa niemiecko-sowiecka, podpisana w dniu 28 września. Linię demarkacyjną wyznaczono na Bugu i Sanie, dokąd wycofały się oddziały Wehrmachtu. Ze względów praktycznych linię tę traktowano jako stałą granicę. Każdy z okupantów zabrał się do przeprowadzenia radykalnych reform politycznych w podległej sobie strefie okupacyjnej.
W Warszawie wybuch drugiej wojny światowej mało przypominał początek pierwszej. Niemcy roku 1939 nie mieli nic z roztropności swoich poprzedników z lat 1914—15, warszawiacy zaś zupełnie nie wykazywali dawnej gotowości do kolaboracji. Obrona miasta we wrześniu 1939 roku nadała ton mającym nadejść latom oporu. Porzuceni przez rząd i Prezydenta 5 września, a dzień później przez Wodza Naczelnego i część sztabu, obrońcy stolicy, dowodzeni przez bohaterskiego prezydenta miasta, Stefana Starzyńskiego (1893—1943), i początkowo przez gen. Waleriana Czumę (1890—1962), walczyli z przeważającymi siłami wroga pod ogniem nieustających nalotów. Włączeni po 8 września do Armii „Warszawa” pod dowództwem gen. Juliusza Rómmla, prowadzili nadal nierówną walkę. Akt kapitulacji z 27 września został narzucony przez niemieckiego generała Johannesa Blaskowitza okaleczonemu miastu, w którym liczba ofiar sięgała dziesiątków tysięcy i którego najstarsze zabytki — Zamek Królewski, katedra Św. Jana i Rynek Starego Miasta — zostały już obrócone w stertę gruzów. Natychmiastowa separacja ludności żydowskiej, podległej Judenratowi, od ludności aryjskiej, pozostającej pod zarządem Urzędu Miejskiego, od samego początku umożliwiła hitlerowskim okupantom udaremnienie wszelkich planów wzajemnej pomocy. Jednym z wcześniejszych przejawów stale narastającego terroru było rozstrzelanie grupy 106 zakładników w Wawrze 27 grudnia 1939 r. Getto, którego bramy ostatecznie zamknięto w listopadzie 1940 roku, stało się ośrodkiem kumulacji ludności żydowskiej z terenu całej Polski. Żydzi z getta, trzymani w ryzach przez swoją własną policję, nad którą sprawował kontrolę nieszczęsny Adam Czerniaków (1880—1942), przez dwa lata zmuszani byli do pracy na rzecz Wehrmachtu na warunkach więźniów obozu koncentracyjnego. Główne deportacje do Treblinki i Oświęcimia nastąpiły w lipcu 1942 roku i po powstaniu w getcie, w kwietniu 1943 roku. Od tego czasu getta używano jako głównego miejsca egzekucji wykonywanych przez gestapo. W roku 1943 masowe rozstrzeliwania były już na porządku dziennym wśród ogółu ludności. Inflacja przekraczająca 300% pozbawiała zarobki wszelkiej wartości, a racjonowanie i braki żywności sprawiały, że przeciętna dieta utrzymywała się na granicy minimum biologicznego. Najpowszechniejszą formą oporu był sabotaż gospodarczy, celowe zaniżanie produkcji oraz środki administracyjne — na przykład druk fałszywych kart zaopatrzeniowych wydawanych przez Urząd Miejski, a także pracowicie skonstruowany czarny rynek oraz — w coraz większym stopniu — opór zbrojny. 27 października 1943 roku gubernator Frank otwarcie oskarżył Warszawę o nieszczęścia dotykające jego Generalną Gubernię.
„Stan bezpieczeństwa, a zwłaszcza w Warszawie, jest powodem wielkiej troski”, oświadczył. „W Warszawie znajduje się centrala narodowego ruchu oporu, w innych okręgach utrzymują się tylko oddziały podrzędne”[380].
Po niemieckiej stronie linii demarkacyjnej byłe tereny polskie podzielono na dwie części. Tereny północne i zachodnie wcielono bezpośrednio do Rzeszy. W tamtym czasie nazywano je ziemiami „Nowej Rzeszy” — w odróżnieniu od „Starej Rzeszy” sprzed 1937 roku. Z bardziej rozległych terenów położonych centralnie i na południu utworzono odrębną Generalną Gubernię. (Patrz Mapa 15). Ani na terenie Rzeszy, ani też poza nią ludności polskiej nie przysługiwała żadna ochrona prawna. Wszystkie tereny okupowane zostały uznane za wyjęte spod prawa Arbeitsbereich („obszary pracy”); były one objęte stanem wojennym, a „śmierć” i „obóz koncentracyjny” uważano tam za jedyne formy kary za wszelkiego rodzaju wykroczenia. Gauleiter Okręgu Warty (Warthegau) w Poznaniu, Artur Greiser, bezceremonialnie pozbył się ze swojego królestwa wszystkich urzędników berlińskich ministerstw. Równie despotyczni okazali się Albert Forster, Gauleiter okręgu Prus Zachodnich i Gdańska (Preussen—Danzig), oraz Gauleiter Wagner z okręgu wrocławskiego (Breslau) na Śląsku; Hans Frank, ongiś radca prawny Hitlera, objął rezydencję w zamku na Wawelu i jako gubernator generalny zabrał się do przerabiania „starego niemieckiego miasta Krakau” na wzorową stolicę swojego królestwa. Praktycznie rzecz biorąc, kraj zamienił się w „Gestapolskę”[381].
Mapa 15. Okupacja niemiecka (1939—1945)
Po radzieckiej stronie linii demarkacyjnej kroki administracyjne podejmowano z większą dbałością o pozory demokracji. Tereny północne wraz z Wilnem przyznano Republice Litewskiej. Ten pozornie wspaniałomyślny akt był zasłoną dymną maskującą dalsze plany rządu sowieckiego, którego zdecydowany zamiar aneksji Litwy i innych państw bałtyckich wyraźnie przezierał z tekstu klauzul tajnego paktu Ribbentrop—Mołotow. Tereny centralne aż po rzekę Prypeć przyłączono do Republiki Białoruskiej, tereny południowe ze Lwowem zaś — jako „zachodnią Ukrainę” — do Republiki Ukraińskiej. Na wszystkich tych terenach NKWD zorganizowało wśród ludności plebiscyty mające stanowić dowód powszechnej zgody na te postanowienia. Przygotowano zamknięte listy starannie dobranych kandydatów. Wszystkich obywateli zobowiązano do udziału w głosowaniu. Wszystkie głosy wstrzymujące się i nieważne, podobnie jak wszystkie formy protestu, potraktowano jako głosy „za”. Nikt się nie zdziwił, kiedy ogłoszono, że oficjalna lista zyskała poparcie 92% ogółu wyborców. Masowe zgromadzenia delegatów jednogłośnie postanowiły wystąpić do rządu sowieckiego z błaganiem o przyłączenie okupowanych ziem do Związku Rad. Nawet jak na stosunki sowieckie był to imponujący coup de theatre.
Postępowanie sowieckich urzędników, którzy kierowali całą operacją, pozbawione było krzty wrażliwości na interesy czy uczucia nowych podopiecznych. Pierwszy sekretarz Ukraińskiej Partii Komunistycznej, Nikita Chruszczow, wspomina ten epizod bez najmniejszych skrupułów:
Moje zadanie polegało przede wszystkim na powołaniu organizacji, które reprezentowałyby ludność zachodniej Ukrainy i dały jej szansę opowiedzenia się po jednej lub drugiej stronie: chcą się przyłączyć do państwa radzieckiego czy nie? Wybrano delegacje na zgromadzenie we Lwowie, które miało rozstrzygnąć tę kwestię (…).
Zgromadzenie zbierało się przez kilka dni w atmosferze entuzjazmu i politycznego ferworu. Nie słyszałem ani jednego przemówienia, które wyrażałoby najmniejszą choćby wątpliwość co do tego, czy należy ustanowić władzę radziecką. Jeden po drugim, wzruszająco i radośnie, mówcy oświadczali, że ich najszczerszym marzeniem jest zostać przyłączonym do Ukraińskiej Republiki Radzieckiej. Z satysfakcją patrzyłem, jak klasa robotnicza, chłopi i inteligencja pracująca zaczynają rozumieć nauki marksizmu-leninizmu (…). Mimo wszelkich wysiłków, podejmowanych przez władców Polski w celu podważenia naszej doktryny i zastraszenia ludności, idee Lenina żyły i rozkwitały w zachodniej Ukrainie.
Jednocześnie jednak wciąż jeszcze musieliśmy przeprowadzać aresztowania. Wychodziliśmy z założenia, że służą one umocnieniu państwa radzieckiego i torują drogę ku budowie socjalizmu w oparciu o zasady marksizmu-leninizmu; ale nasi burżuazyjni wrogowie mieli swoją własną interpretację tych aresztowań i próbowali je rozgłaszać w celu zdyskredytowania nas na terenie całej Polski[382].
Dla Chruszczowa i jemu podobnych jedyną rzeczą, która miała jakieś znaczenie, było umacnianie potęgi władzy radzieckiej. Cel uświęcał środki.
Przez cały okres trwania postanowień paktu hitlerowsko-sowieckiego, to jest od sierpnia 1939 do czerwca 1941 roku, Polska była wspólnym obu państwom terenem, na którym polityka Niemiec splatała się ściśle z polityką Związku Radzieckiego. W czasie inwazji na Francję i bitwy o Anglię, ropa naftowa z ZSRR płynęła na Zachód, aby zasilać silniki czołgów i samolotów Luftwaffe. Natomiast niemieckie maszyny i broń płynęły na wschód, wspierając kulejącą sowiecką gospodarkę. Nowy niemiecki krążownik „Lützow” został sprzedany flocie sowieckiej i przechrzczony na „Pietropawłowsk”. W styczniu 1941 roku ZSRR nabył od Niemców za sumę 7 500 000 dolarów w złocie okręg suwalski[383]. Prasa sowiecka wychwalała zwycięstwa wojsk niemieckich nad „zgniłymi siłami kapitalizmu i imperializmu”. Propaganda faszystowska wynosiła pod niebiosa czyny wielkiego Stalina. „Prawda” wyjaśniała, że Armia Czerwona wkroczyła na tereny zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainy, aby „wyzwolić naszych braci tej samej krwi”.
„Der Völkischer Beobachter” cieszył się, że armia niemiecka realizuje marzenie Hitlera o szerszym Lebensraum dla rasy germańskiej na wschodzie. NKWD i gestapo działały w ścisłej współpracy. Niemieckich komunistów z Rosji przekazywano w ręce gestapo w zamian za rosyjskich emigrantów i Ukraińców z terenu Niemiec. Obie strony z nie ukrywaną pogardą patrzyły na Polaków i Żydów.
„Wroga rasowego” Niemców było naprawdę trudno odróżnić od „wroga klasowego” Sowietów[384].
Przez pierwsze dwa lata wojny hitlerowcy przygotowywali sobie w Polsce grunt z systematyczną dokładnością. Gdy tylko Hitler odbył 5 października 1939 roku swoją zwycięską defiladę w Warszawie, Reichsfuhrer SS Heinrich Himmler natychmiast znalazł okazję do wprowadzenia swoich rasistowskich teorii w czyn, dając upust swym głębokim przemyśleniom na ten temat:
Usunięcie przedstawicieli obcych ras z wcielonych do Rzeszy terenów wschodnich jest jednym z podstawowych zadań do wypełnienia na niemieckim wschodzie (…). Mając do czynienia z przedstawicielami niektórych narodowości słowiańskich, nie wolno przyznawać tym ludziom zdolności rzetelnego niemieckiego myślenia i wyciągania logicznych wniosków, do czego nie są zdolni; musimy ich widzieć takimi, jakimi są naprawdę (…). Sądzę, że naszym obowiązkiem jest zabrać do siebie ich dzieci (…). Albo zdobędziemy dobrą krew, którą następnie będziemy mogli sami wykorzystać (…), albo też tę krew zniszczymy. Dla nas koniec tej wojny będzie oznaczał otwartą drogę na wschód (…). Znaczy to, że przesuniemy granice naszej germańskiej rasy o 500 kilometrów na wschód[385].
Podróżując po kraju „pociągiem specjalnym Heinrich”, Himmler rozsyłał swoich pachołków, którzy niestrudzenie segregowali i klasyfikowali wszystkie sektory ludności. Okręg po okręgu, miasto po mieście, wieś po wsi, zmuszano wszystkich obywateli do rejestrowania się u władz hitlerowskich. Każdego przydzielano do jednej z czterech kategorii: Reichsdeutschen — Niemcy urodzeni w granicach dawnej Rzeszy, Volksdeutschen — naturalizowani Niemcy, którzy dowiedli swojego niemieckiego pochodzenia w trzecim pokoleniu, Nichtdeutschen — ludność nieniemiecka, która dowiodła braku wszelkich powiązań z Żydami, i wreszcie Juden — ludność żydowska. Te podstawowe kategorie rasowe dzielono z kolei na podgrupy w zależności od zdolności do pracy, postaw i poglądów politycznych — każdemu wydawano kenkartę z poświadczeniem tożsamości oraz kartki żywnościowe.
Obywatel pierwszej klasy, Reichsdeutsch, otrzymywał w Polsce kartki na 4000 kalorii dziennie, polski robotnik musiał się zadowolić 900 kaloriami, a nieproduktywny Żyd często nie dostawał nic. Po zakończeniu klasyfikacji można było przejść do segregacji. W miastach założono zamknięte getta lub Judensreservaten, czyli dzielnice żydowskie. Getta w Warszawie, Krakowie i Łodzi (przemianowanej na Litzmannstadt) rozbudowano, aby mogły pomieścić ludność żydowską deportowaną z okolic wiejskich i z zagranicy. Jednocześnie zaś poddawano deportacji znaczne liczby ludności nieniemieckiej. Polaków zajmujących atrakcyjne domy na przedmieściach miast wywłaszczano bez żadnego odszkodowania, oddając je napływającym z Rzeszy niemieckim urzędnikom i ich rodzinom. Licznych Polaków z Warthegau przesiedlono en masse do Generalnej Guberni. Podczas tak zwanej
Aktion Tannenberg z Pomorza i Poznańskiego wyrzucono kilkaset tysięcy polskich chłopów, pozbawiając ich ziemi, aby ułatwić przesiedlenie Niemców z nadbałtyckich regionów sowieckiej Łotwy i Estonii. Zaczęto organizować wywózki mężczyzn i kobiet na roboty do Rzeszy. Hitlerowscy agenci z organizacji zajmującej się czystością rasy i krwi, SS Lebensborn (Źródło życia), porywali z sierocińców jasnowłose dzieci, które Himmler uznał za bliższe „teutońskiego ideału” od swoich własnych. We wszystkich miejscach publicznych wymuszano na ludności rygorystyczny apartheid rasowy. Tramwaje, ławki w parkach oraz lepsze sklepy i hotele opatrzono złowieszczym napisem „Nur für Deutsche” — „Tylko dla Niemców”. Całej ludności nieniemieckiej wydano zakaz opuszczania miejsc zamieszkania. Każdym ludzkim ruchem sterowały szczegółowe zarządzenia. Polakom zabroniono posiadania odbiorników radiowych i urządzania zgromadzeń liczniejszych niż trzy osoby; jedynym wyjątkiem miały być nabożeństwa w kościołach. Za wyjście poza granice getta Żydom groziła kara śmierci[386].
Nierealność planów Himmlera, których nie dało się w żaden rozsądny sposób wprowadzić w życie, doprowadziła do powszechnego zamieszania, korupcji i brutalnej przemocy. Rodziny, w których jedno z rodziców klasyfikowało się do statusu Reichsdeutscha, drugie zaś było pochodzenia polskiego lub żydowskiego, próbowały przekupywać urzędników, aby ich nakłonić do wydania łagodnej decyzji. Tam gdzie można było uzyskać status Volksdeutschów, rodziny prosiły jednego z krewnych, aby dobrowolnie wpisał się na niemiecką listę, innego zaś — aby się na to nie zgodził, starając się w ten sposób ubezpieczyć na obie strony, z których żadna nie była zresztą pewniejsza od drugiej. Mnożyły się ponad wszelką miarę fałszywe dokumenty, kradzione karty zaopatrzeniowe i fikcyjne rodowody. Wkrótce zaczęli z sobą rywalizować także hitlerowscy urzędnicy. Gauleiter Forster zarejestrował wszystkich Polaków z Gdańska jako Niemców, po prostu na złość SS. Spór o rozdział stanowisk doprowadził do konfliktu między SS a organizacją polityczną NSDAP, później zaś — do tarć między SS a osobistym biurem Führera i gubernatorem generalnym. Tajna policja państwowa (Gestapo) oraz podległa jej służba bezpieczeństwa (Sipo) walczyły o swoje ofiary z policją kryminalną (Kripo). O losie jednostek przesądzała garść biżuterii i coraz częściej — kula z pistoletu. W tej sytuacji jedynie nieliczni szanujący się lub inteligentni Niemcy ubiegali się o stanowiska w Polsce, która wkrótce przekształciła się w tereny łowne dla awanturników i sadystów.
W owych pierwszych latach niemieckiej okupacji lista ofiar śmiertelnych była bez porównania mniejsza od liczby zamordowanych w późniejszym okresie. Obozy koncentracyjne w Oświęcimiu i Majdanku wciąż były w budowie i nie przybrały jeszcze charakteru ośrodków masowej zagłady. Prawdą jest, że Himmler i Frank dość wcześnie postanowili, że Żydzi i Polacy muszą „zniknąć”; nie istniały jednak jeszcze ani urządzenia techniczne, ani odpowiednie okoliczności polityczne. Dopiero na początku 1942 roku SS Hauptsturmführer Karl Fritsch z obozu w Oświęcimiu wykazał, że pojemniki wypełnione cyklonem B dają bez porównania większe możliwości niż stosowany wcześniej w obozie zagłady w Kulm (Chełmno nad Nerem) tlenek węgla w zamkniętych ciężarówkach[387]. Jak dotąd jedynymi dwoma akcjami zapowiadającymi nadejście Holocaustu były tzw. Ausserordenthche Befriedungsaktion (Nadzwyczajna Akcja Pacyfikacyjna) z okresu od maja do sierpnia 1940 roku oraz akcja eutanazji z lat 1939-40. W wyniku pierwszej około trzy i pół tysiąca polskich intelektualistów — profesorów, nauczycieli, urzędników i księży — znalazło się w Dachau, Buchenwaldzie i Sachsenhausen, a w Palmirach pod Warszawą dokonano masowej egzekucji 2500 przywódców politycznych i przedstawicieli władz miejskich[388]. Druga doprowadziła do likwidacji wszystkich kalek i ludzi niepełnosprawnych umysłowo przebywających w polskich szpitalach. Poza tym przemoc ograniczyła się do lokalnych akcji odwetowych i do sporadycznych wojen wypowiadanych na wsiach oddziałom partyzanckim. Najgorsze tego rodzaju incydenty miały miejsce w Bydgoszczy i w innych miejscowościach na Pomorzu w październiku 1939 roku; około 20 000 Polaków wymordowano w odwecie za potyczkę, jaką Wojsko Polskie stoczyło we wrześniu w mieście z niemiecką „piątą kolumną”[389].
Działalność sowieckiej NKWD we wschodniej części Polski była w tym okresie pod wieloma względami bardziej destruktywna od działalności gestapo.
Sowieci, którzy mieli za sobą dłuższy niż Niemcy okres doświadczeń w dziedzinie terroru politycznego, nie musieli tracić czasu i energii na eksperymenty. Ich doświadczenie rozwinęło się, personel zaś rozrósł i nabrał większych kwalifikacji w okresie niedawnych czystek; szybko zatem wkroczyli do akcji. Podobnie jak w strefie niemieckiej, ludność przebadano, sklasyfikowano i posegregowano.
W tym przypadku jednak wszystkie niepożądane elementy usuwano, w sensie fizycznym, natychmiast po zidentyfikowaniu. Dekret NKWD wydany w Wilnie w 1940 roku podaje kategorie ludności podlegające deportacji:
1. Członkowie partii działających w Rosji w okresie przed rewolucją — mienszewicy, trockiści i anarchiści;
2. Członkowie działających nadal partii politycznych (narodowych), w tym studenci należący do organizacji studenckich;
3. Funkcjonariusze policji państwowej i żandarmerii oraz członkowie służb więziennych;
4. Oficerowie byłej Armii Carskiej oraz innych wojsk antybolszewickich z lat 1918—1921;
5. Oficerowie i sędziowie sądów wojskowych istniejących formacji Wojsk Polskich i Litewskich;
6. Ochotnicy wszystkich innych wojsk poza armią bolszewicką;
7. Osoby usunięte z Partii Komunistycznej;
8. Uchodźcy, emigranci polityczni i przemytnicy;
9. Obywatele innych państw, przedstawiciele zagranicznych firm, itp.;
10. Osoby, które podróżowały za granicę. Osoby utrzymujące kontakty z przedstawicielami obcych państw. Esperantyści i filateliści;
11. Urzędnicy ministerstw litewskich;
12. Personel Czerwonego Krzyża;
13. Osoby prowadzące ożywioną działalność na terenie parafii; duchowni, sekretarze i aktywni członkowie wspólnot religijnych;
14. Arystokracja, właściciele ziemscy, zamożni kupcy, bankierzy, przemysłowcy, restauratorzy i hotelarze[390].
Podobne środki stosowano na Białorusi i Ukrainie.
Dzieje prowadzonych przez Sowietów w latach 1939—40 deportacji z terenów okupowanych zaciemniły namiętności towarzyszące późniejszym wydarzeniom. Można w nich dostrzec kulminacyjny punkt stalinowskiego terroru, który zaczął narastać od czasu kampanii kolektywizacyjnej i czystek i który trwał nieprzerwanie aż do ataku Niemiec na ZSRR w 1941 roku. Związane z nim okropności były znane i opisywane o wiele wcześniej, zanim Sołżenicyn napisał swój Archipelag Gułag, ale nie przygotowana jeszcze na te relacje opinia publiczna Zachodu w. znacznej mierze po prostu nie przyjmowała ich do wiadomości. Polacy znaleźli się wśród pierwszych ofiar. Deportowano ich w złożonych z długich pociągów konwojach, które wyruszały na wschód w lutym, kwietniu i czerwcu 1940 roku, a potem jeszcze raz w czerwcu 1941 roku. Wszyscy byli przesłuchiwani przez NKWD, po czym otrzymywali wyroki skazujące na łagier, ciężkie roboty lub karną zsyłkę. Przeważającą większość skazano za nie znane przewinienia — po prostu dlatego, że naród polski uważany był za odwiecznego wroga swoich rosyjskich władców. Warunki panujące w tych pociągach nie dadzą się opisać żadnymi sensownymi słowami. Pasażerom kazano spakować racje żywności na miesiąc, natomiast pozwalano im zabrać jedynie minimum rzeczy osobistych.
Upychano ich na stojąco w zapieczętowanych, pozbawionych okien i nie ogrzewanych bydlęcych wagonach, w których mieli w środku zimy przebyć dystans pięciu, sześciu, siedmiu, ośmiu lub nawet dziewięciu tysięcy kilometrów. Jedynym widokiem na świat był skrawek nieba w wąskiej szczelinie pod dachem wagonu, przez którą także usuwano ekskrementy i ciała zmarłych. Zdarzały się przypadki szaleństwa, poważnych odmrożeń, śmierci głodowej, dzieciobójstwa, a nawet kanibalizmu. Ci, którzy przeżyli pociąg, często mieli przed sobą dalszą podróż pod pokładem rzecznych statków lub w skrzyniach odkrytych ciężarówek, które wiozły ich w najodleglejsze zakątki sowieckich pustkowi. Jednym z tych, co przeżyli i przekazali swą opowieść, był pewien działacz związkowy, górnik, któremu starczyło sił do przetrwania rygorów życia w obozie położonym w pobliżu bieguna zimna w północno-wschodniej Syberii:
27 września 1939 roku otrzymałem od władz politycznych sowieckiej administracji polecenie (…) zwołania zebrania wszystkich organizacji robotniczych, a następnie ich rozwiązania. Podczas tego spotkania obecni przedstawiciele NKWD wręczyli mi tekst rezolucji, która miała być przedłożona delegatom organizacji robotniczych, a następnie przez nich przyjęta.
Na mocy tej rezolucji robotnicy mieli dać wyraz swemu zadowoleniu z włączenia prowincji wschodniej do ZSRR. Ponieważ odmówiłem przekazania rezolucji, zostałem natychmiast aresztowany i osadzony w więzieniu w Drohobyczu. W czasie przesłuchań, które potem nastąpiły, zostałem oskarżony o zdradę interesów robotników, o podejmowanie akcji wrogich wobec Stalina, o udzielanie poparcia Trockiemu i innym zdrajcom ZSRR i tak dalej. 15 grudnia 1939 roku zostałem skazany przez sąd wojskowy na dziesięć lat ciężkich robót w obozie. Do 10 stycznia trzymano mnie w więzieniu w Drohobyczu, po czym przeniesiono do więzienia we Lwowie, a następnie ze Lwowa do Odessy.
W Odessie trzymano mnie w więzieniu od l lutego do 7 marca tegoż roku. Więzienie w Odessie było pełne Polaków. Przebywałem wraz z trzynastoma innymi osobami w celi przeznaczonej dla dwóch osób. Od 7 marca do 17 kwietnia odbywałem podróż z konwojem jadącym do Władywostoku. Podczas podróży więźniowie otrzymywali od czasu do czasu kawałek chleba, ale na ogół nie jedli i nie pili nic poza małą ilością śledzi z puszki i wrzątku. We Władywostoku znajdował się ogromny punkt rozdzielczy, z którego rozsyłano więźniów do obozów w prowincji Chabarowsk (…). Pod otwartym niebem biwakowało tam około 25 000 więźniów (…). 20 maja, wraz z ogromnym transportem innych więźniów, zostałem przewieziony przez Morze Japońskie do Magadanu, stamtąd zaś ciężarówką do jakiegoś innego punktu rozdzielczego. Stamtąd udaliśmy się w dalszą drogę do miejscowości Maldiak oddalonej o 1700 kilometrów, nad rzeką Kołymą. Przybyliśmy do Maldiaka 26 czerwca 1940 roku. Były tam cztery obozy, każdy na 2500 osób; mieszkaliśmy w barakach pokrytych brezentem, po stu więźniów w każdym. Spaliśmy na gołych pryczach, zrobionych nie z desek, lecz z bali (…).
Pod koniec września śniegu było po kolana. W Magadanie dano nam zimowe kurtki, w obozie zaś nieliczni otrzymali filcowe ochraniacze na nogi, a także ciepłe okrycia zwane buszłakami.
Cała okolica wokół obozu była zupełnie niezamieszkana (…). Gdy Sowieci robili kolejny krok posuwając się w głąb kraju, mieszkańcy okolic wycofywali się coraz głębiej w tajgę (…).
Pobudka była o piątej. Przed wyjściem do pracy więźniowie otrzymywali po kawałku chleba i porcję kaszy. Potem czwórkami maszerowaliśmy na swoje stanowiska pracy w kopalniach. Kopano w nich złoto. Po drodze do pracy czasem grała orkiestra. Praca na powierzchni polegała na wykopywaniu ziemi, często zmieszanej ze żwirem. Kopaliśmy kilofami, łomami i łopatami, a w zimie, kiedy ziemia była zamarznięta — oskardami. Była to naprawdę praca skazańca. Dzienna norma wynosiła 125 taczek ziemi, które następnie trzeba było przepchać na odległość 300 do 400 metrów. Pod ziemią kopalnie schodziły na 15—40 metrów w dół; nagminnie zdarzały się nieszczęśliwe wypadki (…). Nieszczęsne ofiary wyciągano na powierzchnię, odcinano im dłonie, które następnie przedkładano władzom na dowód ich śmierci, ciała zaś zagrzebywano w poszyciu tajgi. 012.30 była półgodzinna przerwa, i dostawaliśmy obiad złożony ze 150 gramów chleba i porcji cienkiej zupy; czasem kawałek ryby. Potem pracowaliśmy bez przerwy do 8 wieczorem. Ci, którzy do tego czasu nie zdołali wyrobić normy, musieli pracować jeszcze przez następne dwie godziny (…).
Więźniowie pochodzili ze wszystkich warstw społecznych (…) i wszystkich narodowości Związku Radzieckiego oraz z sąsiadujących z nim krajów.
Gdy więźniowie pracowali, często grała orkiestra. Przy akompaniamencie tej muzyki strażnicy wywoływali więźniów, których praca była szczególnie mało wydajna, i rozstrzeliwali ich na miejscu. Strzały rozbrzmiewały jeden po drugim (…). Pewien Żyd ze Lwowa, który pracował obok mnie, był tak wyczerpany, że raz za razem mdlał podczas pracy. Strażnik kazał mu wyjść z szeregu, odprowadził go do pobliskiej szopy i tam zastrzelił. Słyszałem strzał, a w parę minut później zobaczyłem martwe ciało. Ten sam los spotykał więźniów za najdrobniejsze wykroczenie przeciwko obowiązującym przepisom, zwłaszcza za oddalenie się choćby o parę kroków od wyznaczonego miejsca pracy albo za wyłamywanie się z kolumny w czasie marszu.
Każdy więzień padał w momencie przyjazdu do obozu ofiarą bezlitosnej grabieży, wszyscy zaś byli zdemoralizowani do szpiku kości (…).
W wyniku dwunaste- czy nawet czternastogodzinnego dnia pracy przez cały tydzień, bez ani jednego dnia wypoczynku, więźniowie już po krótkim okresie są całkowicie wyczerpani, łatwo padają ofiarą chorób. Ale więzień dostaje zwolnienie lekarskie dopiero wtedy, kiedy ma 40 stopni temperatury, a i to tylko pod warunkiem, że dzienna porcja zwolnień nie została jeszcze wyczerpana (…). W obozie liczącym około 10000 ludzi rocznie umiera jakieś 2000
(…). Co rano pewnej liczby więźniów nie dało się dobudzić, ponieważ umarli w ciągu nocy.
Podczas pierwszych dwóch i pół miesiąca mojego pobytu nad Kołymą z dwudziestu Polaków znajdujących się w mojej grupie zmarło szesnastu. Czterem, łącznie ze mną, udało się przeżyć.
W zimie trzeba pracować nawet przy 65-stopniowym mrozie. Ubrania szybko się niszczą przy pracy w kopalni. Chodziliśmy zawinięci w szmaty, których prawie nigdy z siebie nie zdejmowaliśmy (…). Jedynym marzeniem więźnia było dostać się do szpitala (…). Samookaleczenia były powszechną praktyką. Więzień chętnie odrąbywał sobie palec w nadziei, że tą metodą zostanie przyjęty do szpitala. Ja sam, wraz z drugim Polakiem, byłem gotów na krótko przed uwolnieniem obciąć sobie palce u rąk i nóg. Byliśmy u kresu wytrzymałości.
Pod koniec kilkumiesięcznego pobytu przeniesiono mnie z Maldiaka do Berliacha, gdzie pracowałem jako spawacz w warsztatach samochodowych. Tam przez całe trzy i pół miesiąca ani razu nie skosztowaliśmy chleba. Żyliśmy wyłącznie śledziami. Moje wynagrodzenie wynosiło trzydzieści dwa ruble miesięcznie, ale żeby tę sumę zarobić, musiałem wykonać 100% normy.
Po wybuchu wojny Polaków przeniesiono do tajgi i użyto do pracy przy wyrębie drzew (…). Pracując w lesie, przez czysty przypadek dowiedziałem się o polsko-sowieckim pakcie i o „amnestii” mającej objąć wszystkich polskich więźniów. Poszedłem do komendanta, aby o to zapytać. W odpowiedzi zostałem surowo ukarany: musiałem przez dwadzieścia cztery godziny stać na dworze bez jedzenia.
20 września 1941 roku przeniesiono nas z powrotem do Magadanu. Podczas trwającej cztery dni podróży nie dawano nam nic do jedzenia. W Magadanie spotkałem około 1200 Polaków. Z tego, co mówili, dowiedziałem się, że 60% Polaków deportowanych do obozów pracy nad Kołymą zmarło. Warunki w Magadanie praktycznie niewiele się zmieniły po amnestii. W mocy pozostały te same zarządzenia, co przedtem[391].
Wielu nie przeżyło. Do czasu, gdy w 1941 roku ogłoszono amnestię (z tytułu nie popełnionych przestępstw), nie żyła już niemal połowa z półtora miliona Polaków deportowanych w poprzednich latach. Wśród ofiar było 100 000 polskich Żydów, z wielkim rabinem Warszawy Mojżeszem Schorrem na czele. Dokładne liczby nigdy nie będą znane.
W porównaniu z cierpieniem na tak masową skalę śmierć czy też zaginięcie 15 000 oficerów Wojska Polskiego może nie wywoływać większego zdziwienia. We wrześniu 1939 roku oficerów internowano, odłączono od szeregowców i wywieziono do trzech różnych obozów w zachodniej części Rosji. Większość z nich nie była zawodowymi żołnierzami, lecz oficerami rezerwy, zmobilizowanymi podczas ofensywy niemieckiej. Byli to wysoko kwalifikowani ludzie z uniwersyteckim wykształceniem — nauczyciele, urzędnicy, handlowcy, lekarze i naukowcy. Z punktu widzenia sowieckich władz stanowili sam kwiat grupy określanej mianem wroga klasowego. Przez osiem miesięcy, czyli do maja 1940 roku, mogli korespondować z rodzinami w kraju. Potem korespondencja nagle się urwała.
Widziano odtąd przy życiu zaledwie jednego człowieka spośród tych 15 000; wysłano go na przesłuchanie do Moskwy, w czasie gdy likwidowano obozy. W kwietniu 1943 roku Niemcy odkopali w Lesie Katyńskim na brzegach Dniepru w pobliżu Smoleńska 4321 ciał. Większość zwłok miała ręce związane na plecach, każde — niemiecką kulę w tyle czaszki. Wielu miało w kieszeniach czytelne jeszcze dokumenty. Nie ma żadnej wątpliwości, kim byli. Hitlerowcy twierdzili, że zamordowali ich Sowieci w kwietniu 1940 roku; Sowieci natomiast utrzymywali, że oficerowie zostali pomordowani przez hitlerowców zimą 1941 roku. Wersję tę zarzucono, gdy ktoś zauważył, że ofiary mają na sobie letnie mundury. Międzynarodowa komisja powołana przez Niemców podtrzymała ich opinie; komisja powołana przez Sowietów potwierdziła wersję sowiecką. Dla ludzi, którym trzeba ostatecznych i w pełni udokumentowanych dowodów, sprawa nadal pozostaje otwarta[392]. Natomiast ku satysfakcji większości neutralnych obserwatorów winę Sowietów ustalono ponad wszelką wątpliwość. Masakra katyńska jest jedyną „hitlerowską zbrodnią wojenną” popełnioną na terenie ZSRR, o której Sowieci nigdy nie wspominają. Los pozostałych 11 000 oficerów można sobie jedynie wyobrażać[393]. W oczach Polaków ta jedna zbrodnia stała się symbolem niezliczonych, nigdzie nie zarejestrowanych, potwornych, nieludzkich czynów popełnionych przez Związek Radziecki na narodzie polskim[394].
Byłoby jednak rzeczą niesłuszną sądzić, że NKWD ograniczało swoją uwagę wyłącznie do wrogów klasowych. Ludowy Komisariat był tak samo bezlitosny w stosunku do nielicznych polskich komunistów, którzy wyszli cało z niedawnych czystek. Jednym z nich był Władysław Gomułka, który znalazłszy się w 1940 roku w strefie radzieckiej we Lwowie — wolał szukać szczęścia u Niemców w Generalnej Guberni. Wnioski nasuwają się nieodparcie. W tym stadium wydarzeń ZSRR starał się zapobiec odrodzeniu się niepodległej Polski w jakiejkolwiek formie. Stalin przewyższał Hitlera w swoim dążeniu do zredukowania Polaków do roli zniewolonego narodu niezdolnego do samorządności.
Niewiele pozostaje wątpliwości co do tego, że gdyby pakt hitlerowsko-sowiecki potrwał znacznie dłużej, obu stronom udałoby się zrealizować ich zamierzenia wobec Polski. W 1941 roku hitlerowska machina eksterminacji pracowała już na najwyższych obrotach. Sowietom nie potrzeba było żadnej zachęty. Odizolowany od wszelkiej pomocy z zewnątrz naród polski nie miał żadnych szans przetrwania w jakimkolwiek rozpoznawalnym kształcie. Jednak na szczęście dla Polaków kapryśne losy wojny odmieniły się na ich korzyść: uratowała ich napaść Niemców na Rosję. Chociaż kraj czekały jeszcze cztery długie lata koszmaru, Niemcy mieli się okazać niezdolni do unicestwienia Polski własnymi siłami. Sowieci, którzy przez dwa lata zachowywali się jak główni sprzymierzeńcy Hitlera, teraz przyszli z pomocą Polsce. Polacy uniknęli całkowitej zagłady.
Na początku lata 1941 roku było już rzeczą jasną, że coś się święci. W maju wszystkie niemieckie oddziały szturmowe z Jugosławii przewaliły się przez południową Polskę, zajmując nowe stanowiska nad Bugiem i Sanem. W czerwcu jednostki niemieckie ruszyły łańcuchem na wschód, drogami i szlakami kolejowymi posuwając się w kierunku granicy radzieckiej. Przemarszu setek dywizji nie dało się ukryć. Wszyscy z wyjątkiem Stalina byli przekonani, że pakt hitlerowsko-sowiecki dożywa swoich dni. 22 czerwca Wehrmacht — operacją znaną pod kryptonimem „Barbarossa” — rozpoczął inwazję na ZSRR. Przez następne cztery lata ziemie polskie były najpierw zapleczem wojny niemiecko-rosyjskiej, a potem jednym z jej głównych pól bitewnych. Aż do końca tego czteroletniego okresu nie można było poważnie sprzeciwić się supremacji Niemiec.
W ochronnym cieniu militarnych sukcesów niemiecka administracja w okupowanej Polsce zaniechała wszelkich dotychczasowych ograniczeń. Granice Generalnej Guberni rozszerzono, włączając doń okręg Galicji. Na wschodzie, na terenach odebranych Armii Czerwonej, utworzono nowe strefy okupacyjne. Przywódcy hitlerowscy w Berlinie zaczęli opracowywać szczegóły Generalplan—Ost, w myśl którego w ciągu nadchodzących dziesięcioleci całą ludność słowiańską zamieszkującą tereny między Odrą i Dnieprem mieli zastąpić niemieccy osadnicy. Opracowując ogólny plan, wyobrażali sobie, że około 20 milionów Polaków będzie można przesiedlić na tereny zachodniej Syberii; około dwóch do czterech milionów miano uznać za zdatnych do regermanizacji; reszta miała zostać wyeliminowana. W pierwszym stadium realizacji planu wszystkie zasoby ludzkie i materialne miały być wykorzystane do celów wojennych; wszelki opór miał być bezlitośnie dławiony, wszystkie jednostki uznane za rasowo niższe lub bezużyteczne — Żydzi, Cyganie, radzieccy jeńcy wojenni i ludzie niezdolni do pracy — mieli zostać eksterminowani[395].
Pod naciskiem wojny działalność gospodarcza Niemców przeradzała się stopniowo, przechodząc od zwykłego wyzysku do szaleńczej destrukcji. Na terenach przyłączonych do Rzeszy większość zajętych zakładów przemysłowych przeszła w ręce Reichswerke Göring AG i została przestawiona na produkcję sprzętu wojennego. W Generalnej Guberni oficjalna polityka ulegała gwałtownym wahaniom.
W latach 1939—41 zaczęto opracowywać plany demontażu fabryk sprzętu wojennego w celu ich przeniesienia na teren Niemiec. Ale po roku 1941 okazało się, że wygodniej jest mieć je w pobliżu frontu wschodniego. Po roku 1943 bombardowania alianckie w zachodnich Niemczech zachęciły właścicieli koncernów do szukania ucieczki na wschód. Przez pewien czas wysokość produkcji przekraczała poziom z 193 8 roku. Życie gospodarcze w coraz większym stopniu dostawało się pod wpływy WVHA (Głównego Departamentu do spraw Gospodarki i Administracji) SS, który próbował — bez większego powodzenia — zintegrować je z własną polityką w sprawach rasowych i kontroli ludności. W latach 1944—45, kiedy nadszedł czas totalnego chaosu, setki tysięcy niedożywionych półniewolników obojga płci i wszelkiej możliwej narodowości przeganiano tam i z powrotem, od jednego do drugiego porzucanego w połowie przedsięwzięcia, wśród nie kończących się wycofywanych konwojów i oddziałów demontażowych pokonanego Wehrmachtu[396].
W celu sfinansowania tych operacji w kwietniu 1940 roku otwarto w Krakowie Bank Emisyjny (Emissionsbank in Polen), który stanowił filię centralnego Reichsbanku. Wydawane przez niego banknoty i asygnaty stwarzały ograniczoną bazę dla prowadzonego na mniejszą lub większą skalę handlu w Generalnej Guberni, nie były natomiast w stanie opanować szalejącej inflacji cen ani ograniczyć rozległego „oficjalnego” i „nieoficjalnego” czarnego rynku. Bank działał do stycznia 1945 roku.
Terror hitlerowski narastał nieubłaganie. W 1941 roku Polska stała się miejscem narodzin Holocaustu, „archipelagiem” fabryk śmierci i obozów, sceną egzekucji, pacyfikacji i eksterminacji, które przerosły wszystko, o czym mówiły dotąd pisane dzieje ludzkości.
Bezprawne egzekucje przeprowadzane z rozkazu policji czy władz wojskowych stały się codziennym zjawiskiem. Jednostkowe selektywne egzekucje z lat 1939—40 ustąpiły teraz miejsca przeprowadzanym masowo rozstrzeliwaniom i wieszaniom. W miastach więźniów i podejrzanych z miejsca rozstrzeliwano. W Warszawie na każdym niemal rogu ulicy ginęły dziesiątki lub setki mieszkańców.
W następstwie zarządzenia z 16 października 1943 roku w sprawie „przeciwdziałania takim akcjom wymierzonym przeciwko niemieckiej odbudowie Generalnej Guberni” codziennym zjawiskiem stały się uliczne łapanki. Zakładników mordowano lub publicznie torturowano na oczach ludności, spędzonej specjalnie w tym celu na miejsce kaźni.
Pacyfikacja wsi przebiegała równolegle z pacyfikacją miast. Dobrze znany los czeskiej wioski Lidice, gdzie zamordowano 143 mężczyzn w odwecie za zabójstwo generała SS Reinharda Heydricha, podzieliły setki wsi polskich. Niekompletny wykaz sporządzony po wojnie ustala ich liczbę na 299:
Rajsk, 16 kwietnia 1942 (142—zamordowanych); Krassowo—Częstki, 17 lipca 1943 (259); Skłoby, 11 kwietnia 1940 (215); Michniów, 13 lipca 1943 (203); Józefów, 14 kwietnia 0 (169); Kitów, 11 grudnia 1942 (174); Sumin, 29 stycznia 1943 (118); Sochy, l czerwca 1943 (181); Borów, 2 lutego 1944 (232); Łążek, 2 lutego 1944 (187); Szczęcyn, 2 lutego 1944 (368); Jamy, 3 marca 1944 (147); Milejów, 6 września 9 (150); Kaszyce, 7 marca 1943 (117); Kruszę, 31 sierpnia 1944 (158); Lipniak—Majorat, 2 września 1944 (370)…
Największa akcja pacyfikacyjna miała miejsce między listopadem 1942 roku a sierpniem 1943 roku w rejonie Zamościa, który został wytypowany jako teren przeznaczony na kolonizację niemiecką i ukraińską. Z około 300 wsi wysiedlono ponad 100 000 polskich chłopów. Tych, którzy byli zdolni do pracy, wywieziono do Rzeszy. Dzieci deportowano z zamiarem poddania ich germanizacji. Inicjatorów akcji oporu wysłano na śmierć do Oświęcimia i Majdanka. Resztę rozproszono po całej Generalnej Guberni. Skalę niemieckich planów w zakresie kolonizacji pozwala należycie ocenić fakt, że dalsze wsi objętych planem zachowało się w stanie nie tkniętym po prostu dlatego, że SS nie miało wystarczającej liczby ludzi, żeby się z nimi rozprawić[397].
Hitlerowskie obozy mnożyły się w tempie przewyższającym wszystko, co działo się w innych częściach Europy. Dzieliły się one na sześć podstawowych kategorii: obozy jenieckie — O f flag dla oficerów, Stalag dla niższych rang — podlegały niemieckim władzom wojskowym. W Polsce przebywali w nich głównie jeńcy z frontu wschodniego; wkrótce też przestano zachowywać jakiekolwiek pozory przestrzegania ludzkich norm życia. Rygorystyczna polityka morzenia głodem wszystkich jeńców, którzy odmówili służby w niemieckich formacjach wojskowych, doprowadziła do powstania warunków, o których nie słyszano w innych częściach Rzeszy. Sądzi się, że około 500 000 jeńców radzieckich i około 50 000 Włochów internowanych po upadku Mussoliniego w 1943 roku zmarło w stalagu III B w Łambinowicach, stalagu VIII C w Żaganiu, frontstalagu 307 w Dęblinie lub stalagu 325 w Zamościu. Innymi obozami zarządzało SS lub gestapo. Obozy specjalne przeznaczano dla rozmaitych kategorii więźniów — sierot, młodocianych przestępców lub dzieci wyselekcjonowanych do germanizacji. Obozy pracy — Judenlager dla Żydów, Polenlager dla Polaków — były usytuowane w pobliżu większych zakładów produkcji sprzętu wojennego; zazwyczaj określano je mianem „ośrodków reedukacji przez pracę”. Obozy karno-śledcze, jak na przykład obóz w Żabikowie pod Poznaniem, tworzyło gestapo, aby ułatwić prowadzenie śledztw w sprawach kryminalnych i politycznych. W obozach przejściowych lokowano deportowanych, osoby oczekujące na zaszeregowanie, a także siłę roboczą przewożoną na teren Rzeszy. Obozy koncentracyjne były przedmiotem specjalnej troski SS i rezerwowano je dla politycznych i rasowych wrogów hitlerowskiego ładu.
Największe tego typu instytucje w Polsce — w Oświęcimiu—Brzezince (1940-45), Majdanku (1941-45), Treblince (1942—44) i Płaszowie (Plaschau, 1944-45) pod Krakowem — zasilała i wspomagała sieć dwu tysięcy punktów zbiorczych i urzędów. Ich personel stanowiły stałe załogi niemieckie. Rozmiary i jawnie publiczna działalność obozów zupełnie uniemożliwiały realizację polityki Himmlera, zalecającej formalną tajemnicę. Szybko straciły początkowy charakter ośrodków internowania lub zakładów karnych, przekształcając siew placówki systematycznego ludobójstwa — między innymi służyły jako miejsca, gdzie dokonywano hitlerowskiego „ostatecznego rozwiązania” problemu żydowskiego[398].
Żaden z obozów nie dorównał jednak ani rozmiarami, ani złą sławą obozowi w Oświęcimiu—Brzezince, umiejscowionemu dogodnie na ziemi niczyjej w zakolu dawnej granicy Śląska, na podmokłych terenach u zbiegu Wisły i Soły. Działalność rozpoczął w czerwcu 1940 roku jako obóz dla internowanych 10 000 więźniów politycznych, przeniesionych z pobliskich więzień polskich i śląskich. W marcu 1941 roku rozbudowano go tak, aby mógł pomieścić 30 000 więźniów. W tym stadium Oświęcim nie różnił się w żaden istotny sposób od swoich poprzedników — Dachau (1933), Buchenwaldu (1937) czy Sachsenhausen (1936). Nowo przybyli maszerowali w takt obozowej orkiestry, przechodząc przez żelazną bramę z napisem Arbeit macht frei, mijając podwójny rząd drutów kolczastych pod napięciem i ukryte przed ich oczyma stanowiska karabinów maszynowych. Kiedy znaleźli się w środku, każdemu tatuowano na przedramieniu obozowy numer, dawano więzienny pasiak, przydzielano pryczę w jednym z długich rzędów ponurych ceglanych baraków i kierowano do pracy. Przeciętny okres życia w obozie wynosił trzy miesiące. W październiku 1941 roku rozpoczęto dalszą rozbudowę. Z powodu wojny na froncie wschodnim i „ostatecznego rozwiązania” poszerzono teren obozu o kilka tysięcy hektarów ziemi w okolicznej Brzezince (Birkenau), aby zapewnić miejsce dla kolejnych 100 000 więźniów. Liczbę esesmanów zwiększono do ponad 2000, nie licząc tysięcy kapo oraz służb specjalnych, powoływanych spośród samych więźniów. Dobudowano oddział kobiecy i linię kolejową, wieże strażnicze ze specjalnym oświetleniem oraz zainstalowano nowoczesne reflektory. 4 maja 1942 roku pierwsze z czterech komór gazowych i krematoriów pochłonęły pierwsze ofiary z obozowego szpitala. Później ich dzienna wydajność przekroczyła 8000 ciał. W szczytowym okresie Endlosung, w latach 1942—43, mniej więcej co godzinę przyjeżdżał pociąg i wyładowywał na długą rampę swój ludzki ładunek — żywych i martwych. Sprawnych fizycznie odprowadzano do pracy. Starych, słabych, młodych i matki z dziećmi informowano, że zostaną poddani odwszeniu, następnie kazano im się rozebrać i odprowadzano ich prosto do komór gazowych. W dwadzieścia minut później oddziały specjalne goliły trupom włosy, szukając drogocenności ukrytych w otworach ciała, hakami wyrywały z ust złote zęby i na noszach wynosiły okaleczone szczątki do pieców. Po drugiej stronie krematoriów kolejne grupy robotników zajmowały się pozostałościami poprzedniego transportu, zbierając tłuszcze do wyrobu mydła i zsypując prochy do worków, aby mogły później posłużyć za nawóz. Był to Anus Mundi, którego mechanizm regulowano z pruską precyzją. Te spośród jego niezliczonych ofiar, które umierały szybko, były wybrańcami losu. Ci, którym oszczędzono komór gazowych, znosili tak dotkliwe cierpienia i upodlenie, które w szczegółach z trudem tylko można sobie wyobrazić: śmierć głodową, kanibalizm, codzienne apele, Scheissmeister, „huśtawkę Bogera”, ścianę śmierci, pseudomedyczne operacje przeprowadzane na „osobach doświadczalnych”, sterylizacje, amputacje, celowo wszczepiane choroby, szydzenie z praktyk religijnych, egzekucje wyreżyserowane jak teatralne przedstawienia, perwersje seksualne, obciąganie abażurów ludzką skórą, zasuszanie obciętych ludzkich głów, „spadochrony”, Aktion—”Kugel”… Tanatologia wzniosła się na niedościgłe wyżyny teorii i praktyki. Jej zezwierzęconym adeptom dawano krótkie odroczenie wyroku w zamian za donosicielstwo, terror i żerowanie na współwięźniach, po czym najczęściej ich samych także unicestwiano.
W dniu wyzwolenia obozu przez Armię Czerwoną, 27 stycznia 1945 roku, znaleziono w nim zaledwie 7500 żywych więźniów, w tym 90 par identycznych bliźniąt. Według rejestrów przedstawionych podczas procesów norymberskich, obóz Oświęcim—Brzezinka zdążył do tego czasu pochłonąć ponad milion ludzkich istnień[399].
Uczucia, jakie znajdowały pożywkę w Oświęcimiu, nie poddają się żadnym opisom. Normalnych ludzi doprowadzano do stanu, w którym dopuszczali się oni najbardziej sprzecznych z naturą czynów:
Oto idzie szybko kobieta, śpieszy się nieznacznie, ale gorączkowo. Małe, kilkuletnie dziecko, o zarumienionej, pyzatej twarzy cherubinka, biegnie za nią, nie może nadążyć, wyciąga rączki z płaczem: Mamo! Mamo!
— Kobieto, weźże to dziecko na ręce!
— Panie, panie, to nie moje dziecko, to nie moje! — krzyczy histerycznie kobieta i ucieka zakrywając rękoma twarz. Chce skryć się, chce zdążyć między tamte, które nie pojadą autem, które pójdą pieszo, które będą żyć. Jest młoda, zdrowa, ładna, chce żyć.
Ale dziecko biegnie za nią, skarżąc się na cały głos:
— Mamo, mamo, nie uciekaj!
— To nie moje, nie moje, nie!
Aż dopadł ją Andrej, marynarz z Sewastopola. Oczy miał mętne od wódki i upału. Dopadł ją, zbił z nóg jednym zamaszystym uderzeniem ramienia, padającą chwycił za włosy i dźwignął z powrotem do góry. Twarz miał wykrzywioną wściekłością.
—Ach, ty, jebi twoju mat’, blad’ jewrejskaja To ty od swego dziecka uciekasz! Ja tobi dam, ty kurwo! — chwycił ją wpół, zadławił łapą gardło, które chciało krzyczeć, i wrzucił ją z rozmachem jak ciężki wór zboża na auto. — Masz! Weź i to sobie! Suko! — i cisnął jej dziecko pod nogi.
— Gut gemacht, tak należy karać wyrodne matki — rzekł esesman stojący przy samochodzie. — Gut, gut, Ruski.
(…) Oto para ludzi padła na ziemię, spleciona rozpaczliwie uściskiem. On wbił kurczowo palce w jej ciało, zębami chwycił za ubranie. Ona krzyczy histerycznie, przeklina, bluźni, aż przyduszona butem rzęzi i milknie. Rozczepiają ich jak drzewo i wpędzają jak zwierzynę na auto. (…)
Inni niosą dziewczynkę bez nogi; trzymają ją za ręce i za tę jedną, pozostałą nogę. Łzy ciekną jej po twarzy, szepce żałośnie: „panowie, to boli, boli…” Ciskają ją na auto między trupy. Spali się żywcem wraz z nimi[400].
Warunki panujące w innych obozach nie były lepsze. Treblinka, położona na brzegu Bugu w odległości osiemdziesięciu kilku kilometrów od Warszawy, była mniejsza niż Oświęcim; wybudowano ją na zamówienie dla celów Endlosung:
Prokurator Smirnow: Proszę, aby pan opisał Trybunałowi ten obóz.
Rajzman: Transporty przybywały tam codziennie; ich liczba zależała od liczby przyjeżdżających pociągów; czasem trzy, cztery lub pięć pociągów, wyłącznie z Żydami — z Czechosłowacji, Niemiec, Grecji i Polski. Zaraz po przyjeździe ludziom dawano pięć minut na wyjście z pociągu i ustawienie się szeregiem wzdłuż rampy. Wszystkich wypędzonych z wagonów dzielono na grupy — osobno mężczyzn, kobiety i dzieci. Natychmiast kazano im się rozebrać, co odbywało się pod uderzeniami batów niemieckich strażników. Robotnicy zatrudnieni przy tej operacji natychmiast zbierali wszystkie ubrania i odnosili je do baraków. Następnie ludzie musieli iść nago ulicą wiodącą do komór gazowych.
Prokurator Smirnow: Chciałbym, aby pan powiedział Trybunałowi, jak Niemcy nazywali ulicę prowadzącą do komór gazowych.
Rajzman: Nazywali ją Himmelfahrtstrasse.
Prokurator Smirnow. To znaczy ulicą prowadzącą do nieba?
Rajzman: Tak…
Prokurator Smirnow: Proszę nam powiedzieć, jak długo żył człowiek od chwili przyjazdu do obozu w Treblince?
Rajzman: Cała czynność rozbierania się i przejścia do komór gazowych zabierała mężczyznom od 8 do 10 minut, a kobietom mniej więcej 15 minut. U kobiet trwało to 15 minut, ponieważ musiano im ogolić włosy, zanim przeszły do komór gazowych.
Prokurator Smirnow: Dlaczego obcinano im włosy?
Rajzman: Zgodnie z pomysłem władz, włosy te miały zostać użyte do produkcji materacy dla niemieckich kobiet (…).
Prokurator Smirnow: Proszę świadka, proszę nam powiedzieć, czy ludzie przyjeżdżali do Treblinki pociągami czy ciężarówkami?
Rajzman: Prawie zawsze przywożono ich pociągami; jedynie Żydzi z sąsiednich wsi i osad przyjeżdżali ciężarówkami…
Prokurator Smirnow: Proszę nam powiedzieć, jak wyglądała później stacja w Treblince?
Rajzman: Na początku na stacji nie było w ogóle żadnych szyldów, ale w kilka miesięcy później komendant obozu, niejaki Kurt Franz[401], wybudował elegancki dworzec z tablicami. Na barakach, w których gromadzono ubrania więźniów, były tablice z napisami „Restauracja”, „Kasa biletowa”, „Telefon”, „Telegraf i tak dalej. Były nawet rozkłady jazdy z godzinami odjazdów i przyjazdów ze stacji Grodno, Suwałki, Wiedeń i Berlin.
Prokurator Smirnow: Czy dobrze zrozumiałem, że świadek mówi, iż wybudowano coś w rodzaju fałszywej stacji kolejowej? (…)
Rajzman: Kiedy ludzie wysiadali z pociągów, naprawdę mieli wrażenie, że są na jakiejś bardzo przyzwoitej stacji (…).
Prokurator Smirnow: A co się działo z tymi ludźmi później?
Rajzman: Tych ludzi prowadzono ulicą Himmelfahrt prosto do komór gazowych.
Prokurator Smirnow: Proszę nam teraz powiedzieć, jak zachowywali się Niemcy, mordując swoje ofiary w Treblince.
Rajzman: Jeśli ma pan na myśli właściwe egzekucje, to każdy niemiecki strażnik miał swój własny przydział pracy. Zacytuję tylko jeden przykład. Mieliśmy Scharfuhrera Menza, do którego należało pilnowanie tak zwanego „Lazarettu”. (…) Była to część placu, ogrodzona drewnianym parkanem. Spędzano tam wszystkie kobiety, starców i dzieci. Przy bramie lazaretu wisiała wielka flaga Czerwonego Krzyża. Menz, który specjalizował się w mordowaniu wszystkich ludzi sprowadzanych do tego lazaretu, nikomu innemu nie powierzyłby swojej pracy (…). Do tego budynku przyprowadzono z pociągu 10-letnią dziewczynkę z dwuletnią siostrą. Kiedy starsza dziewczynka zobaczyła, że Menz wyciąga rewolwer, aby zastrzelić jej siostrę, rzuciła się do niego z płaczem pytając, dlaczego chce to zrobić. Nie zabił małej; wrzucił ją żywcem do pieca, a potem zabił starszą. (…) Przyprowadzili do tego budynku jakąś starszą kobietę z córką. Córka była w ostatnich dniach ciąży. Położono (…) ją na trawie i kilku Niemców przyszło przyglądać się, jak rodzi. Przedstawienie trwało dwie godziny. Kiedy dziecko się urodziło, Menz zapytał jego babkę, czyją śmierć chciałaby zobaczyć najpierw. Babka błagała, żeby zabił ją. Ale oczywiście zrobił coś odwrotnego. Nowo narodzone dziecko zostało zamordowane pierwsze, potem jego matka, a na końcu babka (…)
Prokurator Smirnow: Proszę świadka, proszę nam powiedzieć, ile osób sprowadzano dziennie do obozu w Treblince?
Rajzman: W okresie od lipca do grudnia 1942 roku codziennie przybywały przeciętnie trzy transporty po 60 wagonów. W roku 1943 transporty przyjeżdżały rzadziej.
Prokurator Smirnow: Proszę świadka, proszę nam powiedzieć, ile osób zabijano przeciętnie w obozie w ciągu dnia?
Rajzman: Sądzę, że przeciętnie zabijano w Treblince od dziesięciu do dwunastu tysięcy ludzi dziennie…[402]
Strażników — zwłaszcza tych, którzy chcieli nadać procedurze pozory porządku i przyzwoitości — zamieniano w istne zwierzęta. Rudolf Höss, komendant obozu w Oświęcimiu w okresie od 1940 do 1944 roku, odnotował w swojej autobiografii najbardziej obciążające samooskarżenie natury ludzkiej, jakie kiedykolwiek sformułowano:
Musiałem wydawać się zimnym i bez serca w okolicznościach, w których każdemu czującemu po ludzku kurczyło się serce (…) Musiałem chłodno przyglądać się, gdy matki szły do komór gazowych ze śmiejącymi się lub płaczącymi dziećmi. Pewnego razu dwoje małych dzieci tak pogrążyło się w zabawie, że nie chciały matce pozwolić się od niej oderwać. Nawet Żydzi z Sonderkommando nie chcieli zabrać dzieci. Nigdy nie zapomnę błagającego o zmiłowanie spojrzenia matki, która na pewno wiedziała, co się stanie (…) Wszyscy patrzyli na mnie. Dałem znak podoficerowi służbowemu, ten wziął opierające się dzieci na ręce i zaniósł je do komory (…)
Musiałem na wszystko patrzeć. Dniem i nocą musiałem się przypatrywać wyciąganiu i paleniu zwłok, musiałem godzinami oglądać wyrywanie zębów, obcinanie włosów i inne okropności. Przebywałem wśród odrażającego odoru rozchodzącego się podczas rozkopywania masowych grobów i spalania zwłok. (…) musiałem przez okienko komory gazowej przyglądać się śmierci. Musiałem czynić to wszystko, ponieważ byłem osobą, na którą wszyscy patrzyli, ponieważ musiałem wszystkim okazać, że nie tylko wydaję rozkazy i zarządzenia, lecz także jestem gotów wszędzie być przy ich wykonywaniu, jak tego wymagam od swoich podkomendnych (…) W obliczu takiej twardej konsekwencji musiałem głęboko kryć swoje ludzkie „zahamowania” (…) Musiałem być zimny wobec wszelkich wydarzeń (…) A przecież w Oświęcimiu nie mogłem się naprawdę skarżyć na nudę (…)
Istniało dla mnie tylko jedno: posuwać się naprzód, popędzać, aby stworzyć lepsze warunki do realizacji nakazanych poleceń (…)
Wszyscy w Niemczech powinni dać z siebie wszystko, abyśmy mogli wygrać wojnę (…)
Zgodnie z wolą Reichsführera SS Oświęcim stał się największym w dziejach zakładem uśmiercania ludzi.
Często, gdy widziałem szczęśliwie bawiące się nasze dzieci, jak szczęśliwa jest moja żona ze swoją najmłodszą córeczką, nachodziły mnie myśli, jak długo będzie trwać jeszcze nasze szczęście. Moja żona nigdy nie umiała sobie wytłumaczyć moich posępnych nastrojów i przypisywała je służbowym kłopotom (…) Byłem z siebie niezadowolony. Do tego dochodziło główne zadanie, nie kończąca się praca i niesolidność współpracowników (…) Prawda, że mojej rodzinie było w Oświęcimiu dobrze. Każde życzenie mojej żony i dzieci było spełniane.
Dzieci mogły swobodnie szaleć do woli. Żona moja żyła wśród kwiatów jak w raju (…) Każdemu więźniowi, który u nas pracował, moja żona chciała coś podarować, dzieci zaś stale żebrały u mnie o papierosy dla nich. Szczególnie przywiązane były do ogrodników. Całą naszą rodzinę charakteryzowała miłość do rolnictwa, szczególnie zaś do zwierząt. Co niedziela musiałem z rodziną objeżdżać pola, obchodzić stajnie, nie pomijaliśmy nawet psiarni. Szczególnymi względami cieszyły się oba nasze konie i źrebak. Dzieci miały zawsze w ogrodzie jakieś szczególne zwierzęta, znoszone przez więźniów: żółwie, kuny, koty lub jaszczurki. W ogrodzie było stale coś nowego i interesującego. Latem dzieci pluskały się w basenie w ogrodzie lub kąpały w Sole.
Największą radością była jednak wspólna kąpiel z tatusiem. On jednak miał mało czasu na te wszystkie dziecięce zabawy (…)[403]
Akapity te zostały napisane w 1947 w celi polskiego więzienia w Krakowie — w parę dni później autor, po zakończeniu procesu sądowego, został stracony w tym samym miejscu, w którym niegdyś wykonywał swe obowiązki.
Równie trudno pojąć przeprowadzane z zimnym wyrachowaniem kalkulacje ekonomiczne. Obóz Oświęcim—Brzezinka został zaprojektowany przez rzekomo odpowiedzialnych architektów i konsultantów i pracował na rzecz największych niemieckich firm. Jego działalność była poddana skrupulatnej kontroli finansowej i ocenie jakości produkcji. Biuro Hossa zdobił umieszczony na ścianie wielki wykres, na którym ujęto wszystkie produkty końcowe, jakie miały powstawać w wyniku działalności każdego z działów produkcyjnych. Poza syntetyczną benzyną, produkowaną w obozowych zakładach chemicznych, dostarczano złoto dla banków Rzeszy, a także tony nawozu z mączki kostnej; mydło, włosiankę, soczewki optyczne „odzyskane” z okularów, a także złom drewniany i metalowy z protez i sztucznych kończyn. WVHA z góry dokładnie określiła swoje zyski:
Wynajmowanie więźniów obozu koncentracyjnego do pracy w zakładach przemysłowych daje dzienny zysk w wysokości od 6 do 8 marek, z czego 70 fenigów należy odliczyć na koszty utrzymania i odzież. Zakładając, że przeciętna długość życia więźnia w obozie wyniesie 9 miesięcy, należy tę cyfrę pomnożyć przez 270, co daje sumę 1431 marek. Dochód ten można podnieść przez racjonalne wykorzystanie ciał, to znaczy złotych plomb w uzębieniu, odzieży, drogocennych przedmiotów, eto. Z drugiej jednak strony, każde zwłoki oznaczają stratę 2 marek, tyle bowiem wynosi koszt kremacji[404].
Z jakichś nie wyjaśnionych przyczyn produkcja nie osiągała przewidywanego poziomu. Pod koniec 1942 roku nawet esesmani zaczęli zdawać sobie sprawę z tego, że eksterminacja pracującej dla nich siły roboczej nie ma sensu z punktu widzenia gospodarki. Jedno z przedsiębiorstw, Ostindustrie GmbH, trzeba było zlikwidować, ponieważ okazało się, że żaden z jego pracowników nie żyje. Gestapo otrzymało rozkazy werbowania robotników z przemysłu cywilnego na podstawie fałszywych oskarżeń i zarzutów, po to tylko, aby utrzymać konieczne zasoby siły roboczej. W grudniu 1942 roku Oswald Pohl, szef WVHA, wydał zarządzenie zakazujące stosowania wszelkich form maltretowania więźniów obozów koncentracyjnych, ponieważ praktyki tego rodzaju odbijają się na efektywności produkcji; w kwietniu 1943 roku Pohl musiał przyznać, że brak opału spowoduje zawieszenie Endlosung na czas nieokreślony. Rozporządzenia te nie przyniosły jednak żadnego złagodzenia sytuacji. Pozostałych przy życiu więźniów skazywały na powolną śmierć zamiast szybkiego końca w komorze gazowej, SS zaś obciążały „siłą roboczą” złożoną z żywych szkieletów, które nie były jeszcze całkiem martwe, ale też nie mogły już pracować.
Statystyki mówią same za siebie. W ciągu sześciu lat wojny liczba ludności byłej Rzeczypospolitej Polskiej zmniejszyła się o 6 028 000, z czego 2,9 miliona stanowili polscy Żydzi. Około 644 000 obywateli polskich (czyli 10,7% ogółu) straciło życie w wyniku bezpośrednich działań wojennych. Łącznie 5 384 000 obywateli (89,3%) zginęło podczas egzekucji i pacyfikacji, przede wszystkim zaś w obozach koncentracyjnych. Z szacunkowej liczby 18 milionów ofiar hitleryzmu wszystkich narodowości ponad 11 milionów zginęło na okupowanych ziemiach polskich.
W tej liczbie ponad 5 milionów stanowili Żydzi. Niestety, statystyczna analiza tych straszliwych liczb wciąż pozostaje przedmiotem sporów[405]. Badacze żydowscy liczą przede wszystkim ofiary narodowości żydowskiej. Badacze polscy liczą przede wszystkim ofiary polskie. Żadna ze stron nie jest skłonna należycie uwypuklić faktu, że najliczniejsza kategoria ofiar obejmuje zarówno Polaków, jak i Żydów. Wydaje się, że nie każdego zadowala po prostu liczenie ludzkich istot.
Ruch oporu rozwijał się żywo od samego początku okupacji. Dla Polaków problem kolaboracji po prostu nie istniał. Nigdy nie było żadnego polskiego Quislinga — z tego prostego powodu, że w Polsce hitlerowcy nigdy właściwie nie próbowali go znaleźć. Przed Polakami stał jasny wybór: albo się całkowicie poddać, albo stawiać opór. Gdy okazało się, że podporządkowanie się nie przynosi żadnych korzyści, coraz częściej zaczęto się skłaniać ku ruchowi oporu. W pierwszych miesiącach wojny do lasów wycofały się dziesiątki pojedynczych oddziałów partyzanckich, w miastach spontanicznie powstawały setki komórek ruchu konspiracyjnego.
Partyzanci nie otrzymywali od nikogo rozkazów, ale nie trzeba im było mówić, na czym polega ich zadanie: przy każdej okazji nękali i odwracali uwagę wroga — zarówno hitlerowców, jak i Sowietów. Jednym z takich „samotnych jeźdźców” był major Henryk Dobrzański (1896—1940), znany pod kryptonimem Hubal: zginął 30 kwietnia 1940 roku w wiosce pod Kielcami, po trwającej przez całą zimę serii emocjonujących wojennych wypadów. Był pierwszym z wielu[406].
Podwaliny zorganizowanego ruchu oporu istniały jeszcze przed zakończeniem kampanii wrześniowej. 27 września 1939 roku grupa oficerów pod dowództwem generała Karaszewicza—Tokarzewskiego utworzyła organizację pod nazwą Służba Zwycięstwu Polski (SZP), która miała kontynuować walkę w podziemiu.
Nieco później, w listopadzie, powstał Związek Walki Zbrojnej (ZWZ), utworzony przez nowo powstały rząd emigracyjny w celu podporządkowania działalności ruchu oporu planom zachodnich aliantów. We właściwym czasie te dwie organizacje stały się zaczątkiem AK — Armii Krajowej, którą z powodzeniem można uważać za najliczniejszą podziemną formację wojskową w Europie. W latach 1941—42 dołączyły do niej liczne Bataliony Chłopskie — BCh — utworzone w celu zwalczania niemieckich planów przesiedleń i pacyfikacji, a także prawicowe ugrupowanie — Narodowa Organizacja Wojskowa (NOW) i utworzona przez PPS WRN — Gwardia Ludowa (GL). Rozwiązany Związek Harcerstwa Polskiego (ZHP) oddał swoich członków do dyspozycji AK i utworzył własne podziemne oddziały szturmowe znane jako Szare Szeregi[407].
Przez dłuższy czas osiągnięcia ruchu oporu były z konieczności dość skromne. Wobec zakazu zgromadzeń i posiadania broni, którego złamanie groziło natychmiastową śmiercią, konieczne było zachowanie największej ostrożności. Mimo to pociągi wypadały z szyn. Konwoje nieprzyjacielskie wpadały w zasadzki. Więźniów odbijano z rąk hitlerowskich strażników. Skarby sztuki narodowej wywożono do bezpiecznych kryjówek. Ktoś odśrubował z pomnika Kopernika w Warszawie tabliczkę ku czci „wielkiego niemieckiego astronoma” Nikolausa Koppernicka. Do niemieckiego radia jakimś sposobem trafiała patriotyczna polska muzyka.
Polskich robotników w niemieckich fabrykach przekonywano, że powinni pracować jeszcze wolniej niż dotychczas. Kwitła prasa podziemna, wydawana po polsku i — w celach propagandowych — po niemiecku. Wszystkie największe polskie uniwersytety — w Warszawie, Krakowie, Lwowie i Wilnie — wznowiły konspiracyjną, prywatną działalność. Tajna Organizacja Nauczycielska stworzyła imponujących rozmiarów sieć tajnego nauczania, które w późniejszych etapach przejęło kształcenie miliona polskich dzieci. Aliantom przekazywano cenne informacje — między innymi szczegóły dotyczące konstrukcji rakiet V1 i V2[408]. Nawet na terenie obozów komórki ruchu oporu rozpowszechniały zakazane informacje oraz planowały ucieczki i inne akcje. Pod koniec 1942 roku ruch oporu mógł już odpowiedzieć terrorem na terror. 8 października 1942 roku saperzy AK zniszczyli główną stację rozrządową w Warszawie. 24 października Gwardia Ludowa dokonała zamachu bombowego na „Cafe Club” Wehrmachtu w Warszawie, odpowiadając w ten sposób na publiczną egzekucję swoich pięćdziesięciu członków. 30 grudnia w miejscowości Wojda w pobliżu Zamościa Bataliony Chłopskie po raz pierwszy rzuciły zbrojne wyzwanie akcjom pacyfikacyjnym. W styczniu 1943 r. AK utworzyła komórkę pod nazwą Kierownictwo Dywersji (Kedyw), która w ciągu następnych miesięcy przeprowadziła akcję uwolnienia z rąk gestapo czterech więźniów, a 8 sierpnia wykonała wielki napad na bank w Warszawie. Jesienią tegoż roku otwarte konfrontacje z niemieckimi jednostkami wojskowymi były już na wsiach zjawiskiem regularnym. Rozległe tereny górskie i leśne — na przykład „Republika Pińczowska” w pobliżu Krakowa — zostały całkowicie oczyszczone z wojsk nieprzyjacielskich. Gdy nadeszły wieści o klęsce Niemców pod Stalingradem, rozpoczęto przygotowania do decydującej rozgrywki i odsłonięcia kart w połączeniu ze zbliżającymi się oddziałami Armii Czerwonej.
Żydowski ruch oporu miał jeszcze bardziej ograniczone pole manewru. Żydzi, od samego początku wojny stłoczeni w granicach gett, nie mieli zbyt wielu okazji do gromadzenia broni czy nawiązywania współpracy z nieżydowskimi działaczami ruchu oporu. Polska Rada Pomocy Żydom (RPŻ), utworzona przez Armię Krajową we wrześniu 1942 roku, miała również ograniczone możliwości.
Przed „ostatecznym rozwiązaniem” udało się ocalić — częściowo przy jej pomocy — około 100 000 osób[409] Żydowska Organizacja Bojowa istniała i stawiała opór mimo wszystko. Okres największego męczeństwa rozpoczął się 19 kwietnia 1943 roku, kiedy Niemcy podjęli ostateczną próbę likwidacji pozostałych przy życiu mieszkańców warszawskiego getta i napotkali zbrojny opór. Oddziały piechoty SS pod dowództwem Brigadenführera Jürgena Stroopa musiały się cofnąć przed ogniem z okien domów i barykad. Nierówna walka toczyła się przez trzy tygodnie. Zginęło w tym czasie siedem tysięcy Żydów, około sześć tysięcy z premedytacją spalono w ich kryjówkach, 56 tysięcy więźniów przewieziono do obozu śmierci w Treblince. Był to największy akt oporu do chwili wybuchu powstania warszawskiego, które miało się rozpocząć następnego lata[410].
Koordynacja polityczna poszczególnych ugrupowań ruchu oporu nigdy się w pełni nie powiodła. (Patrz Rys. E).
Rys. E. Polskie organizacje wojskowe i polityczne (1939—1945)
AK i BCh, liczące 400 000 ludzi, miały przytłaczającą przewagę nad komunistycznymi rywalami. Szeregi Gwardii Ludowej, a później jej następczyni, Armii Ludowej (AL), nigdy nie przekroczyły liczby 100 000 członków. Zwykłej „arytmetycznej większości” nie da się jednak łatwo przetłumaczyć na kategorie polityczne. Współpraca między obydwoma obozami ograniczała się do spraw praktycznych i nie obejmowała porozumienia w sprawie wspólnego programu politycznego na czas po zakończeniu wojny. Armia Krajowa była ściśle związana z londyńskim rządem emigracyjnym, którego Delegatura stała na czele struktur administracyjnych całego podziemnego państwa, funkcjonujących zarówno na terenie Generalnej Guberni, jak i na polskich terenach Rzeszy. Decyzje dotyczące polityki podejmowano w Politycznym Komitecie Porozumiewawczym (PKP), popieranym przez cztery partie związane z rządem emigracyjnym, od roku 1942 zaś były one realizowane przez siedem ministerstw. W latach 1944—45 kierowano je do Rady Jedności Narodowej (RJN) i sprawującej władzę wykonawczą Rady Ministrów. Urząd Delegata na Kraj sprawowali kolejno: Adolf Bniński (1884—1942), Cyryl Ratajski (1875—1942), po aresztowaniu Bnińskiego w 1941 r. — profesor Jan Piekałkiewicz (1892—1943) oraz Jan Jankowski (1882— 1953). Natomiast GL i AL podlegały bezpośrednio komunistycznej Polskiej Partii Robotniczej, którą z kolei łączyły dość wieloznaczne powiązania z Moskwą. Organizacje komunistyczne, które nie cieszyły się w tym czasie szerszym poparciem, unikały wszelkich myśli o fuzji czy patronacie, l stycznia 1944 roku utworzyły one własną Krajową Radę Narodową (KRN), którą można uznać za pierwszy zalążek późniejszej Rzeczypospolitej Ludowej, a potem oczekiwały nadejścia zwycięskiej Armii Radzieckiej, której wkroczenie do Polski miało nie do poznania zmienić panujące warunki polityczne. (Patrz Mapa 16).
Mapa 16. Pochód Armii Czerwonej przez Polskę (1944—1945)
Każdy opis wyzwalania Polski przez Armię Czerwoną musi w jakimś stopniu zależeć od tego, jak definiuje się Polskę. Ujmując rzecz najszerzej, można powiedzieć, że proces wyzwolenia trwał od 4 stycznia 1944 roku, kiedy Armia Czerwona przekroczyła przedwojenną granicę Polski na Wołyniu, do września 1945, kiedy władze radzieckie ostatecznie przekazały pod zarząd Polski Ziemie Zachodnie. Biorąc pod uwagę tylko walki staczane na dzisiejszym obszarze Polski, trzeba by powiedzieć, że proces wyzwalania trwał od chwili przekroczenia Bugu, czyli od 19 lipca 1944 roku, do kapitulacji Wrocławia 6 maja 1945 roku.
W pierwszym krytycznym okresie nie istniała żadna wiążąca umowa międzynarodowa dotycząca przyszłości ziem polskich i Sowieci mogli je traktować, jak im się podobało. Praktycznie rzecz biorąc, zawsze uważali rejony położone na wschód od Bugu za część Związku Radzieckiego, leżące zaś na zachód od dawnej granicy niemieckiej — za część pokonanej Rzeszy. Nie dało się oczywiście uniknąć wielkiego chaosu. A także wielkiego zniszczenia. W miarę jak front chwiejnie i niepewnie przesuwał się w kierunku na zachód, w kolejnych okręgach kraju powtarzał się wciąż ten sam scenariusz. Wehrmacht przygotowywał się do utrzymania wybranej przez siebie linii obrony, a na tyłach i flankach przeszkadzała mu w tym partyzantka wszelkiego autoramentu — jedna lub wszystkie spośród najróżniejszych formacji polskich, lokalne oddziały partyzantki chłopskiej, Ukraińcy i Białorusini czy wreszcie oddziały radzieckich spadochroniarzy zrzucane na tyłach.
Potem następował atak oddziałów Armii Czerwonej i potężna fala czołgów i zahartowanych w bojach żołnierzy znosiła Niemców z obranych pozycji. Tuż za linią cofającego się frontu przetaczała się wysoka fala wszelkiego rodzaju rozbitków — krańcowo wyczerpani niemieccy żołnierze oderwani od macierzystych jednostek, zabłąkani partyzanci, którzy nie chcieli się poddać ani Niemcom, ani Sowietom, dezerterzy, ciągnący za oddziałami wojska maruderzy obojga płci, zbiegli więźniowie i kryminaliści, żywiący się tym, co udało się im po drodze zdobyć, a wreszcie ludność cywilna — nie wiedzący, co ze sobą zrobić uchodźcy. W końcu, pędząc przed sobą cały ten bezładny tłum, nadciągały zdyscyplinowane kolumny radzieckich oddziałów specjalnych — jednostki reparacyjne i rekwizycyjne, żandarmeria, służby polityczne, najbardziej butne, rozparte w swoich amerykańskich jeepach oddziały NKGB[411]. Rozmiary i charakter owych oddziałów specjalnych odbiegały od wszystkiego, co znano z frontu zachodniego. Ich zadanie polegało na narzuceniu okupowanym ziemiom sowieckiego ładu bez oglądania się na jakiekolwiek względy. Zgodnie z artykułem 9 układu, podpisanego przez PKWN 26 lipca 1944 roku, władzom radzieckim przyznawano pełną kontrolę nad bezpieczeństwem ludności cywilnej na tyłach Armii Czerwonej. Dawało im to pełne prawo do poddania ludności politycznym praktykom, tak boleśnie zapamiętanym z lat 1939—40. Bezceremonialnie usuwano ze stanowisk wszystkich lokalnych urzędników, którzy się jeszcze na nich utrzymali — od burmistrzów po miejskich dozorców — często grożąc im oskarżeniem o kolaborację z Niemcami. Chłopów lufami karabinów skłaniano do oddawania inwentarza i zapasów żywności. Członkom polskiego ruchu oporu dawano do wyboru: albo natychmiastowe aresztowanie, albo służbę w takiej czy innej formacji znajdującej się pod sowieckim protektoratem. Każdy, kto okazał najlżejszą choćby skłonność do nieposłuszeństwa, zostawał natychmiast wpisywany na listę ofiar działań wojennych. Po takim rozpracowaniu wyzwalanego obszaru było wysoce nieprawdopodobne, że ostał się na nim ktoś, kto zechciałby podjąć jakiekolwiek niezależne akcje polityczne.
Sytuacja polityczna była w najwyższym stopniu nieprzyjemna. Przywódcy sowieccy, z jednej strony, otwarcie deklarowali się jako lojalni sprzymierzeńcy zachodnich mocarstw, teoretycznie podpisując się pod zasadami powszechnego i demokratycznego sojuszu zawartego przeciwko hitlerowcom. Z drugiej strony zaś, nie akceptowali polskiego rządu emigracyjnego, który w oczach świata stanowił autorytet w sprawach Polski, i ograniczali swoje działania w Polsce do kontaktów z osobami i instytucjami ustanowionymi przez siebie na własny wzór i podobieństwo. Zaczęli od ataku przeciwko wszystkim niekomunistycznym ugrupowaniom polskiego podziemia — zwłaszcza tym, które wcześniej udzielały pomocy posuwającym się naprzód wojskom radzieckim — oraz od mianowania we wszystkich miastach i wsiach na terenie całego kraju urzędników administracji lokalnej, którzy byli skłonni im się podporządkować. Dokładne dane nie są oczywiście znane; nie ulega jednak wątpliwości, że mówiąc o liczbie ofiar, należy operować liczbami rzędu dziesiątków tysięcy. Najsmutniejsza, być może, ze wszystkich scen wyzwolenia rozegrała się późnym latem 1944 roku w Majdanku pod Lublinem, gdy władze radzieckie wykorzystały były hitlerowski obóz zagłady jako pomieszczenie dla internowanych żołnierzy Armii Krajowej. Punkt szczytowy całej kampanii nastąpił w marcu 1945 roku, gdy pozostałych jeszcze na wolności przywódców ruchu oporu aresztowano i wywieziono do ZSRR, gdzie miał się odbyć ich proces. Szesnaście osób — w tym byłego wicepremiera i delegata rządu emigracyjnego, Jana Stanisława Jankowskiego, oraz ostatniego dowódcę Armii Krajowej, generała Leopolda Okulickiego — sądzono i skazano w Moskwie w czerwcu 1945 roku jako „sabotażystów, wywrotowców i bandytów”, podczas gdy ich rzekomi opiekunowie, mocarstwa zachodnie, nawoływały Polaków wszelkich orientacji politycznych do zaniechania sporów[412]. Po wyzwoleniu Armia Czerwona bynajmniej nie opuściła kraju. Pod pretekstem konieczności ochrony radzieckich linii komunikacyjnych z byłą Rzeszą oddziały Armii Czerwonej pozostały w Polsce, gwarantując w ten sposób zgodny z życzeniami Kremla przebieg wydarzeń politycznych. I tak już zostało.
Moment krytyczny nastąpił w lipcu 1944 roku, kiedy oddziały Armii Czerwonej przeprawiły się przez Bug, wkraczając na tereny, które Moskwa gotowa była uznać za należące do przyszłego państwa polskiego. 20 lipca — bez żadnych uprzednich konsultacji z żadną z zainteresowanych stron—władze radzieckie utworzyły w Moskwie Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, powierzając mu uprawnienia tymczasowego rządu. 27 lipca członkowie rządu przybyli do Chełma, a 2 sierpnia zainstalowali się w Lublinie. Przywódców Armii Krajowej postawiono w niezwykle trudnej sytuacji. Jako zbrojne ramię legalnie ukonstytuowanego polskiego rządu, zawiadujące najliczniejszą formacją ruchu oporu, mieli oni wszelkie prawo oczekiwać udziału w decyzjach politycznych związanych z wyzwoleniem kraju. W sposób całkowicie absurdalny zachodni alianci nawoływali akowców do współpracy z władzami radzieckimi — nawet wtedy gdy te odmówiły ich uznania. „Współpraca” na takich warunkach była po prostu niemożliwa. Co więcej, położenie dowództwa AK pogarszało się w miarę posuwania się frontu.
Od dawna przygotowywana operacja strategiczna pod kryptonimem „Burza”, w myśl której jednostki znajdujące się na polu walki miały ograniczać operacje przeciwko Niemcom do czasu, gdy będzie je można skoordynować z działaniami oddziałów radzieckich, nagle okazała się zgubna. W Wilnie, Lwowie i Białymstoku oddziały AK wyszły z podziemia i podjęły walkę z wycofującymi się jednostkami Wehrmachtu, walcząc ramię w ramię z oddziałami sowieckimi — tylko po to, aby skończyć w sowieckim areszcie. Na Wołyniu ten sam los spotkał 27 Dywizję Piechoty AK — w chwili gdy zdołała wyrąbać znaczoną krwią drogę w poprzek niemieckich linii, aby się połączyć z jednostkami polskimi walczącymi w szeregach Armii Czerwonej. W Lublinie żołnierze AK patrolujący ulice zdobytego miasta, do którego dopiero zbliżali się Sowieci, nagle dowiedzieli się, że oni sami mają zostać internowani, a ich zdobycz — przekazana komunistycznemu PKWN, który właśnie został przywieziony samolotami z Moskwy. Losy stolicy wciąż się ważyły — sytuacja była rozpaczliwa. Gdyby AK nie zdołała rzucić do walki swoich rezerw, istniało prawdopodobieństwo, że Warszawa dostanie się pod kontrolę komunistów, sama AK zaś będzie zdławiona przez Sowietów bez jednego strzału czy słowa protestu. Natomiast gdyby AK na własną rękę spróbowała wydrzeć Warszawę z rąk Niemców, musiałaby się narazić na potępienie za zerwanie wielkiego sojuszu i kierowanie się względami własnej politycznej korzyści. W Moskwie każdą akcję, która nie odbywała się pod bezpośrednim nadzorem władz radzieckich, uznawano niechybnie za posunięcie antyradzieckie. W Warszawie podczas tajnych posiedzeń dowództwa AK ważono i rozważano poszczególne możliwości. Począwszy od trzeciego tygodnia lipca, dowódca Armii Krajowej, generał Tadeusz Bór-Komorowski, był przekonany, że zbrojne powstanie w Warszawie musi nastąpić w najbliższej przyszłości. Cele i priorytety wyłożył w komunikacie przesłanym 22 lipca do Londynu:
1. Nie przerywać ani na chwilę walki z Niemcami.
2. Zmobilizować duchowo do walki z Rosją całe społeczeństwo w kraju (…).
3. Złamać warcholską działalność ONR [Obozu Narodowo—Radykalnego].
4. Odebrać Sowietom jak najwięcej tych czynników polskich, które już są w ich dyspozycji jako polska karta w grze międzynarodowej.
5. W razie próby zgwałcenia Polski podjąć otwartą walkę z Sowietami[413].
Utworzenie PKWN dwa dni wcześniej stało się dowodem, że Rosjanie bezwzględnie prą do przodu, forsując własne plany polityczne; jednocześnie zaś zamach bombowy na życie Hitlera w pobliskim Kętrzynie (Rastenburg) w Prusach Wschodnich nasuwał przypuszczenie, że upadek Niemiec może już być blisko. Przeprowadzona przez Niemców częściowa ewakuacja z Warszawy magazynów i jednostek administracyjnych wyglądała jak sygnał do rozpoczęcia odwrotu. Ale AK wciąż jeszcze się wahała. Oceniano, że zapasy amunicji wystarczą tylko na trzy do czterech dni, i wciąż jeszcze brak było jasnego obrazu rozwijającego się starcia wojsk pancernych Niemców i ZSRR na wschód od Wisły. Dzień 29 lipca 1944 był dniem alarmów. Prokomunistyczna PAL (Polska Armia Ludowa) wydała odezwę, w której bezczelnie oświadczono, że oddziały Armii Krajowej porzuciły Warszawę. O 8.15 wieczorem Radio Moskwa nadało w języku polskim apel nawołujący warszawiaków do powstania: „Dla Warszawy, która się nigdy nie poddała, lecz zawsze walczyła, wybiła godzina walki!” Emisariusz z Londynu wykluczył jednak możliwość zakrojonej na szerszą skalę pomocy z Zachodu. Gdy pierwsze radzieckie jednostki zaczęły przekraczać Wisłę w kierunku oddalonego o 60 kilometrów na południe przyczółka w Magnuszewie, pięć uzbrojonych dywizji niemieckiej Dziewiątej Armii pod osobistym dowództwem feldmarszałka Modela ruszyło do kontrataku na wschód od Pragi. W południe 31 lipca, podczas ogólnej narady polskich przywódców cywilnych i wojskowych, raz jeszcze odroczono decyzję. Ale o 5.30 po południu komendant Okręgu Warszawskiego, płk Antoni Chruściel—Monter (1895—1960), przybył z wiadomością, że czołgi radzieckie wjeżdżają na Pragę. Tadeusz Bór-Komorowski (1895—1966) wezwał delegata rządu emigracyjnego, Jankowskiego, który oświadczył: „Doskonale, wobec tego zaczynajcie”. A zwracając się do Montera, wydał mu krótki, lecz stanowczy rozkaz: „Jutro o godzinie siedemnastej zero zero rozpocznie pan w Warszawie operację »Burza«„. Kości zostały rzucone.
Nie ulega wątpliwości, że decyzja rozpoczęcia powstania warszawskiego jest w oczach Polaków najtragiczniejszym błędem w polskiej historii najnowszej.
Podjęli ją z najszlachetniejszych pobudek ludzie, którzy od początku wojny ofiarnie walczyli o niepodległość ojczyzny ze wszystkimi kolejnymi najeźdźcami. Niemniej jednak okazało się ono zgubne dla sprawy, której miało służyć. Od strony praktycznej jego wybuch przyspieszyło zdradzieckie postępowanie Rosjan na wyzwolonych terenach kraju, w dziedzinie militarnej natomiast — przemożne pragnienie zadania ciosu hitlerowskim ciemięzcom, zanim zdążą się wycofać. Jednak z oczywistych przyczyn powstanie nie miało zbyt wielu szans na pomyślne zakończenie. Wybór chwili oraz założenia taktyczne okazały się żałośnie nietrafne.
Cele polityczne były z gruntu nierealne. Plan przechwycenia Warszawy podczas krótkiego interwału dzielącego wycofanie się Niemców od nadejścia Rosjan zależał wyłącznie od danych wywiadu, którymi dysponowało jedynie dowództwo radzieckie. Zasadności koncepcji Armii Krajowej, że uda się utrzymać w Warszawie władzę w imieniu rządu emigracyjnego bez konieczności zagrania z Sowietami w otwarte karty, przeczyły wszystkie dotychczasowe doświadczenia. Przekonanie, że mocarstwa zachodnie mogą sobie pozwolić na opowiedzenie się po stronie Polaków w jakimkolwiek poważniejszym konflikcie z sowieckimi sojusznikami, było, mówiąc oględnie, nieuzasadnione. Tak więc piękne ideały i rozpalone do białości emocje utorowały drogę do katastrofy. Wydając rozkaz rozpoczęcia powstania w nadziei, że armia radziecka wkroczy do Warszawy w pierwszych dniach sierpnia, Bór-Komorowski chwytał się wątłej trawki na wietrze. Już w pół godziny później — gdy dotarła do niego wiadomość, że zaobserwowane na Pradze czołgi T34 nie należą do głównego trzonu armii Rokossowskiego, lecz są jedynie patrolem odciętym od otoczonej radzieckiej jednostki — zrozumiał, że losy powstania są przesądzone. Ale było już za późno na to, żeby się zastanawiać. Kurierzy z rozkazem zniknęli w piwnicach i tajnych przejściach okupowanej stolicy i nie można ich już było szybko zawrócić. Scena, na której miał się rozegrać dramat, została przygotowana. Ci spośród historyków, którzy nie wahają się oceniać człowieka o nieskalanej odwadze i poświęceniu, oświadczyli, że Bór-Komorowski ponosi winę „wielkiej lekkomyślności”[414].
Losy powstania toczyły się swoim okrutnym torem przez sześćdziesiąt trzy dni. W ciągu pierwszych czterech dni powstańcy zajęli centralne dzielnice miasta, nie udało im się jednak zdobyć lotniska, głównego dworca, mostów na Wiśle oraz kluczowego obszaru prawobrzeżnej dzielnicy Pragi. Później zostali zepchnięci do defensywy. Około 50 000 źle uzbrojonych amatorów stawiło czoło odwetowi profesjonalnej hitlerowskiej machiny wojennej. Generał Erich von dem Bach-Zelewski dobierał swoich ludzi z przerażającą dbałością o szczegóły. Regularne formacje Wehrmachtu wspierała poznańska żandarmeria, dywizja SS-Herman Göring, dywizja pancerna SS-Viking, trzy bataliony uformowane z wygłodzonych sowieckich jeńców, brygada antypartyzancka, dowodzona przez Oskara Dirlewangera i złożona wyłącznie ze zwolnionych z więzień kryminalistów, oraz okryta złą sławą „brygada RONA”[415]. Ich energia kierowała się w tym samym stopniu przeciwko bezbronnej ludności cywilnej, co przeciwko młodocianym powstańcom. W wypełnieniu wojennego zadania pomagały im nurkujące bombowce, dokonujące nalotów z niskiego pułapu, oraz ciężka artyleria o dalekim zasięgu rażenia. Dzień po dniu, ulica po ulicy, ścierano na pył polską stolicę i jej mieszkańców. Scenariusz działania można było po raz pierwszy zaobserwować na głównej ulicy Woli, gdzie po wycofaniu się żołnierzy AK pod ogniem nieustającej strzelaniny nastąpiła masowa egzekucja 8000 mieszkańców miasta. Po zdobyciu Ochoty w dniu 11 sierpnia wymordowano 40 000 ludzi. Szpitale podpalano razem ze znajdującymi się w nich pacjentami i personelem medycznym. Masowe egzekucje były na porządku dziennym. Kobiety i dzieci przywiązywano do niemieckich czołgów jako osłonę przed ewentualnymi atakami z zasadzki. Jako ochronę przed strzałami snajperów pędzono przed oddziałami niemieckiej piechoty zakładników wziętych spośród cywilnej ludności[416]. 2 września AK opuściła rejon Starego Miasta. Półtora tysiąca pozostałych przy życiu, niosąc na noszach 500 rannych, przedostało się przez jedyny właz do biegnących pod miastem kanałów, i brodząc w nieczystościach, przebyło sześciokilometrową drogę ratunku. 6 września upadło Powiśle.
Potem, w połowie miesiąca, na nowo odżyła nadzieja. Prawobrzeżną Pragę zdobyły polskie dywizje pod dowództwem radzieckim i podjęto próbę sforsowania rzeki. 18 września, w biały dzień, nadlatujące z Włoch brytyjskie i amerykańskie samoloty typu Liberator zrzuciły powstańcom 1800 pojemników z bronią i zapasami żywności. Ale na tym nadzieja się skończyła. Dziewięćdziesiąt procent zrzutu dostało się w ręce Niemców. Zachodnich sprzymierzeńców nie stać było na regularną pomoc. Polską brygadę spadochronową służącą pod rozkazami brytyjskimi wysłano do Arnhem, a nie do Warszawy. Polska armia generała Berlinga poniosła ciężkie straty podczas bitwy na przyczółku na Pradze i została zmuszona do wycofania się, w chwili gdy usiłowała umocnić swoje pozycje po jedynej udanej próbie sforsowania rzeki.
Los miasta był już przypieczętowany. 23 września padł Czerniaków, 26 września — Mokotów, 30 września — Żoliborz. Odcięte i otoczone w niewielkiej enklawie śródmieścia oddziały AK zostały zmuszone do kapitulacji. Ich własne straty nie przekroczyły wprawdzie 20 000, ale zamordowano już około 225 000 ludności cywilnej. Kontynuowanie walki oznaczałoby „ostateczne rozwiązanie” — równie ostateczne jak to, które zdołano już przeprowadzić, unicestwiając warszawskie getto. 2 października 1944 generał Bór-Komorowski podpisał akt kapitulacji. Żołnierzom AK przyznano prawa kombatantów; przeszli w ręce Wehrmachtu jako jeńcy wojenni. Nastąpiła teraz ewakuacja całego miasta.
Około 550 000 osób wywieziono do obozu w Pruszkowie. Dalsze 150 000 wysłano na przymusowe roboty do Rzeszy. Zgodnie z rozkazem Hitlera, który kazał zetrzeć Warszawę z powierzchni ziemi, niemieckie jednostki specjalne rozpoczęły wysadzanie nielicznych ocalałych budynków. Gdy 17 stycznia 1945 roku oddziały Armii Czerwonej wreszcie wkroczyły między ruiny, w mieście, które jeszcze sześć lat wcześniej liczyło 1 289 000 mieszkańców, nie było żywego ducha; 93% budynków zostało doszczętnie zniszczonych. Tak totalnej zagładzie ledwie dorównują okropności Leningradu, Hiroszimy czy Drezna[417].
Roli rządu radzieckiego nie można dokładnie ustalić bez odwołania się do dokumentów, które nigdy nie zostały opublikowane. Powszechnie wierzono, że Stalin celowo wzywał Warszawę do powstania, w przekonaniu, że w ten sposób Niemcy zniszczą jego politycznych rywali w Polsce. Jest rzeczą pewną, że ZSRR przez co najmniej pełne pięć tygodni nie podjął żadnego wysiłku, aby wesprzeć powstanie; potem zaś były to tylko nieprzekonujące i niechętne próby. Churchill określał postępowanie Rosjan w tym czasie jako „dziwne i groźne”. 16 sierpnia 1944 ambasadorowi USA w Moskwie oświadczono, że rząd ZSRR nie życzy sobie, aby przypisywano mu jakikolwiek pośredni lub bezpośredni związek z wydarzeniami zachodzącymi w Warszawie. 22 sierpnia w liście skierowanym do Churchilla i Roosevelta Stalin odcinał się od przywódców powstania, nazywając ich „grupą kryminalistów”. Wszystko wskazywało na pełną wyrachowania zdradę.
Trzeba jednak rozważyć i inne czynniki. Fakt, że Rokossowski ostatecznie nie wystąpił przeciwko Warszawie, można częściowo wytłumaczyć rozpoczętym 12 sierpnia gwałtownym kontratakiem dwóch niemieckich dywizji pancernych, a także wojskowymi priorytetami ZSRR, wynikającymi z inwazji na Bałkanach, która rozpoczęła się w połowie miesiąca. Mylące audycje radia moskiewskiego, które najpierw nawoływały warszawiaków do powstania, a potem potępiały ich za to, że powstanie rozpoczęli, można z pewną dozą prawdopodobieństwa tłumaczyć zwłoką, jaka nastąpiła, zanim zrutynizowana machina propagandy przystosowała się do zachodzących zmian. Zmiana taktyki sowieckiej w drugim tygodniu września nie budzi większego zaufania. Po długotrwałym okresie bezkompromisowej nieustępliwości Stalin zezwolił samolotom aliantów na lądowanie za liniami radzieckimi w okolicach Warszawy tylko dlatego, że „trudno byłoby im tego zabronić”. Koordynacja działań wciąż sprawiała takie wrażenie, jakby starano się tylko o zachowywanie pozorów. Pomoc ze strony radzieckiej ograniczała się do minimum. Churchill był przekonany, że Rosjanie chcą całkowicie zniszczyć polskich przeciwników komunizmu, stwarzając jednocześnie wrażenie, że w gruncie rzeczy spieszą im z pomocą. Ten epizod dziejów z pewnością nie przysparza Stalinowi chwały. Z dmgiej strony jednak, nie było powodu oczekiwać, że w samym środku „wielkiej wojny ojczyźnianej” sowiecki dyktator zrobi przyjazny gest w kierunku narodu, którego członkowie byli z gruntu przeciwni wszystkiemu, co sam reprezentował.
Konflikt, jakiego zachodni obserwatorzy nigdy sami nie doświadczyli, wprawiał ich w bezradne osłupienie. Dla Brytyjczyków i Amerykanów narażenie na szwank sojuszu z ZSRR w imię interesów Polaków, w chwili gdy dopiero co ustanowiono front zachodni w Normandii, było rzeczą nie do pomyślenia. W 1944 roku nikt już nie chciał pamiętać o tym, że Związek Radziecki — nie mniej niż hitlerowski wróg — miał własny udział w rozpętaniu wojny. Jeszcze dziś opinia publiczna Zachodu ma trudności ze zrozumieniem paradoksu, polegającego na tym, że ratunek przed hitlerowskimi Niemcami dokonał się w znacznej mierze kosztem sowieckiego sprzymierzeńca, którego praktyki nie były wcale mniej odrażające od czynów wspólnego hitlerowskiego wroga. Przepaść niezrozumienia wciąż jeszcze dzieli Zachód od Polaków z Warszawy 1944 roku, którzy zetknęli się z tym paradoksem w sposób najbardziej bezpośredni. Churchill był świadom całego tragizmu sytuacji i jak mógł, starał się przekazać tę świadomość Rooseveltowi. W prywatnych listach do prezydenta USA regularnie umieszczał szczegółowe opisy walk toczących się w Warszawie; przy pewnej okazji cytował tekst apelu kobiet polskich do papieża:
Ojcze Święty, my, kobiety polskie, walczymy w Warszawie, kierowane przez nasz patriotyzm i przywiązanie do ziemi Ojców naszych. Brak nam żywności i środków opatrunkowych. Twierdzy naszej bronimy już przez trzy tygodnie. Warszawa jest w gruzach. Niemcy mordują rannych w szpitalach. Kobiety i dzieci pędzą przed czołgami. Nie są przesadą wiadomości, że na ulicach Warszawy walczą dzieci, niszcząc czołgi nieprzyjacielskie butelkami z benzyną. My, matki, patrzymy na naszych synów, którzy giną za wolność i za naszą ziemię. Nasi mężowie, synowie i bracia walcząc do dnia dzisiejszego nie mają praw i nie są uznani za kombatantów. Ojcze Święty, nikt nam nie pomaga. Armie rosyjskie już od trzech tygodni stoją u bram Warszawy, nie posuwając się z pomocą ani kroku. Z Anglii dopiero teraz otrzymujemy pomoc, jednak w znikomej ilości. Świat nie chce wiedzieć o naszej walce. Jedynie Bóg jest z nami. Ojcze Święty, Namiestniku naszego Pana i Władcy, jeśli nas usłyszysz, udziel błogosławieństwa Bożego kobietom polskim walczącym o Kościół i Wolność[418].
W odpowiedzi Roosevelt oświadczył jedynie: „wydaje mi się, że na razie w żaden sposób nie możemy im pomóc”. A jednak powstanie miało przed sobą jeszcze prawie miesiąc. Na początku października w Londynie odebrano jedną z ostatnich audycji nadanych z Warszawy:
Oto naga prawda. Potraktowano nas gorzej niż satelitów Hitlera, gorzej niż Włochy, Rumunię, Finlandię. Niechaj sprawiedliwy Bóg osądzi straszliwą krzywdę, jaką cierpi naród polski, i niechaj ześle zasłużoną karę na wszystkich, którzy ponoszą winę.
Twoi bohaterowie to żołnierze, których jedyną bronią przeciwko czołgom, samolotom i działom są pistolety i butelki z benzyną. Twoi bohaterowie to kobiety, które opatrywały rannych i przenosiły meldunki pod gradem kuł, które przygotowywały w zbombardowanych piwnicach zrujnowanych domów jedzenie dla dorosłych i dzieci i które niosły pociechę umierającym. Twoi bohaterowie to dzieci, które bawiły się spokojnie wśród dymiących ruin. To lud Warszawy.
Naród, który potrafił wykrzesać z siebie tak powszechne bohaterstwo, jest narodem nieśmiertelnym. Bo ci, którzy zginęli, już zwyciężyli, a ci, którzy żyją, będą walczyć i zwyciężać i znów dawać świadectwo, że Polska żyje, póki żyją Polacy[419].
Nieskłonny do przesadnych określeń Churchill ocenił te słowa jako „nie dające się wymazać z pamięci”.
Stłumienie powstania warszawskiego oznaczało kres dawnego porządku w Polsce. Przez pozostałe miesiące, aż do zakończenia wojny, polityczne zarządzenia władz sowieckich nie napotykały żadnego poważniejszego oporu. Rząd emigracyjny w Londynie utracił resztki wpływu na bieg wydarzeń. Skoordynowane działania przeciwko Niemcom pozostawiono wyłącznie w rękach Armii Czerwonej. W styczniu 1945 roku, czyli w tym samym miesiącu, w którym ZSRR jednostronnie dokonał magicznej przemiany PKWN w Rząd Tymczasowy Rzeczypospolitej Polskiej (RTRP), Armia Krajowa została formalnie rozwiązana.
Sowieckie” siły bezpieczeństwa zaczęły aresztować jej przywódców. Niektórzy spośród członków AK wykorzystali doświadczenia z czasu konspiracji do działalności wymierzonej przeciwko komunistom; inni przeszli na stronę komunistów; większość — zupełnie zdezorientowana i odarta z wszelkich złudzeń — powróciła do domu, oczekując dalszego rozwoju wypadków. Przeżyli, a więc mogli się uważać za uprzywilejowanych.
W ostatnich miesiącach niemieckiej okupacji, po całkowitym oczyszczeniu stolicy z resztek mieszkańców, Niemcy dokonywali systematycznych ataków na odarty z życia zdruzgotany szkielet miasta. Hitler wydał rozkaz zrównania Warszawy z ziemią. Jednostki Verbrennungskommando szarpały sterczące kikuty domów dynamitem, miotaczami ognia i buldożerami. Ich zadanie było już praktycznie dopełnione, gdy w styczniu 1945 roku przeszkodził im nieoczekiwany marsz Armii Czerwonej. Podczas trzydniowych walk oddziały Pierwszego Frontu Białoruskiego zepchnęły niemiecką Dziewiątą Armię z linii Wisły i 17 stycznia wkroczyły w księżycową scenerię dymiących ruin. 18 stycznia przyłączyły się do nich jednostki I Armii Wojska Polskiego i w zaimprowizowanej defiladzie przemaszerowały wzdłuż Alej Jerozolimskich. W dwa tygodnie później komunistyczny RTRP z Lublina przeniósł się do Warszawy i jego ministerstwa rozpoczęły działalność.
Na stanowisku pierwszego po wojnie prezydenta miasta pojawił się nie znany nikomu komunista, Marian Spychalski (1906—80), przez nikogo nie zapowiadany i nie wybierany. Koszmar niemieckiej okupacji ustąpił miejsca zagadkom sowieckiego wyzwolenia.
Gdy Armia Czerwona przekroczyła granicę Wielkiej Rzeszy, wkraczając na Śląsk, do Prus i na Pomorze, przestano się liczyć zjakimikolwiek nakazami rozsądku. Jest tajemnicą poliszynela, że Gdańsk został spalony na długo po wycofaniu się Niemców i że wiele miast w Prusach i na Śląsku zniszczono najwyraźniej w akcie rozmyślnego wandalizmu. Scenom niepohamowanej radości odbierały urok sceny równie niepohamowanego okrucieństwa wobec niemieckiej ludności cywilnej. Często nie rozróżniano między przyjacielem i wrogiem. Roześmiany radziecki żołnierz z polskim dzieckiem na kolanach na fotosie propagandowego filmu to obrazek równie typowy, jak wizerunek pijanego szabrownika z kolekcją skradzionych zegarków na poplamionych krwią rękach. Na niemieckich żołnierzy polowano jak na dzikie zwierzęta. Członkom oddziałów szturmowych — tak starym, jak i młodym — odmawiano statusu kombatantów i zabijano ich na miejscu.
Niemieckie groby bezczeszczono, rzucano się na wszystkie bez wyboru niemieckie kobiety, zabijano domowe zwierzęta. Sens nielicznych słów, składający się na słownik najeźdźców — dawaj! czy Frau, komm! — był dobrze znany każdemu.
Podpalenia, pobicia, morderstwa, zbiorowe gwałty i samobójstwa całych rodzin znaczyły drogę armii wyzwoleńczych na skalę nie znaną nigdzie indziej w Europie. Zaświadczone w dokumentach zniszczenie Śląska — o wiele poważniejsze od analogicznych wydarzeń na terenie środkowych Niemiec — skłoniło niektórych historyków do podejrzeń, iż była to celowa polityka zmierzająca do wypędzenia ludności niemieckiej z rodzinnych domów, w przewidywaniu przyszłych porozumień poczdamskich[420]. Specjalne oddziały sowieckie zabrały się wszędzie do demontowania i wywozu urządzeń przemysłowych i gospodarczych. Interesowano się wszystkim — od fabryk po magazyny żywności. Mając pełną swobodę działania, Sowieci nie dbali o rozróżnienie między terenami wrogów i ziemią przyjaciół. Jedna z równie licznych co spektakularnych operacji polegała na rozmontowaniu i przewiezieniu do Rosji całego systemu elektryfikacji śląskich kolei.
Najtrafniejszy i najpełniejszy opis zwycięskiego przemarszu przez Polskę jest dziełem jednego z radzieckich wyzwolicieli, wówczas oficera artylerii Drugiego Frontu Białoruskiego. W czasie gdy ostatnia zimowa ofensywa armii radzieckiej ruszała z umocnionych pozycji na Narwi w pobliżu Warszawy, autor tej relacji pozostawał pod wielkim wrażeniem nadciągającej fali czołgów T34, oddziałów kawalerii kozackiej, samobieżnych dział i baterii rakietowych oraz nie kończących się kolumn zmotoryzowanej piechoty w dodge’ach, chevroletach i studebackerach, która przetaczała się ze wschodu na zachód przez ziemie Mazowsza i na północ w kierunku Prus Wschodnich. 20 stycznia 1945 roku cały ten pochód dotarł do Nidzicy (Neidenburg), w województwie olsztyńskim:
Poprzez dym i poprzez popiół
Ciągną zdobywcy Europy,
Ciężarówki wiozą łup:
Odkurzacze, wino, buty,
Graty, obrazy i ciuchy,
Bluzki, garnki, broszki, dzwonki
I maszyny z obcą czcionką,
Ser, kiełbasę i słoninę,
Wszystko, co się dało wynieść,
I widelce, i firanki,
Łyżki, spinki, szklanki, klamki
Höringstrasse zweiundzwanzig.
Tu już byli. Przed kwadransem
Jęk zza ściany — matka płacze,
Córeczka na materacu,
Jeszcze dziecko. I już trup.
Jasna sprawa, proste słowa:
Nie zapomnieć, nie darować!
Ząb za ząb i krew za krew.
Z dziecka — babę, babie — śmierć.
Na twarzy matki krew. I szloch.
Prosi: tote mich, Soldat!
Był sobie Parteigenosse
Tak jak inni, jeden z wielu.
Był — i nie ma. Taki los.
Przejechał go pociąg dziejów.
Niech potęga Rosji wzrasta!
Pora teraz wypić sznapsa.
Mówiąc bardziej zasadniczo,
Czas pochodzić za zdobyczą.
Nic nie zdoła nas powstrzymać —
Do Olsztyna! Do Olsztyna!
Od godziny już jest nasz
Zdobyty przez czołgi z marszu.
Miasto czeka. Jeszcze całe,
Nietknięte jeszcze pożarem,
Czeka w strachu na swój los.
Domy ciemne. Niemcy w trwodze
Nasłuchują kroków, stukań:
Pójdą dalej? Wejdą tutaj?
Rośnie strach i rośnie łuna,
Noc jak dzień…
Ostry dzwonek. Łomot w drzwi.
Jakiś brzęk — to szyba pękła.
Potem tupot, za kimś biegną
I kobiecy krzyk po chwili:
Jestem Polką, a nie Niemką!
A im i tak wszystko jedno,
Jest okazja — to korzystaj.
Frajer traci, mądry zyska.
Tak to jest. Więc czemu serce
Ściska się i boli?[421]
W dwa tygodnie później Armia Czerwona dotarła do wybrzeży Bałtyku w pobliżu Elbląga. I w tym momencie, zakwestionowawszy w prywatnym liście geniusz Józefa Stalina, Sołżenicyn został aresztowany i skazany na dziesięć lat ciężkich robót; jego wizja sowieckiego wyzwolenia nagle się urwała.
Pochodowi armii radzieckiej towarzyszyła masowa ucieczka niemieckiej ludności cywilnej. Niektóre osady ewakuowały jednostki Wehrmachtu w celach wojskowych; wiele jednak zostało porzuconych przez uciekających w panice mieszkańców. Pogłoski o krwawej masakrze, jakiej armia radziecka dokonała we wsi Nemmersdorf w Prusach Wschodnich — pierwszej zajętej wsi należącej do Rzeszy — przyspieszyły powszechny exodus. Zaśnieżone drogi były zatłoczone kolumnami uchodźców jadących na zaprzężonych w konie wozach. Setki zginęło, próbując sforsować zamarznięte wody Zalewu Wiślanego. Dziesiątki tysięcy znalazło schronienie na Półwyspie Helskim. Bałtyckie szlaki wodne przemierzały we wszystkich kierunkach konwoje przeładowanych, mozolnie posuwających się naprzód statków z uchodźcami, które często stawały się celem radzieckich łodzi podwodnych. Zatonięcie statku „Wilhelm Gustloff”, storpedowanego na Ławicy Słupskiej 9 kwietnia 1945 roku, oraz „Goyi”, który zatonął 15 kwietnia, oznaczały śmierć dla około 15 tysięcy pasażerów. Te dwie tragedie, niemal nie zauważone w ogólnym sauve qui peut, to dwie największe katastrofy w dziejach nawigacji.
Niemiecka obrona była już jednak w tym czasie nieodwołalnie złamana. Choć tu i ówdzie podejmowano jeszcze próby oporu — na Wale Pomorskim w styczniu i lutym, a przede wszystkim w niemieckich „twierdzach” w Bielsku, Głogowie czy Wrocławiu, którym kazano walczyć do ostatniego żołnierza — nic nie mogło powstrzymać zalewu wojsk radzieckich, zmiatających z drogi wszystkie przeszkody. Gdy 9 maja 1945 roku ogłoszono koniec wojny — w 2078 dni od chwili jej rozpoczęcia inwazją na Polskę — ziemie polskie znajdowały się całkowicie pod kontrolą ZSRR.
Dla każdego, kto przeżył wojnę w Polsce, negocjacje dyplomatyczne w sprawie przyszłości kraju mają zdecydowany posmak czegoś nierealnego. Nie wywarły one większego wpływu na złagodzenie tragicznych skutków okupacji, a wybrane przez Sowietów rozwiązanie sprawy polskiej modyfikowały jedynie w najmniej istotnych szczegółach. Dziwne, że historycy poświęcają im tak wiele nieuzasadnionej uwagi[422].
W okresie działania paktu hitlerowskich Niemiec ze Związkiem Radzieckim uwidoczniła się wyraźnie izolacja polityczna i słabość polskiego rządu emigracyjnego. Rząd ten, utworzony we Francji w listopadzie 1939 roku pod kierownictwem premiera — generała Władysława Sikorskiego — a w czerwcu 1940 roku przeniesiony do Londynu, cieszył się pełnym oficjalnym uznaniem zachodnich mocarstw. Mimo to nie był w stanie znaleźć u nich zrozumienia dla swoich interesów.
Zwłaszcza zaś nie potrafił ich przekonać o tym, że ZSRR jest odpowiedzialny za zniszczenie niepodległości kraju i wybuch wojny w tej samej mierze, co hitlerowskie Niemcy. Polski rząd emigracyjny przyjmowano życzliwie jako partnera w wojnie z Hitlerem, ale z niechęcią podchodzono do jego nieodmiennej wrogości wobec Związku Radzieckiego, z którym wszystkie zachodnie rządy utrzymywały pokojowe stosunki. Sytuacja ta nie mogła ulec poprawie aż do 21 czerwca 1941 r., gdy Wehrmacht zaatakował Rosję — a i tak była to zmiana tylko chwilowa[423].
Przez dwa lata — od roku 1941 do roku 1943 — polskiemu rządowi emigracyjnemu udawało się utrzymać stosunki dyplomatyczne z byłym sowieckim przeciwnikiem. Przywódcy sowieccy, zmuszeni wymogami chwili, byli skłonni do rokowań ze swoimi byłymi polskimi ofiarami. 30 lipca 1941 roku nawiązano stosunki dyplomatyczne. ZSRR dał wyraz swojej gotowości do utworzenia wojska polskiego na terenie Rosji, do objęcia amnestią wszystkich internowanych Polaków oraz do anulowania postanowień paktu hitlerowsko—radzieckiego w jego części dotyczącej Polski. 4 sierpnia „Prawda” zamieściła oświadczenie, że sprawa ustalenia granicy polsko—radzieckiej pozostaje otwarta do czasu przyszłego rozstrzygnięcia. 12 sierpnia podpisano konwencję wojskową. Uchylenie oczywistych niesprawiedliwości przedstawiono światu jako wspaniałomyślne ustępstwa ze strony Związku Radzieckiego.
Napięcia utrzymujące się w obrębie sojuszu zawartego przez dwóch przeciwników rzucały się w oczy od samego początku. Polacy, świadomi własnej słabości, byli zdecydowani nie ustąpić ani na krok w kwestiach terytorialnych i politycznych. Sowieci uciekali się do wszelkich form nacisku i prowokacji oraz używali wykrętów. Polaków uwięzionych na terenie ZSRR nie uwolniono od razu.
Polskich i żydowskich przywódców ponownie aresztowano i — w niektórych przypadkach — rozstrzelano. Wojsko Polskie nie otrzymało obiecanej pomocy ani dostaw. Polskie organizacje komunistyczne, wrogo nastawione wobec rządu emigracyjnego, zostały powtórnie powołane do życia. Nie udzielono żadnego zadowalającego wyjaśnienia w sprawie 15 000 zaginionych polskich oficerów. Sowiecka prasa i agencje propagandowe występowały przeciwko roszczeniom Polski.
Urzędnicy sowieccy uparcie traktowali wszystkich obywateli polskich pochodzenia ukraińskiego, białoruskiego, litewskiego czy żydowskiego tak, jak gdyby byli obywatelami radzieckimi; sowieccy dyplomaci rozpoczęli kampanię na rzecz uznania granicy wzdłuż linii Curzona. Niemożliwość uzyskania prostych odpowiedzi na proste pytania uwidoczniała się przy każdej próbie podejmowanej przez stronę polską:
Rozmowa Kota ze Stalinem na Kremlu 14 listopada 1941 roku.
Kot: Jest Pan autorem amnestii dla obywateli polskich w ZSRR. Zrobił Pan ten gest, byłbym też Panu, Panie Prezydencie, bardzo wdzięczny, gdyby Pan zechciał wpłynąć na to, by gest ten został w pełni wykonany.
Stalin: Czyż są jeszcze nie zwolnieni Polacy?
Kot: Z obozu w Starobielsku, rozpuszczonego wiosną 1940 r., nie mamy jeszcze ani jednego oficera.
Stalin: Rozpatrzę się w tej sprawie (…).
Kot: Mamy nazwiska i spisy, np. dotychczas nie znalazł się gen. Stanisław Haller. Brak nam oficerów ze Starobielska, Kozielska i Ostaszkowa, wywiezionych stamtąd w kwietniu i maju 1940.
Stalin: Zwolniliśmy wszystkich, nawet ludzi, których nam przysłał gen. Sikorski, by wysadzali mosty i zabijali sowieckich ludzi, nawet te osoby pozwalnialiśmy. Zresztą to nie gen. Sikorski ich wysyłał, tylko jego szef sztabu Sosnkowski. (…)
Kot: Wszystkie nazwiska są zapisane u rosyjskich dowódców, którzy co dzień wszystkich jeńców wywoływali do apelu. Ponadto NKWD z każdym z osobna prowadziło dochodzenie. Nie oddany został ani jeden oficer ze Sztabu armii gen. Andersa, jaką dowodził w Polsce.
Stalin: (od paru minut wstał i przechadzał się wolno wzdłuż stołu, paląc papierosa, jednak słuchając uważnie i odpowiadając na pytania. Nagle podchodzi szybkim krokiem do telefonu przy biurku Mołotowa i łączy się z NKWD).
Mołotow wstaje i podchodzi również do telefonu: To tak się łączy (przesuwa przełącznik, po czym siada przy stole konferencyjnym).
Stalin: (do telefonu) NKWD? Tutaj Stalin. Czy wszyscy Polacy zostali zwolnieni? (Cisza — słucha odpowiedzi). Bo tu jest u mnie Ambasador Polski, który mówi mi, że nie wszyscy. (Znów słucha odpowiedzi, po czym odkłada telefon).
(Wracając do stołu konferencyjnego). Ja również chciałbym zadać Panu Ambasadorowi pytanie, kiedy i gdzie polskie wojska chcą działać przeciw Niemcom. (…)
Kot: Pozwalam sobie podkreślić, że każda dywizja polska, o której sformułowaniu [sic!] dostaje się wiadomość do Polski, ma wielkie znaczenie dla kształtowania się nastrojów przyjaznych dla zbliżenia polsko—radzieckiego w tamtejszym społeczeństwie.
Stalin: Oczywiście, rozumiem to. (Wstaje na dźwięk dzwonka telefonicznego i słucha zapewne odpowiedzi na pytanie postawione przed paru minutami co do zwolnień Polaków. Odkłada słuchawkę i wraca, powiedziawszy półgłosem jakby do siebie:) Oni mówią, że wszyscy zwolnieni.
Kot: Pragnę podziękować Panu Prezydentowi za obietnicę dalszego formowania armii naszej oraz oswobodzenie naszych obywateli. (…)
Stalin: Co do mnie, osobiście zależy mi na tym, bym mógł się przyczynić do odbudowania niepodległego Państwa Polskiego bez względu na jego ustrój wewnętrzny (…).
Rozmowa gen. Sikorskiego ze Stalinem na Kremlu 3 grudnia 1941 roku.
Sikorski: Wracam jednak do naszej sprawy. Stwierdzam wobec Pana Prezydenta, iż jego oświadczenie o amnestii nie jest wykonywane. Dużo, i to najcenniejszych naszych ludzi znajduje się jeszcze w obozach pracy i w więzieniach.
Stalin: (notując): To jest niemożliwe, gdyż amnestia dotyczyła wszystkich i wszyscy Polacy są zwolnieni (ostatnie słowa kieruje do Mołotowa — Mołotow potakuje). Anders: (podaje szczegóły na żądanie gen. Sikorskiego): Nie jest to zgodne z istotnym stanem rzeczy (…).
Sikorski: Nie naszą rzeczą jest dostarczać Rządowi Radzieckiemu dokładne spisy naszych ludzi, ale (…) mam ze sobą listę około 4 tysięcy oficerów, których wywieziono siłą (…).
Ci ludzie znajdują się tutaj. Nikt z nich nie wrócił.
Stalin: To jest niemożliwe. Oni uciekli.
Anders: Dokądżeż mogli uciec?
Stalin: No, choćby do Mandżurii.
Anders: To jest niemożliwe, żeby mogli wszyscy uciec (…). Ludzie ci giną tam i mrą w straszliwych warunkach.
Stalin: Na pewno zwolniono ich, tylko jeszcze nie przybyli. (…) Wiedzcie, że Rząd Radziecki nie ma najmniejszych powodów, żeby zatrzymywać choćby jednego Polaka (…).
Anders: Jednak wpływają zeznania o ludziach dokładnie nam znanych, z nazwami więzień i numerami cel, w których są zamknięci (…).
Mołotow: Myśmy zatrzymali tylko tych, którzy po wojnie dopuścili się zbrodni, wywoływali dywersje, zakładali stacje radiowe, itp. (…)
Sikorski: Nie tykajmy spraw z czasu wojny. Obecnie dobrze by było, żeby Pan Prezydent dał publiczne wyjaśnienia w tej sprawie (…). Nie są to przecież turyści, ale ludzie wywiezieni siłą ze swych domów. Nie znaleźli się oni tu z własnej woli, lecz zostali deportowani i przeszli olbrzymie cierpienia.
Stalin: Ludność w Związku Radzieckim dobrze jest nastawiona dla [sic!] Polaków. Błędy mogą popełniać tylko urzędnicy[424].
Mimo postanowień deklaracji o przyjaźni i wzajemnej pomocy, podpisanej przez Stalina i Sikorskiego 5 grudnia 1941 roku, Sowieci nie przepuszczali żadnej okazji, aby utrudniać działanie rządu emigracyjnego. Ewakuację armii generała Andersa z terenu ZSRR przeprowadzono dopiero wtedy, gdy Rosjanie wstrzymali wydawanie żołnierzom racji żywnościowych. Protesty ze strony ZSRR doprowadziły do storpedowania rozmów o współpracy polsko—czechosłowackiej w okresie po zakończeniu wojny[425]. Podpisaniu traktatu radziecko-brytyjskiego w maju 1942 roku towarzyszyło wprowadzenie warunków, które miały na celu oderwanie Brytyjczyków od ich polskiego sojusznika. Fala wzajemnej wrogości między Polską i ZSRR znacznie się już podniosła, gdy 12 kwietnia 1943 roku Niemcy podali do wiadomości publicznej fakt odkrycia grobów katyńskich. Kiedy rząd emigracyjny zażądał przeprowadzenia dochodzeń przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż, Sowieci potraktowali to żądanie jako pretekst do zerwania stosunków dyplomatycznych. Odtąd rząd emigracyjny nie utrzymywał żadnych kontaktów z mocarstwem, które sprawowało kontrolę nad terytorium kraju. Wszystkie przyszłe dyskusje w sprawach dotyczących Polski prowadzili teraz przedstawiciele wielkich mocarstw, bez udziału Polski. Sowieckie rozwiązanie sprawy polskiej miało zostać stopniowo przypieczętowane postanowieniami trzech wielkich konferencji aliantów — w Teheranie, Jałcie i Poczdamie.
Dostrzegając nieustępliwość polityki sowieckiej w kwestiach dotyczących Polski, trzeba jednocześnie przyznać, że poglądy Stalina uległy na przestrzeni lat zasadniczej zmianie. W latach 1939—41 sowiecki dyktator był gotów zdławić każdy przejaw tożsamości narodowej lub niepodległościowych dążeń Polaków. Natomiast od roku 1941 stale dawał wyraz woli odbudowy „silnej i niepodległej Polski”. Jego pojęcie „siły” i „niepodległości” sporo się różniło od znaczenia, jakie przypisywano tym słowom w Wielkiej Brytanii, w Ameryce, a zwłaszcza w Polsce, nie oznaczało to jednak bynajmniej, że były to dla niego słowa pozbawione wszelkiej treści. Każdy, kto żywi jakiekolwiek wątpliwości co do szczerości oświadczeń Stalina, powinien porównać powojenną historię Polski z historią państw nadbałtyckich czy Ukrainy. Stalin był twórcą nie tylko powojennej niepodległości Polski, ale także tej, w sposób szczególny skarlałej, interpretacji pojęcia „niepodległość”, jaka utrzymuje się[426], w epoce powojennej[427].
Na pierwszym spotkaniu Wielkiej Trójki w Teheranie, w dniach od 28 listopada do l grudnia 1943 roku, rozmowy na temat wspólnego frontu przeciwko Niemcom hitlerowskim zahaczały o sprawę polską. Podział Europy na strefy potencjalnych wpływów w okresie po zakończeniu wojny zakładał, że Polska dostanie się pod kontrolę Związku Radzieckiego. Ustalono, że linia Curzona, odrzucona w roku 1920, stanie się podstawą granicy Polski na wschodzie[428]. Granica zachodnia Polski z Niemcami nie była przedmiotem szczegółowych rozważań. W tym stadium rozmów przedstawicielom Polski nie przekazano żadnych informacji.
W Jałcie, w okresie od 4 do 11 lutego 1945 roku, Churchill i Roosevelt podjęli symboliczne próby potwierdzenia własnych wpływów w Europie Wschodniej. Mimo jednostronnego uznania RTRP przez Związek Radziecki nalegali na włączenie przedstawicieli partii popierających rząd emigracyjny w skład rządu w Warszawie. Uznali też prawo Polski do ziem odłączonych od Niemiec Wschodnich, nie określając jednak granic tych terytoriów.
W Poczdamie, w okresie od 17 lipca do 2 sierpnia 1945 roku, wielkie mocarstwa szybko uporały się z większością nie rozstrzygniętych dotąd problemów. Po krótkich konsultacjach z delegacją polskich komunistów, która wcześniej odbyła fachowo przeprowadzony przez Rosjan trening, ustaliły granicę Polski z Niemcami na Odrze i Nysie, zaakceptowały plan wysiedlenia Niemców z Polski, Czechosłowacji i Węgier, oraz zaleciły przeprowadzenie przy pierwszej okazji wolnych i demokratycznych wyborów w celu zatwierdzenia składu ustanowionego rządu[429].
Co uczyniwszy, pozostawiły Polskę jej własnemu losowi.
Zmiany, jakich dokonała wojna, były głębokie i trwałe. Sześcioletnia rzeź przekształciła państwo, naród i społeczeństwo w sposób badziej gruntowny, niż uczyniły to wydarzenia całego poprzedniego stulecia czy też trzydziestolecie[430] mających teraz nastąpić rządów komunistycznych.
W latach 1944—45 odbudowano suwerenność Polski na podstawie nowej bazy terytorialnej. Zgodnie z propozycją samego Churchilla Polskę przesunięto, w sensie fizycznym, o ponad 200 kilometrów na zachód — jak oddział wojska, na komendę „dwa kroki w lewo, marsz!” Kresy Wschodnie, z Wilnem i Lwowem, miały zostać oddane Związkowi Radzieckiemu. Ziemie Zachodnie, z miastami Breslau, Stettin i Danzig — w oficjalnym żargonie nazywane „Ziemiami Odzyskanymi” — Niemcy miały przekazać Polsce. Zaledwie połowa (54%) terytorium przedwojennej Rzeczypospolitej znalazła się w granicach Rzeczypospolitej Ludowej, obejmującej jedynie cztery piąte powierzchni, jaką zajmowała jej poprzedniczka: 312 688 km2 zamiast dawnych 389 720 km2. Terytoria utracone (178 220 km2) były o wiele większe od terytoriów uzyskanych (101 200 km2). (Patrz Mapy 17, 20, 21, 22).
Mapa 17. Zmiany terytorialne państwa polskiego
Zasoby naturalne Ziem Zachodnich zrekompensowały jednak z nawiązką straty terytorialne Rzeczypospolitej Ludowej. Obszary utracone na rzecz ZSRR obejmowały prymitywne, słabo rozwinięte tereny rolnicze „Polski B”. Natomiast na obszarze uzyskanym od Niemiec znajdowały się bogate złoża węgla i rudy żelaza, urządzenia przemysłowe, nowoczesna sieć dróg i linii kolejowych, a także znaczna liczba miast i portów morskich. Przyłączenie Śląska i Pomorza — mimo że obie te prowincje zostały pozbawione wykwalifikowanej niemieckiej siły roboczej — z pewnością zwiększało szansę Polski na modernizację gospodarki i uprzemysłowienie.
W okresie, w którym repatriacje i wysiedlenia zbliżały się ku końcowi, spis ludności przeprowadzony w lutym 1946 roku wykazał, że liczba ludności zmniejszyła się w stosunku do danych z roku 1939 o prawie jedną trzecią, spadając do zaledwie 23,9 miliona. Liczebność siły roboczej spadła do stanu z roku 1918.
Ogólna gęstość zaludnienia również się zmniejszyła — z 89,8 do 76,4 mieszkańców na km2. Innymi słowy, Polska utraciła jeszcze więcej mieszkańców niż ziemi.
Tylko niewielki procent ludności nadal mieszkał tam gdzie przed wojną. Większość miast, a także cały obszar Ziem Zachodnich, trzeba było na nowo zaludnić, osiedlając tam uchodźców lub rodziny przesiedlone ze Związku Radzieckiego.
Tam gdzie liczba ludności nowo przesiedlonej przekraczała liczbę rodzimych mieszkańców, trudno było o zachowanie dawnych tradycji.
Struktury społeczne zmieniły się nie do poznania. Chociaż żadna z grup społecznych nie uniknęła spustoszeń dokonanych przez okupantów, dwie ucierpiały o wiele poważniej niż inne. Inteligencja została zdziesiątkowana, a społeczność polskich Żydów praktycznie przestała istnieć. W rezultacie nie mogło już być powrotu do dawnych wzorców życia politycznego, kulturalnego i gospodarczego.
Mniejszości narodowe niemal całkowicie zniknęły. Zagłada Żydów, wysiedlenie Niemców, wcielenie do ZSRR Ukraińców i Białorusinów oraz napływ Polaków ze wschodu sprawiły, że mówiąca po polsku ludność wyznania rzymskokatolickiego zyskała status absolutnej większości. Tak zasadnicza zmiana musiała wpłynąć na klimat życia politycznego. Rzeczpospolita Ludowa miała się stać pierwszym prawdziwie narodowym państwem w historii Polski.
Tak więc, gdy w latach 1944-45 państwo polskie po przerwie wojennej wznowiło działalność pod auspicjami komunistów, nowy był nie tylko rząd i ustrój.
Była to nowa Polska.