XXI. GRANICE. Terytorium dzisiejszej Polski (1919—1945)


Ludziom, którzy zamieszkują wyspy lub własne subkontynenty, niełatwo zrozumieć terytorialne obsesje narodów zajmujących tereny ze wszystkich stron otoczone lądem. Ponieważ nigdy nie przyszło im stanąć w obliczu perspektywy oddania Kentu Niemcom czy Kalifornii Związkowi Radzieckiemu, z zabarwioną zdziwieniem obojętnością, jeśli nie wręcz z pogardą, patrzą na tych, którzy są gotowi oddać życie za piędź ziemi lub przerywaną linię nakreśloną ma mapie.

Namiętności i pasje związane z historią granic dzisiejszej Polski są więc bardzo odległe od spraw, które absorbują obywateli świata anglosaskiego. A są to emocje tym silniejsze, że — poza jednym znaczącym wyjątkiem — Polakom nigdy nie pozwolono zadecydować o własnych granicach. Sto lat temu Polska w ogóle nie miała terytorium. „O Polsko”, pisał Cyprian Norwid, „granic twych nie widzę linii, nic nie masz oprócz głosu — tak uboga!”[431] Dziś wszystko się zmieniło. Polską duszę ubrano w nowe ciało. Ale proces reinkarnacji nie przebiegał gładko. Przez całą pierwszą połowę dwudziestego wieku przysparzał kłopotów europejskim politykom, stając się jednym z najtrudniejszych do rozwiązania problemów terytorialnych, jakie wystąpiły po obu wojnach światowych[432].

Międzynarodowa debata w sprawie granic współczesnej Polski rozpoczęła się 29 stycznia 1919 roku podczas konferencji pokojowej w Paryżu; zainicjował ją pamiętny tour de force głównego delegata Polski, Romana Dmowskiego. Przemawiając najpierw dobrą francuszczyzną, a następnie bezbłędną angielszczyzną, Dmowski zaszokował słuchaczy w tej samej mierze treścią swojego przemówienia, co jego techniczną sprawnością. Jednakże już od pierwszej chwili było rzeczą jasną, że w grę wchodzą dwie różne, nie dające się ze sobą pogodzić koncepcje.

Podczas gdy Dmowski mówił o terytorium w obrębie historycznych granic sprzed rozbiorów i obejmującym wszystkie nacje zamieszkujące te rozległe tereny, większość z tych, którzy go słuchali, miała na myśli małą jednonarodowościową Polskę, ograniczoną do obszarów zamieszkanych przez etnicznych Polaków. Podczas gdy Polacy uważali się za panów swojego losu, którym przysługuje swoboda określania własnych granic z pozycji równego partnera wielkich mocarstw, większość zagranicznych obserwatorów zakładała, że Polska jest państwem zależnym, którego roszczenia należy przykrawać do potrzeb i wymagań jej protektorów. Tak w jednej, jak i w drugiej sprawie wszyscy całkowicie się mylili. W wyniku przemian, jakie zaszły w ciągu dziewiętnastego wieku, przywrócenie do życia uwspółcześnionej wersji dawnej Rzeczypospolitej okazało się zupełnie niemożliwe; ze względu na przemieszanie się ze sobą grup etnicznych równie niemożliwe było wytyczenie jakiejkolwiek prostej granicy etnicznej. W kwestiach politycznych natomiast przyjęcie przez polskich przywódców postaw wzorowanych na modelu posiadających ustaloną pozycję wielkich mocarstw było równie nierealne jak wiara owych mocarstw w to, że Polacy po prostu zrobią to, co im się każe[433]. Przez dwadzieścia pięć lat do znudzenia roztrząsano dobre i złe aspekty sprawy — ze znikomym skutkiem. Krzywd wynikłych z postanowień podjętych po zakończeniu pierwszej wojny światowej użyto do podsycenia ognia, jaki wznieciła druga.

Nieczytelne raporty niezliczonych komisji oraz sprzeczne ze sobą argumenty polskich, czeskich, niemieckich i rosyjskich apologetów zapełniały półki bibliotek i stronice gazet. Nazwy nie znanych prowincjonalnych miejscowości — od Olsztyna po Zbrucz — weszły do języka codziennego. Wyjątki zdarzały się rzadko — na przykład, gdy pewien brytyjski premier wyznał, że nigdy nie słyszał o Cieszynie, o Śląsku zaś sądził, że leży gdzieś w Azji Mniejszej[434]. Ze względu na istotę problemu sprawa wykluczała możliwość konsekwentnego stosowania jakiejkolwiek jednej z góry przyjętej zasady. Wszelkie decyzje w sprawie granic Polski podejmowano ad hoc, w warunkach z lekka tylko zamaskowanego międzynarodowego przetargu. Nie powiodła się żadna z prób dostosowania granic do potrzeb ludności, aż wreszcie w latach 1944-45 postanowiono — z inicjatywy Rosjan — przystosować ludność do wymogów arbitralnie ustanowionych granic.


W owym ćwierćwieczu ciągłych konfliktów roszczenia terytorialne Polaków nie znajdowały na Zachodzie większego zrozumienia, najmniej sympatii wzbudzając w Anglii i Stanach Zjednoczonych. Zmian, jakie dokonały się kosztem Niemiec na mocy postanowień traktatu wersalskiego, zaczęto wkrótce żałować. Ustanowienie korytarza polskiego, wyłączenie Gdańska z Rzeszy oraz podział Śląska były powszechnie uważane za powód do uzasadnionych pretensji ze strony Niemców. Żądania zmian terytorialnych kosztem Rosji, wysuwane przez Polskę, wywoływały szyderczy śmiech. Polskie wystąpienia w sprawie przywrócenia „historycznej Polski” odrzucano jako „imperialistyczne aspiracje małego mocarstwa” (choć jednocześnie żądania przywrócenia granic historycznych ziem św. Wacława uznawano z jakiegoś powodu za możliwe do przyjęcia). Jak zauważył Gathome-Hardy — w tonie tak bardzo typowym dla swego pokolenia — „wydaje się, że nową Polskę w większym stopniu charakteryzuje (…) brawurowy i niemal fanatyczny patriotyzm niż dyplomatyczna rozwaga, jakiej wymaga jej delikatne położenie”[435]. Z perspektywy czasu nietrudno znaleźć wyjaśnienia takiej postawy. Stanowisko krajów anglosaskich w ogóle, a Wielkiej Brytanii w szczególności, podyktowane było nie tylko tradycyjną już dbałością o zachowanie równowagi sił, ale w jeszcze większym stopniu logiką uświęconych tradycją sojuszy.

W dwóch wojnach światowych Wielka Brytania była sprzymierzona najpierw z Rosją, a potem ze Związkiem Radzieckim i liczyła na to, że rosyjscy żołnierze i rosyjska ofiarność przyczynią się do pokonania niemieckiej armii. W rezultacie Wielka Brytania nie widziała niczego śmiesznego w tym, że Czechosłowację utworzono w obrębie dawnych średniowiecznych granic. Przecież w końcu Czechosłowacja odbierała ziemię pokonanym państwom centralnym. W latach 1918—19 Brytyjczycy mieli niewiele przeciw włączeniu w obręb Czechosłowacji pokaźnych mniejszości narodowych — niemieckiej czy węgierskiej. Jednocześnie jednak nigdy nie mogliby sobie pozwolić na podobną tolerancję w sprawie analogicznych roszczeń ze strony Polski, ponieważ oznaczały one konflikt z potężnym rosyjskim sojusznikiem, od którego w ostatecznym rozrachunku zależał, jak wiadomo, ich własny ratunek.


Południowa granica Polski jest jedyną, którą można uznać za coś w rodzaju neutralnej bariery. Łańcuch środkowych Karpat od tysiąca lat oddzielał ziemie polskie od dorzecza Dunaju i krainy Węgier. Był granicą zarówno Rzeczypospolitej, jak i austriackiej Galicji. W latach 1918—19 natychmiast uznano go za naturalną granicę między Polską i Czechosłowacją. Na długości ponad sześciuset kilometrów dział wodny przerwany jest jedynie w trzech miejscach: na Spiszu, na Orawie i w okolicach Cieszyna. W każdej z tych trzech szklanek wody wybuchały długotrwałe burze[436].


Ziemia spiska — po polsku: „Spisz”, po czesku „Spis”, po słowacku „Spissko”, po węgiersku „Szepesseg”, po niemiecku „Zips”, po łacinie „Scepusium” — leży w dolinie górnego Popradu, dopływu Wisły, który żłobi głęboką kotlinę w poprzek głównego pasma Karpat, płynąc na wschód od Podhala. Jej średniowieczne dzieje sięgają roku 1108, kiedy to przeszła w posiadanie Węgrów jako posag córki Bolesława Krzywoustego, Judyty. W roku 1412 okręg Lubowli oraz 13 miast położonych w pomocnej części dzielnicy: Nowa Wieś, Włochy, Podegrodzie, Poprad, Wielka, Sobota, Straże, Maciejowice, Biała, Wierzbów, Lubica, Ruskinowice i Twarożna, zwrócono Koronie jako gwarancję pożyczki, która nigdy nie została spłacona: przez następne trzy wieki tworzyły one enklawę w obrębie Królestwa Węgier, pozostającą pod zarządem polskiego starosty. W historii współczesnej Spisz figuruje jako pierwsza z ziem zajętych przez Habsburgów w 1769 roku — swego rodzaju zapowiedź pierwszego rozbioru. Właśnie na tej podstawie — dla naprawienia dawnych krzywd — jej przywrócenia domagała się polska delegacja na konferencji pokojowej w Paryżu. Z etnicznego punktu widzenia ludność Spiszu była niezwykle niejednorodna. Górale z karpackich wiosek uważali się za oddzielną rasę i niewiele obchodzili ich politycy z nizin — bez względu na to, czy rezydowali w Warszawie, Budapeszcie, Bratysławie czy Pradze. Wśród ludności miejskiej był już duży procent mówiących po niemiecku Saksończyków oraz liczna warstwa byłych węgierskich wojskowych i urzędników. W sensie praktycznym sprawę przesądziła obecność nie zapraszanych przez nikogo wojsk czechosłowackich.

Po kilku bezowocnych próbach arbitrażu w tej i w innych kwestiach spornych 28 lipca 1920 roku alianci postanowili narzucić Polsce i Czechosłowacji własne rozwiązanie. W ramach tych postanowień pięć szóstych terytorium ziemi spiskiej przyznano Czechosłowacji, a jedynie jedną szóstą — Polsce. Polacy nie mieli ochoty poddać się temu wyrokowi i odmawiali opuszczenia Jaworzyny aż do grudnia 1923 roku, kiedy Liga Narodów podjęła kolejną niekorzystną dla nich decyzję. Narzucony przez aliantów podział Spiszu utrzymał się w mocy od marca 1924 roku do października 1938 roku; ponownie ustanowiono go w roku 1945.


Orawa — po czesku „Orava”, po słowacku „Oravsko”, po węgiersku „Arva” — rozciąga się na przestrzeni około sześćdziesięciu kilometrów na zachód od Podhala po obu brzegach rzeki noszącej tę samą nazwę i płynącej na południe. Układ z 28 lipca 1920 roku pozostawiał po stronie polskiej tylko jedną wieś — Jabłonkę.


Księstwo Cieszyńskie — po czesku „Tesin”, po niemiecku „Teschen” — zajmuje sam środek Bramy Morawskiej. Sprawowało kontrolę nad jedynym nizinnym szlakiem komunikacyjnym, biegnącym w poprzek Karpat znad Morza Czarnego i z Bawarii. W epoce sprzed roku 1918 tworzyło wschodnią połowę Księstwa Troppau und Teschen, znanego powszechnie jako „Śląsk austriacki”.

W Boguminie (po czesku „Bohumin”, po niemiecku „Oderberg”) znajdował się kluczowy węzeł kolejowy transkontynentalnej linii Berlin—Bagdad: w Karwinie (Karvina) — cenne złoża węgla kamiennego, a w Witkowicach (Vitkovice) i Trzyńcu (Trinec) — ważne huty żelaza, świeżo zakupione przez jedną ze spółek francuskich. Austriacki spis ludności z 1910 roku wykazał, że najczystsza pod względem etnicznym grupa ludności polskiej na terenie cesarstwa zamieszkiwała w Dolinie Jabłonkowskiej na południu. W listopadzie 1918 roku, po wycofaniu się austriackiej administracji, miejscowi przedstawiciele ludności polskiej i czeskiej doszli do przyjaznego porozumienia, ustanawiając linię demarkacyjną, która podzieliła księstwo według kryterium etnicznego. Niestety, umowa ta okazała się nie do przyjęcia zarówno w Pradze, jak i w Warszawie. Rząd czechosłowacki wysunął roszczenia do ziem księstwa z przyczyn gospodarczych i 25 stycznia 1919 roku wydał swoim wojskom rozkaz przymusowej okupacji wszystkich terenów przemysłowych. Przez półtora roku panował całkowity chaos. Projekt przyznania Cieszynowi niepodległości, poparty przez miejscową ludność niemiecką, której zdania nikt nie brał pod uwagę, został odrzucony przez konferencję pokojową. Przygotowania do plebiscytu trzeba było przerwać z powodu fali zamieszek, strajków, terroru i kontrterroru. Międzyaliancka Komisja Plebiscytowa pod kierownictwem Francuza, hrabiego de Manneville, stała się przedmiotem ataków i obelg zarówno ze strony Czechów, jak i Polaków; przetrwawszy oblężenie w historycznym hotelu „Pod Brązowym Jeleniem”, który był jej główną siedzibą, szybko zrezygnowała z dalszej działalności. Impas, jakim zakończyła się konferencja w Spa, spowodował, że sprawę przekazano Radzie Ambasadorów, która 28 lipca 1920 roku o godzinie 2.25 po południu wydała werdykt. Większą, zachodnią część księstwa, obejmującą cały okręg przemysłowy i zamieszkaną w większości przez ludność polską, przyznano Czechosłowacji. Sam Cieszyn został przecięty na pół — granica przebiegała przez środek rzeki Olzy. Rynek i kościół ewangelicki pod wezwaniem Pana Jezusa miały należeć do Polski, natomiast dworzec kolejowy miał się znaleźć w Czechosłowacji. Polska opinia publiczna zawrzała oburzeniem. Paderewski podpisał traktat dopiero po trzydniowych wahaniach, wyrażając swój protest.

Zarówno jemu, jak i jego rodakom wydawało się, że była to nagroda za czechosłowacki coup de force: że Benesz narzucił aliantom własną politykę, korzystając ze słabości Polski w kulminacyjnym momencie marszu Armii Czerwonej na Warszawę, i że polskich górników z okręgu Cieszyna poświęcono dla realizacji planów alianckich kapitalistów. Poczucie krzywdy pielęgnowano przez cały okres międzywojenny; w okresie kryzysu monachijskiego ją pomszczono. Począwszy od roku 1935, Beck bezustannie ponawiał żądania poprawy losu Polaków z Zaolzia. 2 października 1938 roku, zdecydowany nie oddać kontroli nad Bramą Morawską w ręce Wehrmachtu i niezdolny do odrzucenia pokusy, Beck przekroczył Olzę na czele polskich oddziałów. Jednocześnie zajęto część terenów Spiszą i Orawy. Jedenaście miesięcy później zdecydowany przemarsz wojsk Wehrmachtu przez Cieszyn stał się jednym z ramion potężnych kleszczy, które miały rozszarpać skazaną na zagładę Rzeczpospolitą Polską. Wzajemne pretensje Polaków i Czechów odżyły podczas wojny wśród członków obu londyńskich rządów emigracyjnych — kres położył im dopiero Stalin, który traktował wszystkie skargi swych skłóconych podwładnych z taką samą bezstronną pogardą. Smutno pomyśleć, że w kontekście tego najbardziej symptomatycznego ze wschodnioeuropejskich sporów sowiecki dyktator nie potrafił wymyślić żadnego lepszego rozwiązania niż to, z jakim dwadzieścia pięć lat wcześniej wystąpiła Rada Ambasadorów. W 1945 roku Cieszyn ponownie został brutalnie rozdarty przez środek. Na środkowym łuku miejskiego mostu znów namalowano zatartą linię granicy, która została tam aż do dziś[437].


Mogłoby się wydawać, że północna granica Polski zbiega się w sposób naturalny z linią brzegową Bałtyku. Ale w gruncie rzeczy w czasach współczesnych jedynym odcinkiem wybrzeża, który utrzymywał ścisłe kontakty z położonymi w głębi lądu częściami kraju, były okolice ujścia Wisły. Od wczesnego średniowiecza Pomorze Zachodnie było najmocniej związane z Niemcami, podczas gdy Prusy Wschodnie, odebrane przez Krzyżaków rodzimym Bałtom, nigdy nie były terenem polskiego osadnictwa. Położenie Korytarza polskiego, określone postanowieniami traktatu wersalskiego, odpowiadało z grubsza granicom Rzeczypospolitej z 1772 roku i w znacznej mierze zaspokajało roszczenia Polaków. Podczas gdy niemiecka opinia publiczna wypowiadała się kategorycznie przeciw utworzeniu Korytarza, delegacja polska uznała za stosowne podważyć słuszność decyzji członków konferencji jedynie co do trzech ograniczonych punktów: Gdańska, Olsztyna i Kwidzyna w Prusach Wschodnich. 130 kilometrów linii brzegowej Bałtyku, przyznane Polsce w Wersalu, przeszło pod kontrolę polską z chwilą wprowadzenia traktatu w życie: 20 stycznia 1920 roku. Tego właśnie dnia po raz pierwszy odbyła się uroczystość zaślubin z morzem. Żołnierze i cywile weszli w lodowato zimne wody Bałtyku i podnosząc w górę ręce, odnowili pradawne polskie ślubowanie[438].


Polskie roszczenia do Gdańska wypływały przede wszystkim z przesłanek ekonomicznych. W okresie rządów pruskich niemiecka ludność miasta wyzbyła się wszelkich pozostałości dawniejszych zobowiązań wobec Polski, a w latach trzydziestych miała dostarczyć wielu gorliwych rekrutów hitlerowcom. Nie mogło być żadnych poważniejszych wątpliwości co do tego, że każdy wolny plebiscyt przeprowadzony w Gdańsku przyniesie przytłaczającą przewagę głosów za ponownym połączeniem miasta z Rzeszą. W tej sytuacji nalegania Lloyda George’a na utworzenie Wolnego Miasta podczas konferencji pokojowej należy traktować jako ustępstwo wobec nacisków ze strony Polaków. W praktyce postawa ta okazała się kamieniem obrazy tak dla Polaków, jak dla Niemców, dostarczając Hitlerowi konkretnego pretekstu mającego usprawiedliwić jego inwazję na Polskę we wrześniu 1939 roku. Problem został rozwiązany raz na zawsze, gdy w ostatnich dniach II wojny światowej niemiecka ludność Gdańska zbiegła lub została wypędzona z miasta[439].


Ziemie olsztyńska i kwidzyńska leżą na południowych obrzeżach Prus Wschodnich. W lecie 1920 roku w obu okręgach przeprowadzono pod auspicjami aliantów plebiscyty wśród mieszkańców. Skargi Polaków na szachrajstwa Niemców, zwłaszcza fabrykowanie dodatkowych głosów wyborców, nie mogły zmienić faktu, że ludność — w tym także część mówiącej po polsku ludności protestanckiej — zdecydowanie się opowiedziała za zachowaniem obywatelstwa niemieckiego.

Wyniki plebiscytu, ogłoszone 11 lipca 1920 roku, przyniosły przytłaczające zwycięstwo większości 460 000 głosów (96,52%) dla Niemiec przeciwko 16 000 (3,47%) dla Polski. Garnizon wojsk alianckich, złożony z Włochów i Irlandczyków z oddziału Inniskillen Fusiliers, szybko wycofano w obawie przed polityczną zarazą, jaką niosła ze sobą Armia Czerwona, akurat nadciągająca w ich kierunku ze wschodu. W tych nielicznych leżących w pobliżu miastach — na przykład w Działdowie (Soldau) — które były okupowane przez oddziały Armii Czerwonej przed ich pospiesznym wycofaniem się w sierpniu, sowieccy dowódcy dawali wyraz przekonaniu swojego rządu, że te „prastare ziemie niemieckie” powinny zostać przywrócone prawowitym właścicielom. Niemiecki ład panował tu aż do roku 1945[440].


Zachodnia granica Polski sprawiała kłopot o wiele poważniejszej natury. Na początku dwudziestego wieku Odra, która stanowi jedyną widoczną linię demarkacyjną, oddzielającą Wisłę od Łaby, płynęła przez tereny z gruntu niemieckie.

Element niemiecki przeważał wśród ludności wszystkich dużych miast, od Szczecina po Wrocław; dominował on również we wszystkich okręgach miejskich i w większości rejonów wiejskich. Mimo to na całym tym obszarze bliskie sąsiedztwo niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej stwarzało napięcia, których echa powracały przez trzydzieści lat. Ta bliskość zainspirowała jedno zbrojne powstanie w Wielkopolsce i trzy na Górnym Śląsku. Po zakończeniu II wojny światowej zachodnia granica Polski została ustalona w ostatniej kolejności — w sposób wysoce arbitralny i kontrowersyjny.


Powstanie w Wielkopolsce przekształciło się w niewielką wojnę domową.

Wywołał ją 26 grudnia 1918 roku przyjazd Ignacego Paderewskiego udającego się do Warszawy, co zniszczyło niepewny podział władzy w Poznaniu między miejscową niemiecką Soldatenrat a polskim Komisariatem Naczelnej Rady Ludowej (NRL). Demonstracje i kontrdemonstracje doprowadziły wkrótce do gwałtownych potyczek ulicznych i szybkiej polaryzacji obu społeczności. W ciągu zaledwie tygodnia polska Naczelna Rada Ludowa przejęła władzę w mieście i objęła kontrolę nad okolicą; nie powiodły się natomiast podejmowane przez nią próby porozumienia z rządem w Berlinie. Działalność Rady doprowadziła do szybkiej konsolidacji Niemców i ściągnęła jednostki Grenzschutzu. 8 stycznia 1919 roku Rada proklamowała niepodległość. Walki — 8 stycznia pod Chodzieżą (Kolmar) i 11 stycznia pod Szubinem (Schubin) — pociągnęły za sobą straty w wysokości kilkuset poległych; trwały przez okres czterech tygodni, do chwili, gdy Naczelna Rada Ludowa została uznana przez Międzyaliancką Komisję Kontroli w Niemczech za „siłę sprzymierzoną”. Niemiecka Reichswehra z siedzibą w Kołobrzegu nie zarzuciła swych defensywnych planów aż do momentu podpisania traktatu wersalskiego, który przyznawał całość terenów byłego Księstwa Poznańskiego Polsce. We wrześniu 1919 roku NRL ostatecznie przekazała swoje obowiązki Ministerstwu do Spraw Byłego Zaboru Niemieckiego z siedzibą w Warszawie[441].


Powstania śląskie wybuchły jako protest przeciwko warunkom traktatu, które nakazywały przeprowadzenie plebiscytu wśród ludności trzech rejonów najbardziej wysuniętych na południe. Pierwsze, którego ośrodkiem był Rybnik, trwało przez osiem dni, od 16 do 24 sierpnia 1919 roku, i zostało brutalnie stłumione przez Reichswehrę. Pociągnęło za sobą przybycie alianckiego garnizonu, złożonego z oddziałów brytyjskich, francuskich i włoskich. Drugie powstanie śląskie, które trwało od 19 do 25 sierpnia 1920 roku, zbiegło się w czasie z kulminacyjną fazą wojny polsko-sowieckiej. Niemieckich demonstrantów, przedwcześnie świętujących zdobycie Warszawy przez Tuchaczewskiego, zmusiła do defensywy fala strajków i akcji odwetowych, która wkrótce objęła cały kraj. Trzecie powstanie, zdecydowanie najpoważniejsze ze wszystkich, zostało wywołane przez polską ludność, która nie chciała się pogodzić z wynikami plebiscytu. W wyniku głosowania, które miało miejsce 20 marca 1921 roku, 702 000 (59,4%) głosujących opowiedziało się za Niemcami, 479 000 (40,5%) — za Polską. Ogólnie rzecz biorąc, wynik plebiscytu okazał się pełnym sukcesem starannie przeprowadzonej przez Niemców kampanii. Jeśli natomiast chodzi o szczegóły, pozostawiał kilka niemieckich enklaw — zwłaszcza na terenach przemysłowych — w sytuacji wysp zagubionych na polskim morzu. Wojciech Korfanty (1873—1939), wieloletni poseł do pruskiego Reichstagu, a w tamtym okresie komisarz plebiscytu z ramienia Polski, był zdecydowany podjąć opór. Jego przemówienia stały się inspiracją dla około 40 000 robotników i partyzantów, z których wielu było członkami Polskiej Organizacji Wojskowej Piłsudskiego — porwani do czynu, chwycili za broń. W okresie od 3 maja do 5 lipca stawili czoło siłom niemieckim, walcząc jak równy z równym i skutecznie broniąc terenów przemysłowych. Zbrojne potyczki, które miały przejść do legendy, toczono od 21 do 25 maja w okolicach Góry Świętej Anny (Annaberg), a przez dwa dni, od 4 do 5 czerwca — nad brzegami Kanału Kłodnickiego. Chociaż przywódcom powstania nie udało się namówić wszystkich polskich partii politycznych działających na Górnym Śląsku do walki po swojej stronie (komuniści i socjaliści twierdzili, że oderwanie śląskiego przemysłu od jego tradycyjnego niemieckiego rynku okaże się katastrofalne w skutkach), przekonali rządy państw sojuszniczych, że nie można dopuścić do przyjęcia wyników plebiscytu. 20 października 1921 roku Rada Ambasadorów zarządziła nowy podział Śląska. 61 % całości obszaru objętego plebiscytem miało pozostać przy Niemczech, natomiast większa część zagłębia węglowego z Katowicami (Kattowitz) i Chorzowem (Königshutte) przechodziła na rzecz Polski. Decyzję tę, którą w Polsce powszechnie uznano za zdradę, jej autorzy uważali za ustępstwo na rzecz interesów Polski[442].


Sprawa granicy polsko-niemieckiej jątrzyła się przez cały okres międzywojenny. Niemieccy przywódcy demokratyczni lat dwudziestych — na przykład Stresemann — zabiegali o jej rewizję tak samo gorliwie jak Hitler w latach trzydziestych. Rzucający się w oczy fakt pominięcia w podpisanym w 1925 roku w Locarno traktacie jakiejkolwiek gwarancji status quo w sprawie granicy Niemiec z Polską, która byłaby analogiczna do gwarancji w sprawie granic z Francją i Belgią, na stałe wbił klin nieufności między Polskę i mocarstwa zachodnie. Problem eksportu śląskiego węgla do Niemiec przez nowo ustanowioną granicę legł u podstaw polsko—niemieckiej wojny celnej z lat 1925—29. Mimo że konwencja w sprawie Śląska, opracowana przez Ligę Narodów w celu rozstrzygnięcia spraw dotyczących obu zainteresowanych stron, w zasadzie działała bez zakłóceń, było rzeczą oczywistą, że Niemcy dążą do radykalnej rewizji istniejących ustaleń. Dokonano tego w sposób jasny i bezkompromisowy w 1939 roku, ponownie wcielając do Rzeszy wszystkie tereny należące niegdyś do Prus.


Wysunięty w 1945 roku plan ustanowienia granicy polsko—niemieckiej na

Odrze i Nysie Łużyckiej oraz zrekompensowania strat terytorialnych Polski na wschodzie przez przyznanie jej równych obszarem terenów na północy i na zachodzie, całkowicie oczyszczonych z rodzimej niemieckiej ludności, w znacznej mierze należy przypisać polityce Rosji Sowieckiej. Chociaż brytyjscy i amerykańscy negocjatorzy dawno już zaakceptowali granicę na Odrze w rejonie Frankfurtu, bardzo długo nie godzili się na jej przedłużenie wzdłuż linii Nysy Łużyckiej, a nie biegnącej na wschód od niej Nysy Kłodzkiej. Chociaż wszystkim polskim ugrupowaniom zależało na otrzymaniu Gdańska, tylko nieliczne wiązały jakieś nadzieje z Wrocławiem, nikt zaś nie myślał o Szczecinie. Zwłaszcza Mikołajczyk zdawał sobie sprawę z obciążeń związanych z ewentualnym przyłączeniem tych miast do Polski, co mogło na nowo rozpalić niemiecki rewizjonizm i na zawsze związać Polskę ze Związkiem Radzieckim. Ale zarówno jego, jak i tych, którzy dzielili jego obawy, zakrzyczeli oficjalni przedstawiciele PKWN i Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej (TRJN), lojalnie dając wyraz żądaniom swoich radzieckich protektorów. Postanowienie to, które w intencjach polityków niekoniecznie musiało być ostateczne, zawarto w komunikacie konferencji poczdamskiej z 2 sierpnia 1945 roku:


Trzej szefowie rządów zgadzają się, że zanim nastąpi ostateczne ustalenie granicy polskiej, byłe terytoria niemieckie na wschód od linii biegnącej od Morza Bałtyckiego bezpośrednio na zachód od Swinerniinde i stamtąd wzdłuż rzeki Odry do zbiegu z rzeką Nysą zachodnią i wzdłuż zachodniej Nysy do granicy czechosłowackiej, włączając tę część Prus Wschodnich, która nie została oddana pod zarząd Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich (…) i włączając obszar byłego Wolnego Miasta Gdańska, powinny być pod zarządem państwa polskiego i dla tych celów nie będą uważane za część radzieckiej strefy okupacyjnej w Niemczech[443].


Z praktycznego punktu widzenia fakt, że zamierzona konferencja pokojowa nigdy się nie odbyła, nie miał większego znaczenia. 6 lipca 1950 granica na Odrze i Nysie została uznana przez Niemiecką Republikę Demokratyczną, która powstała na terenie byłej radzieckiej strefy okupacyjnej. Tak więc „Ziemie Odzyskane” stały się integralną częścią Polski na długo przed uznaniem tego faktu na arenie międzynarodowej: Danzig został Gdańskiem, Breslau — Wrocławiem, a Stettin — Szczecinem[444].


Największe kontrowersje wzbudzała jednak wschodnia granica Polski. Jej losy były związane z tragiczną historią ziem kresowych, które zamieszkiwało stosunkowo niewielu Polaków i na których zupełnie nie było Rosjan, a które od stuleci były przedmiotem sporów między Polską i Rosją. W XX wieku najdalej idące żądania Polski przedstawił Roman Dmowski podczas konferencji pokojowej w Paryżu, domagając się granic z 1772 roku. (Nawet on okazał jednak niejakie umiarkowanie, unikając jakiejkolwiek wzmianki o najdalej w dziejach wysuniętej na wschód granicy Rzeczypospolitej z czasów Kazimierza Jagiellończyka). Tradycyjne roszczenia Rosjan, wysuwane zarówno przez reżim carski, jak sowiecki, postulowały granicę na Bugu, będącą granicą rosyjskiego Kraju Nadwiślańskiego sprzed 1912 roku. Między tymi dwoma ekstremalni rozciągały się rozległe połacie tak zwanego obszaru ULB (Ukraina, Litwa, Białoruś) oraz wielki cmentarz młodo umarłych kompromisów. Pomijając propozycje o mniej istotnym znaczeniu, w okresie od 1919 do 1945 roku przedstawiono co najmniej osiem istotnych możliwych rozwiązań (patrz Mapa 18):


l. Zmodyfikowana tymczasowa linia demarkacyjna: projekt przedstawiony przez polską komisję 8 grudnia 1919 r. na konferencji pokojowej w Paryżu. Ponieważ propozycja dotyczyła wyłącznie terytoriów byłego cesarstwa rosyjskiego, linia urywała się nagle na dawnej granicy rosyjsko-austriackiej, nie dochodząc do Galicji Wschodniej. Rada Najwyższa Sprzymierzonych nigdy jej nie przyjęła; nigdy też nie przedstawiono jej formalnie ani Polakom, ani Rosjanom.

2. Linia Dryssa—Bar, przedstawiona w radzieckiej nocie pokojowej z 28 stycznia 1920 roku. W sensie terytorialnym była to propozycja bardziej hojna dla Polaków niż poprzednia; w raporcie przedłożonym Naczelnikowi Państwa sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych zalecała jej przyjęcie. Z powodu zerwania stosunków między obiema stronami w kwietniu 1920 roku nigdy nie stała się przedmiotem oficjalnych rozmów[445].

3. Linia przyjęta na konferencji w Spa, uzgodniona 10 lipca 1920 roku w wyniku rozmów premiera Wielkiej Brytanii, Lloyda George’a, z premierem

Polski, Władysławem Grabskim. Zgodnie z podjętymi ustaleniami granica polsko-rosyjska miała przebiegać w sektorze północnym wzdłuż tymczasowej linii demarkacyjnej, w sektorze południowym natomiast — wzdłuż linii frontu wojsk polskich i radzieckich w Galicji Wschodniej. Lwów pozostawiała po stronie polskiej.

4. Linia Curzona, przyjęta przez brytyjskiego ministra spraw zagranicznych, Lorda Curzona, wytyczona według instrukcji opracowanych w Spa, została opisana w telegramie przesłanym 11 lipca 1920 roku przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych w Londynie do Moskwy. W tydzień później propozycję odrzucił rząd ZSRR. Na uwagę zasługuje fakt, że projekt zawierał pewną istotną rozbieżność. Wbrew intencjom jego zwolenników zawarty w nim opis proponowanej granicy w sektorze południowym, w Galicji „na zachód od Rawy Ruskiej i na wschód od Przemyśla po Karpaty”, nie pokrywał się z ustaleniami podjętymi w Spa: Lwów miałby się w ten sposób znaleźć po stronie rosyjskiej. Rozbieżność ta, która najprawdopodobniej powstała w wyniku mechanicznego błędu popełnionego przez londyński personel dyplomatyczny, działający na podstawie map i notatek przygotowanych wcześniej przez Lewisa Namiera, wywołała poważne zamieszanie wśród członków rad alianckich, kiedy ją ostatecznie odkryto w 1943 roku, w zmienionych już okolicznościach[446].

5. Linia przedstawiona przez delegata Związku Radzieckiego, Adolfa Joffe, 24 września 1920 roku, na początku rokowań polsko—radzieckich w Rydze. W obliczu klęski militarnej rząd sowiecki był w tym momencie gotów do ustępstw na rzecz Polski — nie wyłączając zgody na powrót do granic z 1772 roku — pod jednym warunkiem: zawieszenie broni w ciągu najbliższych dziesięciu dni. Idąc za radą Stanisława Grabskiego, członka Narodowej Demokracji, delegacja polska odrzuciła wspaniałomyślną ofertę Joffego, opowiadając się za ustaleniem linii „bardziej sprzyjającej dobrosąsiedzkim stosunkom”[447].

6. Linia ustalona w ramach traktatu ryskiego, podpisana przez Joffego i Babskiego 12 października 1920 roku. Stanowiła ona podstawę klauzul terytorialnych traktatu ryskiego z 18 marca 1921 roku i do roku 1939 uważana była za formalną granicę między Rzecząpospolitą Polską i ZSRR.

7. Hitlerowsko-radziecka linia demarkacyjna z 28 września 1939 roku, pokrywająca się dość ściśle z granicami byłego Królestwa Kongresowego.

8. Granica polsko-radziecka z 1945 roku.


Mapa 18. Wschodnia granica (1916—1945)

Ze wszystkich tych propozycji jedynie granica ryska miała uzasadnienie w sensie moralnym. Wytyczono ją w wyniku dobrowolnych ustaleń podjętych przez obie strony; nie była też obwarowana żadnymi sankcjami zewnętrznymi. Jej pogwałcenie przez oddziały Armii Czerwonej 17 września 1939 roku było oczywistym przypadkiem międzynarodowej agresji. Nie należy jednak zapominać, że traktat ryski dokonywał faktycznego rozbioru Litwy, Białorusi i Ukrainy, bez odwoływania się do życzeń miejscowej ludności. To zaś zmuszało rząd polski do porzucenia wszelkich nadziei na zorganizowanie federacji niepodległych narodów, jaka mogłaby powstać na wschodnim pograniczu Rzeczypospolitej[448].


Negocjacje w sprawie granicy polsko—rosyjskiej często utrudniały działające na terenach pogranicznych ruchy separatystyczne, których dążenia nie były zbieżne z życzeniami ani Polaków, ani Rosjan. W owej mrocznej epoce, pomiędzy schyłkiem caratu w 1915 roku a utworzeniem Związku Radzieckiego w roku 1922, kilka narodów — podobnie jak Polacy — skorzystało z okazji, aby ustanowić własne niepodległe państwa. Republika Litewska przetrwała przez 23 lata — od 1917 do 1940 roku; Zachodnioukraińska Republika Ludowa przez zaledwie dziewięć miesięcy, od listopada 1918 do lipca 1919 roku. Obie znalazły się w bezpośrednim konflikcie z Rzecząpospolitą Polską.


Konflikt z Litwą koncentrował się wokół kwestii przyszłości Wilna (po litewsku „Vilnius”, po rosyjsku „Wilno”, po niemiecku „Wilna”). Mimo że we wszystkich kręgach polskiej opinii publicznej istniały silne sentymentalne powiązania z Litwą, a także wśród pewnych sfer żywiono nadzieję na unię federalną, nie istniały żadne poważniejsze sprzeciwy wobec utworzenia litewskiego państwa narodowego. Kłopoty zaczęły się z chwilą, gdy rząd litewski w Kownie nie tylko wysunął roszczenia w sprawie Wilna, ale także ogłosił miasto stolicą swojej republiki. Ponieważ procent ludności litewskiej w mieście nie przekraczał pięciu, polska większość natychmiast podjęła protest. (Analogiczna sytuacja mogłaby powstać na celtyckich obrzeżach Wielkiej Brytanii, gdyby jacyś walijscy separatyści pewnego pięknego dnia zażądali miasta Cardiff, a celtyckojęzyczna Republika Szkocka zgłosiła pretensje do prastarej stolicy Edynburga). Co więcej, armia niemiecka udzielała poparcia litewskim nacjonalistom, Sowieci popierali litewskich komunistów, a Wojsko Polskie walczyło z nimi wszystkimi. Po pierwszej okupacji Wilna przez Polaków Rada Najwyższa Sprzymierzonych wystąpiła z propozycją tak zwanej linii Focha, która miała na czas rokowań rozdzielić siły polskie i litewskie. Ale interwencja Rady okazała się daremna. Podczas lokalnej wojny domowej i wojny polsko-sowieckiej Wilno okupowały kolejno: oddziały niemieckiego Oberkommando Ost, nacjonalistyczna litewska Taryba (1917—18), polska Samoobrona (od grudnia 1918 do stycznia 1919 r.), komunistyczna Litewsko—Białoruska Socjalistyczna Republika Radziecka (od stycznia do kwietnia 1919 r.), Wojsko Polskie (od kwietnia 1919 do lipca 1920 r.) i wreszcie rosyjska Armia Czerwona, która 14 lipca 1920 roku bez wahania oddała miasto Litwinom. Jego los został na dłużej przypieczętowany 9 października 1920 roku, kiedy to Piłsudski zorganizował fikcyjny bunt oddziałów swojego wojska, aby odzyskać miasto dla Polski bez otwartego sprzeciwiania się woli państw sprzymierzonych. Po dwuletnim okresie nominalnej niepodległości nowo powstałe państwo Litwy Środkowej przeprowadziło wybory w celu określenia swojej przyszłości. Prośba o wcielenie do Rzeczypospolitej Polskiej została w marcu 1922 roku przyjęta przez sejm w Warszawie i ostatecznie uznana przez Radę Najwyższą Sprzymierzonych, natomiast rząd litewski w Kownie nigdy się z tą decyzją nie pogodził[449]. W dwadzieścia łat później władze sowieckie powtórzyły taką samą grę, ale tym razem o wiele bardziej brutalnie. Rozpoczęto przymusową okupację Litwy, deportowano niemal jedną czwartą elektoratu, po czym zaaranżowano fikcyjne wybory w celu potwierdzenia prośby Litwinów o wcielenie ich do ZSRR. (Patrz Mapa 19 a).


Mapa 19. Rozkład narodowościowy (1921) a. rejon Wilna b. rejon Lwowa


Spór Polski z Ukrainą dotyczył równie skomplikowanego lokalnego konfliktu, który ostatecznie został rozwiązany dokładnie w ten sam sposób: przez przemoc ze strony Rosji. Mimo że i tu polska opinia publiczna patrzyła przychylnie na projekt utworzenia niepodległego państwa ukraińskiego, i tu nie brak było poważnych zastrzeżeń co do jego granic. I tak na przykład głównym motywem marszu Piłsudskiego na Kijów było umocnienie ukraińskiego Dyrektoriatu Petlury jako swego rodzaju buforu przeciwko Rosji. Na nieszczęście dla Ukrainy, Polacy byli skłonni poprzeć utworzenie państwa ukraińskiego w granicach dawnego cesarstwa rosyjskiego, ale nie w obrębie granic Galicji. W rezultacie ukraiński ruch narodowy został stłumiony przez Rosję — najpierw przez białych Denikina, a następnie przez bolszewickich czerwonych; z Galicją rozprawili się Polacy. Mimo że Polacy odnieśli doraźną korzyść, w ostatecznym rozrachunku naprawdę skorzystała tylko Moskwa.


Wschodnia Galicja — znana Polakom pod nazwą wschodniej Małopolski, Ukraińcom zaś jako zachodnia Ukraina — była bezsprzecznie w większości zamieszkana przez Rusinów. W ostatnich latach rządów Austrii stanowiła dla członków ukraińskiego ruchu narodowego główną bazę i miejsce ucieczki. (Patrz Mapa 19 b). Mimo to jeśli się bliżej przyjrzeć, okazuje się, że rozkład ludności był tu piekielnie złożony. W miastach, ze Lwowem włącznie, Polacy nie tylko stanowili liczebną większość, ale także zajmowali korzystną pozycję społeczną i gospodarczą. W mniejszych miastach przeważała ludność żydowska. Wyłącznie polskie, katolickie wioski często graniczyły o miedzę z wsiami wyłącznie ruskimi, zamieszkanymi przez ludność unicką lub prawosławną. W takiej sytuacji nie można było sensownie oddzielić strefy polskiej od strefy ukraińskiej, po prostu rysując kreskę na mapie. Co gorsza, od samego początku biorąc kwestie prawne we własne ręce, przywódcy ukraińscy zniweczyli wszelkie szansę na współpracę lub kompromis.

Jednostronna proklamacja we Lwowie l listopada 1918 roku Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej sprowokowała Polaków do zakrojonej na szeroką skalę akcji odwetowej, która zakończyła się dopiero po zdobyciu całej prowincji. Kampania ta, która trwała do lipca 1919 roku, absorbowała w tym okresie większość energii Wojska Polskiego. Od tego czasu polska granica na Zbruczu trzymała się mocno. Ukraiński Dyrektoriat uznał ją21 kwietnia 1920 roku jako cenę za pochód Piłsudskiego na Kijów; 18 marca 1921 na konferencji zakończonej podpisaniem pokoju ryskiego przyjęli ją także delegaci Republiki Ukraińskiej. W 1923 roku niechętna ratyfikacja granicy przez Radę Ambasadorów pozwoliła na formalne przekazanie Galicji Wschodniej Rzeczypospolitej Polskiej[450]. Naturalnie, w niecałe dwadzieścia lat później również i ten układ został obalony. We wrześniu 1939 roku na podstawie układów z hitlerowskimi Niemcami, a także w latach 1944—45 w wyniku rokowań z Churchillem i Rooseveltem przywódcom radzieckim udało się skutecznie doprowadzić do włączenia całej Galicji Wschodniej do ZSRR.


W roku 1945 granicę wschodnią narzuciła Polsce polityka radziecka. Grono jej polskich zwolenników ograniczało się do członków PKWN, Rządu Tymczasowego Rzeczypospolitej Polskiej oraz Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej; sowieccy protektorzy zobowiązali ich do jej uznania jako warunek wstępny nominacji. Mikołajczyk zaakceptował ją dopiero w wyniku bardzo silnych nacisków dyplomatycznych. „Znajdujecie się na granicy unicestwienia”, oświadczył mu Churchill. „Jeśli nie przyjmiecie tej granicy, na zawsze pogrzebiecie swoje szansę. Rosjanie zmiotą wasz kraj z powierzchni ziemi i zniszczą wasz naród”[451]. Zachodnie mocarstwa potwierdziły w Jałcie uznanie granicy na podstawie linii Curzona. Dość znaczny obszar wysunięty dalej na zachód, w okolicach Grodna, został zaanektowany przez Związek Radziecki. Ale w tym czasie cała sprawa była już tylko problemem czysto akademickim: podjęto decyzję o przesiedleniu wszystkich Polaków z obszarów położonych na wschód od nowej granicy na teren Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej oraz o deportacji całej ludności niepolskiej zamieszkałej po stronie zachodniej do ZSRR. W sposób bezprecedensowy granicom przyznano priorytet nad czymś tak nieistotnym jak ludzie.


Ogólnie rzecz biorąc, historia granic współczesnej Polski jest niewesołą lekturą dla kogoś, kto mógłby sobie wyobrazić, że mapę współczesnej Europy rysowano z dbałością o wielkoduszność lub precyzję. Zasadę samookreślenia narodów gwałcono z cyniczną monotonią. W wyniku sojuszy zawartych między mocarstwami anglosaskimi i Rosją podczas obu wojen Polakom nigdy nie zezwolono na luksus zapewnienia mniejszościom narodowym gościny w granicach własnego państwa w taki sposób, jaki uważano za jak najbardziej stosowny w odniesieniu do Brytyjczyków, Rosjan czy nawet Czechów. Gdańska odmówiono im w 1919 roku z powodów etnicznych, Cieszyna — z powodów gospodarczych. Okręg przemysłowy Górnego Śląska przyznano Polsce mimo wyraźnego zwycięstwa Niemiec w plebiscycie. Życzeń mieszkańców Lwowa i Wilna tak samo nie brano pod uwagę w roku 1945, jak wcześniej, w latach 1939 czy 1919. Można by odnieść wrażenie, że nie było przypadku, w którym intencją byłaby troska o zwykłą sprawiedliwość. Ślad konsekwencji dostrzec można jedynie, śledząc cele polityki rosyjskiej i sowieckiej. W 1914 roku carski minister spraw zagranicznych Siergiej Sazonow ogłosił własną wizję przyszłości Europy Wschodniej. Nawoływał do przywrócenia dawnej granicy Królestwa Kongresowego na Bugu, do rozbioru Prus Wschodnich, do podboju Galicji Wschodniej, do cesji Gdańska na rzecz nowego państwa polskiego połączonego unią z Rosją, a także ekspansji Polski po linię Odry. Na krótką metę jego plan się nie powiódł. Natomiast na dłuższą metę, pod rządami Stalina, został zrealizowany z niesłychaną wprost dbałością o szczegóły[452].


Obecne granice Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej mają wiele zalet. Są zwarte, dobrze przystosowane do celów obrony wojskowej, wytyczone głównie na linii łańcuchów górskich, morza i dużych rzek. Po raz pierwszy w dziejach zamykają w swym obrębie państwo polskie zamieszkane niemal wyłącznie przez Polaków; nie pozostawiają też poza swym zasięgiem żadnych liczniejszych polskich mniejszości. Jest to stan rzeczy korzystny i byłby w pełni godzien pochwały, gdyby nie strumienie krwi, cierpienia i słuszne z pozoru spory, które stanowią cenę, jaką przyszło zapłacić za to osiągnięcie.

***

Płynność granic Polski spowodowała fascynujące powikłania w dziedzinie onomastyki. Obfitość polskich nazw miejscowych nierzadko skłaniała naukowców do rezygnacji z wyboru Polski jako przedmiotu badań na rzecz jakiejś innej części europejskiego kontynentu: stając już na samym początku w obliczu nie znanych na ogół i na pierwszy rzut oka niemożliwych do wymówienia nazw, osłupiały Anglosas może łatwo popaść w absolutną rozpacz, gdy się okaże, że w każdym przypadku ma do czynienia z dwoma, trzema, czterema lub nawet pięcioma wariantami. Okazuje się, że „Wrocław” jest tym samym miastem co „Breslau”; „Wilno” przebiera się czasem za „Vilna”, a ostatnio nazywa się „Vilnius”; „Lwów”, w sposób zupełnie niewytłumaczalny, może się pojawić jako „Leopolis”, „Leopol”, „Lemberg”, „Lwów” lub „Lwiw”. Rozmaite władze wybierają różne wersje, a przyczyny tych decyzji nie zawsze wydają się jasne. Poszukujący „właściwej wersji” badacz gubi się we mgle sprzecznych rad i zaleceń, dopóki ktoś mu w końcu nie powie, że każdy z wariantów jest właściwy we właściwym kontekście[453].

Problem nie ogranicza się oczywiście wyłącznie do Europy Wschodniej.

Anglosasi łatwo wpadają w przerażenie po prostu dlatego, że na ogół nie zdają sobie sprawy z istnienia analogicznych zjawisk w najbliższym sąsiedztwie, a także dlatego, że na ogół upierają się przy tym, żeby wszelkie informacje dotyczące obcych krajów tłumaczyć na angielski. Bardzo niewielu Anglików wie na przykład, że niektórzy mieszkańcy Wysp Brytyjskich znają Londyn jako „Llundain”, że Oxford to „Rhydychen”, a Cambridge — „Caergrawnt”. Tylko nieliczni zadają sobie pytanie, dlaczego protestanci z Ulsteru mówią o mieście „Londonderry”, katolicy zaś z Uisteru — o „Derry”, albo dlaczego „Kingston” został przemianowany na „Dun Laoghaire”. Nie wszyscy Amerykanie wiedzą, że ich największa metropolia rozpoczęła swoje istnienie pod nazwą „Nieue Amsterdam” albo że stolica Teksasu znana jest połowie mieszkańców stanu samotnej gwiazdy jako „Agostino”. Mając na względzie takie przykłady, nie trzeba szczególnie dogłębnej znajomości obcych języków, aby zrozumieć, że warianty nazw zależą po części od przekonań ludzi, którzy ich używają, po części zaś — od upływu czasu. Tak więc stolica Wielkiej Brytanii, która niegdyś nazywała się „Londinium”, dziś nazywa się „London”; dla Walijczyków to „Llundain”, dla Francuzów i Hiszpanów — „Londres”, dla Włochów — „Londra”, dla Polaków — „Londyn”. Na tej samej zasadzie stolica Śląska, która niegdyś nosiła nazwę „Vratislav”, pod rządami Czechów przyjęła nazwę „Vraclav”, za Habsburgów i Hohenzollernów nazywała się „Breslau”, a w czasach powojennych, od czasu powstania Polski Ludowej, nazywa się „Wrocław”. Dla filologów klasycznych pozostała „Vratislavią”. Dla Niemców zawsze będzie to „Breslau”, dla Polaków — zawsze „Wrocław”.

Zamieszanie w kwestii polskiego nazewnictwa bierze się w dużej mierze stąd, że wiele zmian zaszło zupełnie niedawno, a także stąd, że rywalizujące ze sobą ruchy narodowe zawsze upierały się przy własnej nomenklaturze, upatrując w niej swój punkt honoru. Gdy w 1919 roku na konferencji pokojowej w Paryżu uchylono wieczka, z puszki Pandory wysypała się wielka mnogość miast i dzielnic i już nigdy nie udało się ich należycie pozbierać. Delegacja polska —jak szereg innych przed nią — zahipnotyzowała słuchaczy listami nazw, o których nikt poza nią nigdy dotąd nie słyszał. Odrzucając reguły narzucone przez państwa rozbiorowe, wystąpili także przeciwko stosowaniu ustalonych i dobrze znanych nazw geograficznych w obawie, że ich roszczenia do byłych terytoriów niemieckich czy rosyjskich niejako stracą na ważności, jeśli będzie się o nich mówić, używając niemieckiego czy rosyjskiego nazewnictwa. Aby uspokoić zrozpaczonych petentów, w kilku wypadkach alianccy arbitrzy musieli tworzyć wersje neutralne w rodzaju „Teschen” lub ekshumować takie archaiczne anglicyzmy jak „Dantsick”. Jednakże pod koniec II wojny światowej sprawa nazw niemal przestała być przedmiotem dyskusji. Sowietom pozwolono narzucić takie nazwy, jakie najbardziej odpowiadały im i ich podopiecznym. Na Ziemiach Zachodnich korzystano z każdej okazji, aby nazwy niemieckie wyrzucić do lamusa, traktując sprawę nie tylko jako symbol zwycięstwa nad hitlerowcami, ale także podejmując kłamliwy trud udowodnienia Niemcom, że sfałszowali historię. Na byłych terenach polskich przyłączonych do ZSRR oficjalnie zniesiono wszystkie istniejące dotychczas polskie nazwy.


W tej sytuacji obowiązek historyka polega niewątpliwie na zwróceniu czytelnikowi uwagi na to, jak teraźniejszość różni się od przeszłości. Nawet najbardziej pobieżna lektura jakiegokolwiek dziewiętnastowiecznego tekstu wykaże, jak bardzo różniły się wówczas nazwy wielu „polskich” miejscowości od dzisiejszych. Przeczytawszy na przykład zawarty w przewodniku Baedekera opis miasta Breslau, należy zadać sobie pytanie, czy wyraźny nacisk, z jakim autor określa pruskie i niemieckie powiązania miasta, nie wypływa przypadkiem z jego własnych proniemieckich sentymentów[454]. Należałoby także zapytać, czy szczupłość informacji dotyczących spraw polskich wypływa z faktu, że w owym okresie polskie wpływy słabo zaznaczały się w mieście. Jeśli tylko Baedeker nie był kompletnym szarlatanem, a to ze względu na jego międzynarodową reputację nie wydaje się zbyt prawdopodobne, bezstronny czytelnik odniesie nieodparte wrażenie, że Breslau był miastem z gruntu niemieckim. A w takim przypadku nie byłoby rzeczą bezsensowną używać w tym czasie raczej nazwy „Breslau” niż „Wrocław”.


Odwołując się do analogicznego polskiego tekstu, wydanego w 1970 roku, trzeba przyznać, że obraz zmienia się niemal nie do poznania. Po przeczytaniu przewodnika Poland — Travel Guide należy sobie zadać pytanie, czy wyraźny nacisk, z jakim podkreśla się polskie powiązania miasta, nie wypływa przypadkiem z faktu, że książka została przygotowana i wydana przez jedno z oficjalnych wydawnictw Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej[455]. Należałoby również zapytać, czy szczupłość informacji na temat niemieckich powiązań miasta nie wypływa z uprzedzeń autorów lub też może z faktu, że wpływy niemieckie w obecnym okresie słabo zaznaczają się w mieście. Jeśli tylko autorzy nie są kompletnymi szarlatanami, a to wydaje się nieprawdopodobne, odnosi się nieodparte wrażenie, że Wrocław roku 1970 był miastem z gruntu polskim. A w takim przypadku nie byłoby rzeczą bezsensowną używać w okresie powojennym raczej nazwy „Wrocław” niż „Breslau”.


Przewodniki zaledwie pobieżnie wspominając katastrofalnych wydarzeniach, które przemieniły Breslau we Wrocław. W styczniu 1945 roku, stojąc w obliczu zbliżających się oddziałów Armii Czerwonej, Hitler zarządził, że Festung-Breslau ma się bronić do ostatniego człowieka. Cywilnej ludności miasta, prawie wyłącznie niemieckiej, kazano opuścić domy i w samym środku zimy wyruszyć w głąb Niemiec. Wielu z tych bezbronnych uchodźców unicestwił nalot sił RAF—u na Drezno: bomby zapalające zamieniły ich w popiół. W trzy miesiące później, gdy oblężone niedobitki garnizonu Breslau ostatecznie skapitulowały, stolica Śląska była niemal zrównana z ziemią. Rodzima ludność odeszła. Ruiny miasta okupowały wojska sowieckie i polskie, które następnie przekazały je administracji Ziem Odzyskanych. Omawiając sprawę Wrocławia ze Stalinem w 1944 roku, Mikołąjczyk zauważył, że jest to „miasto czysto niemieckie”. Stalin odpowiedział, że w dawnych czasach było to miasto słowiańskie i „że nic nie stoi na przeszkodzie, aby miało powrócić do swych dawnych tradycji historycznych”. (Nawiasem mówiąc, podczas tej rozmowy Stalin używał nazwy „Borysław”[456]). W latach 1945—47 miasto zostało całkowicie zasiedlone polskimi uchodźcami. Wielu pochodziło ze Lwowa i doznało z rąk sowieckich losu podobnego do tego, jaki hitlerowcy zgotowali Niemcom z Breslau. Uniwersytet, Bibliotekę, Instytut Ossolińskich, razem z tysiącami pracowników i ich dobytkiem, przetransportowano ze Lwowa en bloc. Później napłynęli Polacy z innych zdewastowanych regionów kraju. W tej sytuacji „Wrocław” można by raczej uznać za częściową reinkarnację Lwowa niż za dalszy ciąg miasta Breslau. Dziś miasto tętni życiem i jest bardzo polskie. Starsi mieszkańcy często mówią ze śpiewnym kresowym akcentem, zdradzając tym swoje odległe miejsce pochodzenia. Ale młodsi, stanowiący ponad 50% ludności, wszyscy urodzili się już tutaj. Jako polscy wratislawianie, uważają się za potomków w prostej linii owych dawnych Słowian, którzy zamieszkiwali te ziemie ponad siedemset lat temu. Poczucie to — choć zrozumiałe — jest z pewnością nieuzasadnione. Podobnie jak ci, którzy mieszkali tu przed nimi — starzejący się Niemcy, dożywający swoich dni na gorzkim wygnaniu w RFN — są oni ofiarami i produktem II wojny światowej[457].


Podobną analizę można by przeprowadzić dla każdego niemal miasta Ziem Odzyskanych i dla każdego z byłych miast polskich, wcielonych do ZSRR. Szczecin, Koszalin, Gdańsk, Olsztyn, Zielona Góra, Jelenia Góra, Kłodzko, Opole — wszystko to są zupełnie nowe skupiska ludności, których nowe polskie nazwy słusznie wskazują na zasadniczy brak ciągłości z niemiecką przeszłością. Vilnius — stolicę Litewskiej SRR — zamieszkuje dziś zaledwie niewielki ułamek potomków rodzin, które tu żyły przed wojną. Jego dzisiejsi władcy starają się zdyskredytować pięciowiekowy okres unii miasta z Polską jako nieprawidłowość zakłócającą proces jego naturalnego rozwoju. Lwiw zamieszkuje dziś zaledwie niewielki ułamek potomków rodzin, które mieszkały w międzywojennym Lwowie czy austriackim Lembergu. Mimo to dzisiejsi Ukraińcy często mówią o nim tak, jakby od zawsze był „ich miastem”.


W rzeczywistości sowiecki Lwów został sfabrykowany w ten sam sztuczny sposób i dokładnie z tych samych powodów, co polski Wrocław. Pisząc swój przewodnik w latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku, w okresie autonomii Galicji, Baedeker przedstawił obraz miasta o charakterze z gruntu polskim, zabarwionym domieszką wpływów austriacko—niemieckiej administracji. W trzydzieści lat później, w roku 1927, dyrektor polskiego rządowego biura turystycznego o wiele mocniej podkreślał polskie związki miasta[458]. Opisując najbardziej interesujące obiekty w mieście, doktor Orłowicz zwracał uwagę czytelników na plac Mariacki z pomnikiem Mickiewicza dłuta Popielą (1905); na Muzeum Sobieskiego w Kamienicy Królewskiej na Rynku, czyli dawniejszym Ringu; na cerkiew Wołoską (1580) i na cmentarz Łyczakowski, ze specjalną kwaterą poświęconą Orlętom — młodym obrońcom Lwowa z lat 1918—19. Poza dokładnym opisem obiektów polskiej sztuki i pomników Orłowicz pieczołowicie wymienia unicko-ukraińskie arcydzieła stanowiące część zbiorów Dzieduszyckich lub znajdujące się w założonym w 1912 roku Muzeum Ukraińskim, w katedrze unickiej pod wezwaniem św. Jura (1746) oraz w kościele św. Piatnyci (1643). Trzydzieści pięć lat później sowiecki przewodnik prezentuje czytelnikowi połączenie ukraińskiej i sowieckiej wersji dziejów miasta:


Na północnych obrzeżach wschodnich Karpat, nad Pełtwią, dopływem Bugu, leży jedno z najpiękniejszych miast ukraińskich — pradawny, liczący siedem wieków Lwów.


Jego dzieje są bogate i sławne. Miasto zostało założone w połowie trzynastego wieku przez księcia halicko-wołyńskiego Daniła Romanowicza i nazwane imieniem jego syna, Lwa.

Ze swą fortecą zbudowaną na szczycie wzgórza miasto było przyczółkiem oporu przeciwko falom tatarsko-mongolskich najeźdźców, ze stepów Azji atakujących Europę. (…)

W czternastym wieku ziemia halicka i Wołyń padały ofiarą najazdów polskich, węgierskich i litewskich feudałów. Osłabione walkami z Tatarami, księstwo nie mogło stawić oporu obcym najeźdźcom.


W połowie czternastego wieku zachodnie tereny Rosji wraz ze Lwowem zagrabiła Polska, wspierana przez rzymskiego papieża, którego celem było zapewnienie bazy dla ekspansji katolicyzmu na wschód. Do roku 1772 szlachecka Polska sprawowała władzę nad Haliczem i Wołyniem, do czasu przejścia Halicza w ręce Austrii. Lwów pozostawał pod rządami Austrii do 1918 roku.


Po Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej nad ziemiami zachodniej Ukrainy rozwinięto czerwony sztandar wolności, ale wobec panujących warunków historycznych Lwów popadł w niewolę polskich panów, którzy ludziom pracy zachodniej Ukrainy odebrali nawet te prawa, jakie wywalczyli sobie oni pod rządami Austrii. (…) Lwów stał się ośrodkiem walki o wyzwolenie klasy robotniczej zachodniej Ukrainy i o zjednoczenie z Ukrainą Radziecką. Idee Wielkiego Października oraz zdobycze władzy radzieckiej stały się dla robotników zachodniej Ukrainy inspiracją do walki o wyzwolenie społeczne i narodowe.


Nadszedł niezapomniany rok 1939. Ludy Związku Radzieckiego wyciągnęły pomocną dłoń do robotników zachodniej Ukrainy. Po wielu wiekach niewoli zostaliśmy gospodarzami na własnej ziemi[459].


Tak przedstawiają się współczesne losy Lemberga—Lwowa—Lwiwa. Nigdzie nie jest jasno powiedziane, że jedynym krajem, do którego miasto nigdy nie należało przed 1939 rokiem, jest Rosja. Nigdzie nie ma żadnego wyjaśnienia, dlaczego w oficjalnej terminologii sowieckiej najczęściej występuje rosyjska wersja „Lwów”.

Nigdzie nie ma najmniejszej wzmianki o wcześniejszych polskich i żydowskich powiązaniach miasta. Nigdzie, nawet żartem, nie proponuje się, że nazwę miasta powinno by się na dobrą sprawę pisać „W—r—o—c—ł—a—w”. Gwałt zadany zapisom historycznym jest równie dobrze widoczny, jak przemoc owego „niezapomnianego roku”, który przyniósł najbardziej gwałtowną zmianę charakteru miasta[460].


Zawodowi historycy mogą zapewne uznać, że studiowanie popularnych przewodników jest poniżej ich naukowej godności. Jeśli tak sądzą, to się mylą. Dzieła Baedekera i jego następców wszelkich orientacji dostarczają podstawowych informacji, na których opiera się ogólna wiedza o Europie Wschodniej. Uprzedzenia, błędy, selektywność i czysta fantazja być może tu bardziej rzucają się w oczy, nie są one jednak bardziej szkodliwe niż te, od których roi się w pracach naukowych.


Badaczowi i historykowi, który nie ma na względzie własnych prywatnych celów i który nie uważa żadnego z języków Europy Wschodniej za lepszy od innych, pozostaje do rozstrzygnięcia problem natury praktycznej. Mając do wyboru tak ogromną różnorodność wariantów onomastycznych, każdy musi sobie zadać pytanie, którego z nich należy używać w danych okolicznościach. Nie ma na nie jednoznacznej odpowiedzi, można jednak podać kilka prostych wskazówek. Po pierwsze, jest rzeczą ważną, aby zrozumieć, że w tych sprawach nic nie jest ani absolutne, ani wieczne. Nazwy geograficzne należy stale poddawać weryfikacji, po to, aby móc uwzględnić stale zachodzące zmiany. Sytuacja byłaby idealna, gdyby dana „nazwa” stanowiła odbicie dominujących w danym momencie dziejów powiązań kulturowych i politycznych danego „miejsca”. Jeśli będzie to oznaczać, że w rozdziale trzecim będzie się mówić o Vratislavie, w rozdziale dwudziestym — o Breslau, a w rozdziale dwudziestym trzecim — o Wrocławiu, zwolennik precyzji nie powinien zbytnio się zniechęcać. Po drugie, należy pamiętać, że konwencje językowe nie zmieniają się równie łatwo, jak polityczne. Kiedy się mówi po niemiecku, jest o wiele prościej używać nazwy „Breslau” niż „Wrocław” — choćby dlatego, że w literaturze naukowej napisanej w języku niemieckim zawsze używano tej właśnie formy. Natomiast kiedy się mówi po polsku, z przyczyn czysto językowych jest zawsze prościej mówić o „Wrocławiu”. Niemiec, który wybiera nazwę niemiecką, nie chce przez to dać do zrozumienia, że współczesny Wrocław jest miastem niemieckim, tak samo, jak Polacy, którzy mówią o „Lipsku” czy „Dreźnie”, nie chcą dać do zrozumienia, że uważają Leipzig czy Dresden za miasto polskie. Po trzecie, jest rzeczą ważną, aby pamiętać, że wersje neutralne — angielskie czy łacińskie — same w sobie zawierają zniekształcony obraz rzeczywistości, co może nieść ze sobą istotne implikacje. Forma „Warsaw” jest oczywiście łatwiejsza dla historyków piszących po angielsku niż rodzima forma „Warszawa”. Ale w pełni zanglicyzowane nazwy tego rodzaju należą do rzadkości. Większość nazw używanych w języku angielskim opiera się na terminologii niemieckiej lub rosyjskiej, a anglosascy czytelnicy zapoznawali się z nimi w przeszłości w szczególnych warunkach, które od tego czasu przestały istnieć — nazwa „Cracow”, na przykład, została utworzona od niemieckiej nazwy „Krakau” w odległych czasach, gdy mieszkańcy miasta w przeważającej większości mówili po niemiecku. Należy wreszcie pamiętać, że znaczenie wszystkich nazw geograficznych wiąże się z celami, dla których je wprowadzono. W tym ograniczonym sensie wszystkie są jednakowo stosowne.

Ich właściwość w tej czy innej sytuacji można stwierdzić tylko na podstawie pytania, w jakim konkretnym celu mają być używane, a także, w czyim interesie. Należy zawsze pamiętać o wszystkich istniejących wariantach. Zawsze można być pewnym jednego: kulturalni dzikusi, buszujący po zapisach historycznych i cmentarzach na ziemiach polskich, usuwający z nich polskie, niemieckie, żydowskie, rosyjskie czy ukraińskie nazwy i nazwiska w nadziei na to, że uda im się podciągnąć całą wspaniale niejednorodną rzeczywistość pod strychulec ich tępego widzimisię, są godni pożałowania. Cenzorzy, którzy usuwają niepożądane nazwy geograficzne z map i dokumentów, udając, że chwilowa moda ma wagę wiecznego werdyktu historii, oszukują zarówno siebie samych, jak i sprawę, której służą. Podobnie jak w kwestiach bardziej podniecających, i tu ostatecznie człowiek rozsądny musi zawsze powiedzieć: Vive la difference!

***

Bez względu na to, co można by powiedzieć na temat układu z 1945 roku, nie ulega wątpliwości, że jest on tak ostateczny, jak ostateczny może być układ polityczny tego rodzaju. Ostateczność ta nie płynie z mądrości tych, którzy go wprowadzili, lecz z braku litości i współczucia. Problem granic został nie tyle rozwiązany, ile unicestwiony. Na całym obszarze Europy Wschodniej mniejszości narodowe — bez względu na to, czy ponosiły odpowiedzialność za tarcia między poszczególnymi społecznościami, czy też nie — zostały po prostu mechanicznie poprzestawiane. Z punktu widzenia współczesnych rządów, a także supermocarstwa, które sprawuje obecnie kontrolę nad całym tym rejonem świata[461], przyjęto rozwiązanie niezwykle proste i eleganckie. Koszty poniesione przez ludzi były jednak straszliwe.


Dla historyka układ z 1945 roku jest ciekawym paradoksem. W gruncie rzeczy, oznaczał on radykalne zerwanie z przeszłością, ogromny skok w stosunku do warunków panujących przed wojną, arbitralne odwrócenie biegu historii. Było to kolosalne osiągnięcie w dziedzinie inżynierii politycznej. Mimo to niemal w każdym z krajów Europy Wschodniej interpretuje się go jako punkt kulminacyjny naturalnego procesu historycznego i nieustannie szuka się jego uzasadnienia w odległych wydarzeniach historycznych — prawdziwych lub wymyślonych. Każdy wie, że odwołując się do historii, da się usprawiedliwić wszystko, ale w tym konkretnym przypadku skomplikowany ceremoniał historyczny, wypracowany przez ideologów dla usprawiedliwienia decyzji podjętych w 1945 roku, niemal tak samo zapiera dech w piersiach jak sam ów wielki układ. To tak, jakby budowniczowie Kanału Sueskiego czy tamy Grand Coulee czuli się w obowiązku wyjaśnić, że ich dzieło jest tylko tym, czego przy normalnym biegu wydarzeń dokonałyby: słońce, przypływy mórz i czynniki geologiczne. Od czasu wojny całe pokolenia Polaków wychowywano w przekonaniu, że obecne granice Rzeczypospolitej Ludowej obejmują obszar, na którym od niepamiętnych czasów rozwijał się i żył polski naród.

Umacnia się ich w przeświadczeniu, że polska Macierz zawsze zajmowała to samo ustalone miejsce — nawet podczas długich stuleci, gdy tak się składało, że jego znaczną część zamieszkiwali liczni „cudzoziemcy” lub że granice polityczne przypadkiem biegły w innym kierunku. Zgodnie z oficjalnie obowiązującym poglądem Polacy zawsze mieli niezbywalne i wyłączne prawo do zamieszkiwania Ziem Odzyskanych na zachodzie i północy — nawet wówczas, gdy taka czy inna vis maior nie pozwalała im tego prawa egzekwować. Na tej samej zasadzie ich własną obecność w jakimkolwiek okresie na jakimkolwiek skrawku ziem leżących poza wschodnią granicą ustanowioną przez konferencję poczdamską należy uznać za godny pożałowania akt brutalnego pogwałcenia praw innych narodów (nawet jeśli niektóre z nich jeszcze w owym czasie nie istniały). Krótko mówiąc, Rzeczpospolitą Ludową należy uważać za naturalny produkt historii. Jej granice wytyczyli ludzie, którzy w swoich decyzjach podjętych pod egidą Związku Radzieckiego kierowali się właściwą oceną zasad naukowych, co umożliwiło im nie tyle stworzenie jakiejś nowej Polski, ile raczej odtworzenie dawnej. Pod wieloma względami jest to obraz niezwykle romantyczny; w zręczności mężów stanu z 1945 roku upatruje się dokonania restauracji starego arcydzieła: oczyszczenie płótna z narosłych warstw brudu i niezdarnego retuszu, jakiego dokonały wieki — po to, aby odsłonić dawną mapę Polski w jej całej pierwotnej wspaniałości. Przy wszystkich pretensjach do naukowości jest to argumentacja czysto teleologiczna. Jej atrakcyjność w oczach narodu, który doświadczył tak długich okresów niepewności co do własnego losu, nie opiera się na zasadach racjonalnych, lecz emocjonalnych.


Wszyscy wschodni sąsiedzi Polski zostali teraz wcieleni do ZSRR. Z czysto terytorialnego punktu widzenia odnieśli znaczne korzyści. Litwini mają swoją Litewską SRR i, od roku 1940, stolicę Wilno. Białorusini mają swoją Białoruską SRR, której granice sięgają po Dźwinę i Prypeć i od Brześcia nad Bugiem po Witebsk, Mohylew i Homel. Ukraińcy mają swoją Ukraińską SRR, która obejmuje „Wielką Ukrainę od Sanu po Don”. Natomiast z innych punktów widzenia te trzy sowieckie narody mają niewiele powodów do radości. Wcieleniu do ZSRR towarzyszyła fizyczna likwidacja wszystkich niezależnych przywódców narodowych oraz masowe deportacje całych sektorów ludności. Nominalnie zachowały one wprawdzie kontrolę nad językiem, kulturą i terytorium narodowym, ale podporządkowano je monopolistycznej władzy Wszechzwiązkowej Partii Komunistycznej, która działa jako narzędzie scentralizowanego, autokratycznego i zdominowanego przez Rosjan imperium. Ich prawa konstytucyjne są fikcją, a zniewolenie przez Rosję aż nazbyt widoczne. Z wyjątkiem członków aparatu władzy mieszkańcy tych republik spoglądają wstecz na swoje dawne powiązania z Polską z mieszanymi uczuciami żalu i zazdrości. (Patrz Mapa 20).


Mapa 20. Ziemie odzyskane Związku Radzieckiego po roku 1945

Zwłaszcza Litwini na pewno nieraz z rozpaczą potrząsają głowami. W okresie międzywojennym ich żałosna obsesja na temat Wilna (gdzie w tym okresie prawie nie było Litwinów) przyspieszyła nie tylko zerwanie związków z rządem polskim, ale, co ważniejsze, również unicestwienie planów ustanowienia obronnego bloku państw z obszarów pogranicznych[462]. Co więcej, wpędziła ich w wątpliwej wartości sojusz polityczny z Sowietami. Obietnica uzyskania Wilna była przynętą, która wciągnęła Litwinów w sowiecką pułapkę. Żałosne rezultaty dały o sobie znać w latach 1939—40. Zgoda ZSRR na przekazanie Wilna Litwie stanowiła jedynie preludium do wkroczenia oddziałów Armii Czerwonej w czerwcu 1940 roku i zapowiedź tragicznej śmierci niepodległości Litwy. W większym lub mniejszym stopniu wszystkie narody Europy Wschodniej popełniły grzech zabiegania o realizację własnych partykularnych i egoistycznych celów kosztem dobrosąsiedzkich stosunków i wspólnego bezpieczeństwa; Litwa jest tu klasycznym przykładem. Uciekła z polskiego deszczu, aby wpaść pod sowiecką rynnę[463].


Białorusini mieli mniej okazji do decydowania o własnym losie. Ich niepodległa republika narodowa w Mińsku istniała zaledwie dziewięć miesięcy — od marca do grudnia 1918 roku. Została zajęta najpierw przez Armię Czerwoną, a potem przez Wojsko Polskie, po czym na mocy traktatu ryskiego podzielono ją między ZSRR i Polskę. W 1939 roku połączeniu wschodniej i zachodniej części kraju w granicach zrekonstruowanej Białoruskiej SRR towarzyszył najazd Armii Czerwonej „przypominający plagę szarańczy” oraz masowe czystki. Zdaniem jednego z nielicznych niezależnych historyków białoruskich, wszelkie porównanie polityki polskiej i sowieckiej w stosunku do Białorusi musi wypaść na niekorzyść sowieckiego reżimu[464].


Ukraińcy, którzy swego czasu mogli najwięcej zyskać na właściwym porozumieniu z Polakami, mieli też najwięcej powodów do żalu. Podobnie jak Litwini, żądali wszystkich praw narodowych w całości i od razu, a skończyło się praktycznie na niczym. Narodowy ruch ukraiński ze swoim hasłem „Ukraina dla Ukraińców” zajął w kwestii terytorialnej stanowisko twarde i bezkompromisowe.

Przypominał pod tym względem bardzo podobne stanowisko w obozie polskim Narodowej Demokracji Dmowskiego, z którym zresztą wszedł w ostrą kolizję.

W krótkim okresie niepodległości Ukrainy w latach 1918—21 nie istniało żadne znaczące ugrupowanie, które mogłoby dorównać polskim federalistom Piłsudskiego czy nawet bardziej od nich umiarkowanym konserwatystom. Ukraińcy nie mogli osiągnąć zgody z polskimi nacjonalistami z powodu sprzecznych i nawzajem się wykluczających roszczeń terytorialnych; z polskimi federalistami — z powodu zadawnionej niechęci datującej się z czasów feudalnego ustroju dawnej Rzeczypospolitej; z polskimi konserwatystami wreszcie — z powodu niedawnych doświadczeń w Galicji. W rezultacie, pozostało im samotnie walczyć ze swoimi największymi rosyjskimi przeciwnikami — zarówno z czerwonymi, jak i z białymi[465].

Jednostronne zdobycie Lwowa w listopadzie 1918 roku, w okresie, w którym w mieście mieszkała tylko nieliczna mniejszość ukraińska, doprowadziło do dziewięciomiesięcznej wojny z Wojskiem Polskim oraz do utraty zachodniej Ukrainy na rzecz Polski[466]. Odzyskanie Kijowa w maju 1920 roku, będące wynikiem zaimprowizowanego traktatu zawartego między atamanem Petlurą i Piłsudskim, nastąpiło zbyt późno, aby mogło zapobiec kontrmobilizacji przytłaczających sił bolszewickich[467]. Tak czy inaczej, konieczność uznania przez Petlurę roszczeń Polski do zachodniej Ukrainy, co było ceną, jakiej Piłsudski żądał za pomoc ze strony Wojska Polskiego, zdyskredytowała atamana w oczach jego nieustępliwych rodaków. W taki to sposób Ukraińska Narodowa Republika (UNR), podzielona od środka i zaatakowana z zewnątrz, została starta na proch. Nigdy już nie miała okazji, aby zmartwychwstać. Na mocy traktatu ryskiego została — podobnie jak Białoruś — podzielona między Polskę i ZSRR. W okresie międzywojennym frustracja Ukraińców wyładowywała się we wściekłości wymierzonej szczególnie przeciwko Polakom. Ponieważ ruchy narodowe były w pewnym ograniczonym stopniu tolerowane w Polsce, ale nie w ZSRR, zachodnia Ukraina stała się ośrodkiem działania dla istniejących organizacji ukraińskich. Nie uzyskano jednak niczego. W okresie poprzedzającym pakt hitlerowsko-sowiecki z lat 1939—41 oraz w czasie wojny niemiecko—radzieckiej w latach 1941—45 zarówno Ukraińcy, jak i Polacy utracili wszelką nadzieję na podjęcie jakichkolwiek wspólnych akcji przeciwko wspólnym wrogom. W roku 1939 ukraiński ruch narodowy miał już tylko jednego potencjalnego sprzymierzeńca: hitlerowskie Niemcy; kiedy Hitler odkrył karty, krwawo tłumiąc wszystkie niezależne organizacje na terenie okupowanej Ukrainy, ruch ten został zupełnie sam. Ukraińcy, którzy przyłączyli się do oddziałów niemieckiej dywizji SS Galizien, zostali zdziesiątkowani na froncie wschodnim. Jedną z ostatnich tajemnic „Ostatniej tajemnicy” jest to, że ukraińskie niedobitki SS Galizien uniknęły deportacji do ZSRR i pewnej śmierci dzięki oświadczeniu, że są obywatelami polskimi[468]. Ci, którzy przyłączyli się do Ukraińskiej Armii Powstańczej (UPA) Stefana Bandery, spędzili resztę wojny, tocząc w podziemiu walkę o przeżycie z trzema przeciwnikami: z radziecką Armią Czerwoną, niemieckim Wehrmachtem i polską AK. Mimo całego ich męstwa nierealne postawy polityczne i nadmierny brak zaufania w stosunku do wszystkich sąsiadów wpędziły ich w beznadziejne położenie. Ostatecznie rozprawiono się z nimi w 1947 roku, gdy dopadły ich i unicestwiły w Bieszczadach połączone siły radzieckich, czeskich i polskich wojsk ludowych. W wyniku tak długiego łańcucha klęsk i nieszczęść uczucia Ukraińców w stosunku do Polaków są oczywiście dość mieszane. W Związku Radzieckim kwestii tej nie można otwarcie poruszać, a i w Polsce Ludowej nieczęsto się do niej powraca na forum publicznym. Na Zachodzie, w kręgach emigracyjnych, często wywołuje ona gwałtowne reakcje, uwarunkowane wzajemnymi pretensjami z okresu przedwojennego i z czasów wojny. Większość Ukraińców mieszkających za granicą została wychowana w duchu dawnych tradycji narodowych, które każą uważać za dobro jedyne i najwyższe wyłączne posiadanie terytorium narodowego w obrębie możliwie najszerzej określonych granic. Z tego też powodu nadal wydają mapy „Większej Ukrainy”, której granice wykraczają nawet poza granice Ukraińskiej SRR. Nadal skarżą się na „polską okupację” Peremyszla (Przemyśla) i Chiłma (Chełma). Wydaje się, że nie bardzo zdają sobie sprawę z tego, jak dalece ich stanowisko przypomina postawy tak bardzo przez nich znienawidzonych stalinowców i polskich nacjonalistów. Ich historycy wciąż jeszcze pozostają w zasadzie wierni dawnej nacjonalistycznej ideologii, która uważa naród i jego ojczyznę za wartość stałą, trwającą niezmiennie przez cały bieg dziejów. Jest to ideologia, która nieuchronnie wywołuje wrogość w stosunku do tych, których uważa się za gwałcicieli tego nierealnego, jałowego, ahistorycznego ideału. Nie bardzo zdają sobie sprawę z tego, jak dalece powtarzają to, co głosi oficjalna propaganda komunistyczna. W szkołach Ukraińskiej SRR, podobnie jak w ukraińskich szkołach emigracyjnych, dzieciom wciąż jeszcze mówi się, że Polacy, którzy niegdyś rządzili w Kijowie i którzy kiedyś tworzyli największą jednorodną społeczność w obrębie mieszkańców Lwiwa, Iwanofrankiwśka (Stanisławowa) i Ternopila (Tarnopola), byli „obcymi ciemięzcami” i „imperialistycznymi władcami”. Mutatis mutandis, jest to ten sam obraz, jaki polscy nacjonaliści starej daty (a także ich następcy wśród polskich ideologów komunistycznych) zwykli malować, mówiąc o obecności Niemców na zachodzie. Jest on starannie obliczony na to, aby skutecznie utrzymywać przy życiu wszystkie dawne antagonizmy[469].


Powoli zaczynają się jednak wyłaniać nowe opinie. Pojawiają się badacze, którzy więcej piszą o dawnym wspólnym dziedzictwie Polaków i Ukraińców niż o tym, co później zaczęło ich dzielić.

Tysiąclecie stosunków polsko-ukraińskich przybliża się szybkimi krokami: można oczekiwać, że podczas obchodów tej rocznicy znajdzie się ktoś, kto przedstawi nie tylko to, co złe, ale i to, co dobre na przestrzeni tysiąca lat, jakie minęły od czasu, gdy książę kijowski Włodzimierz podjął w 981 wyprawę przeciwko „Lachom”. Trzeba obalić dwa jątrzące mity — pierwszy, że rola, jaką Polska odegrała na Wschodzie, była do gruntu pozytywna, drugi — że była to rola z gruntu negatywna. Nie brak dziś historyków, którzy skłonni są rozważać kwestię, czy dawne państwo Polski i Litwy nie było macochą — jeśli już nie matką — w tej samej mierze dla Polaków, co dla Ukraińców. Są historycy, którzy żałują zerwania unii hadziackiej (1658), ale są i tacy, którzy cieszą się z sukcesu powstania Chmielnickiego. Są historycy, którzy wskazują na uderzające podobieństwo między skutecznym wchłonięciem Ukrainy przez cesarstwo rosyjskie w okresie od roku 1654 do 1787 — drogą kolejnych etapów, wiodących od związku na zasadzie protektoratu, przez ograniczoną autonomię, po pełną integrację — a podobną, choć jeszcze nie sfinalizowaną, polityką Rosji wobec Polski po roku 1917. Wszystkie te badania zapowiadają złagodzenie postaw we wzajemnych stosunkach Polski i Ukrainy. Przede wszystkim zaś, zarówno dla Polaków, jak i dla Ukraińców, są wezwaniem do rewizji założeń leżących u podstaw nacjonalizmu, który tak długo panował nie tylko w ich historii, ale i w ich historiografii. Mogą posłużyć do ukazania, że ani naród, ani państwo narodowościowe nie mają same w sobie żadnej moralnej racji bytu, a nabierają jej dopiero wówczas, gdy sieje propaguje w oparciu o podstawowe wartości etyczne — miłość bliźniego, człowieczeństwo, poszanowanie praw jednostki. „Panowie, w imię czego domagacie się narodowego, niezależnego i niepodległego państwa?” W tym właśnie tkwi być może kwestia zasadnicza dla współczesnej historii i polityki wschodniej Europy.

W rękach nietolerancyjnych bojowników nacjonalizm może się stać czymś równie przytłaczającym, okrutnym i odpychającym jak imperializm i absolutyzm, których nieprawości powołały go do istnienia. Wkład historyka w proces przewartościowania musi polegać na przedstawieniu faktów z przeszłości w całej ich złożoności. Zbyt długo już panują jednostronne pesymistyczne uprzedzenia. Najlepiej znany wśród Polaków cytat na temat historii stosunków polsko-ukraińskich pochodzi z równie wspaniałego, co straszliwego zdania, jakim kończy się Ogniem i mieczem: „Nienawiść wzrosła w sercach i zatruła krew pobratymczą”[470]. Wydaje się, że dziś dałoby się znaleźć jakieś bardziej pojednawcze cytaty. Nawet w czasach, gdy polsko—ukraiński antagonizm był podsycany przez rywalizujące ze sobą w Galicji ambicje, Pantełejmon Kulisz pisał o „godnym pożałowania pojedynku i szatańskiej pasji upartego Rusina i jego nieprzejednanego wroga od tysiąca lat” — pojedynku, który „nie przyniesie powodów do dumy nikomu z ich potomnych”.

Jeszcze wcześniej Taras Szewczenko ostrzegał swych rodaków przed pokusą radowania się z nieszczęść Polski:


A chwalicie się, że Polskę

Zwaliliśmy sami?

Polska padła, tak! lecz zgniotła

I was pod gruzami[471].


Jakże często w następnych latach ignorowano takie wielkoduszne słowa!


Likwidując zadawniony spór terytorialny, układ z 1945 roku siłą dokonywał tego, czego Polacy i Ukraińcy nie potrafili, jak się okazało, dokonać na drodze obopólnej ugody. Dwie spokrewnione ze sobą rodziny, które przez wieki mieszkały pod tym samym dachem, zostały brutalnie rozłączone i zmuszone do przeprowadzenia się do osobnych siedzib. Niektórzy od razu potępili tę przymusową separację, inni przyrównywali ją do „nieuniknionego rozwodu” — rozwiązania, które jest wprawdzie nieprzyjemne, ale i tak lepsze od bezustannych tarć między niedobranymi małżonkami. Wszyscy jednak muszą przyznać, że rozwiązanie to przyniosło obu stronom okres pokoju, dając im czas na refleksję nad błędami przeszłości i perspektywami na przyszłość.


Spośród wszystkich sąsiadów Polski najwięcej powodów do kwestionowania oficjalnej wersji polskiej historii w takiej formie, w jakiej głosiła ją Warszawa, mieli jednak Niemcy. Niezależnie od tego, jakie są ich uczucia wobec nieodwołalnej utraty wschodnich prowincji kraju — a wydaje się, że przyjęli jaz mieszanymi uczuciami winy, oburzenia i obojętności — nie mogą przecież po prostu skazać sporego kawałka własnego dziedzictwa na zapomnienie. Według niemieckich historyków starej szkoły, trwałe związki Pomorza i Śląska z ziemiami niemieckimi sięgają 1138 roku, związki z Prusami zaś rozpoczęły się z chwilą przybycia na te ziemie rycerzy Zakonu Krzyżackiego w roku 1226. Dziś — mimo że dowiedziono fałszywości bardziej ekstremistycznych roszczeń Niemców — żadne sofistyczne sztuczki nie są w stanie zmienić faktu, że element niemiecki dominował na tych terenach w ciągu minionych sześciuset czy siedmiuset lat. Nikt nie może zaprzeczyć, że mieszkańcy „polskich prowincji” Prus odegrali istotną rolę w historii nowożytnej Niemiec w najwspanialszym okresie jej rozkwitu. Nikt, kto ma choćby elementarną znajomość kultury niemieckiej, nie może nie dostrzec wkładu, jaki wnieśli w jej rozwój „ludzie ze Wschodu” — mieszkańcy miast i okręgów przyłączonych niedawno do Polski. (Patrz Mapa 21).


Mapa 21. Ziemie odzyskane Polski po roku 1945

Gdyby skłonności władz polskich do wznoszenia pomników upamiętniających wielkie bitwy staczane na ich ziemiach towarzyszyło elementarne poczucie sprawiedliwości, do istniejących dziś pomników pod Legnicą czy Grunwaldem dołączyłaby długa lista innych: pomnik ku czci Wallensteina, upamiętniający bitwę stoczoną w 1627 roku pod Steinau-am-Oder (Ścinawa); pomniki Karola XII, przypominające jego zwycięstwa nad Saksończykami w pobliżu miejscowości Ostenburg (Pułtusk), Punitz (Punice) i Fraustadt (Wschowa): pomniki Fryderyka Wielkiego na pamiątkę jego zwycięstw w roku 1741 pod Mollwitz (Małujowice), skąd uciekł z pola bitwy w niepotrzebnej panice; w roku 1745 pod Hohenfriedburgiem (Dobromierz); w roku 1758 pod Zomdorf (Sarbinów) i w roku 1757 pod Leuthen (Lutynia); przede wszystkim zaś — pomniki dla upamiętnienia wielkich klęsk Fryderyka, poniesionych w roku 1757 pod Gross Jagersdorfi w roku 1759 pod Kunowicami (Kunersdorf). Wszystkie te zbrojne starcia uważa się jednak w Polsce za należące do historii powszechnej raczej niż do historii Polski i wobec tego za niewarte wzmianki, mimo że polski turysta mógłby się nieraz poczuć podniesiony na duchu widokiem takich pomników. W umysłach wykształconych Niemców na przykład nazwa „Kunersdorf wywołuje takie same szlachetne refleksje, jakie w Brytyjczykach wzbudza lektura Hymnu skruchy[472] Kiplinga, u Francuzów zaś — opis bitwy pod Waterloo w poemacie Pokuta (L‘Expiratioń) Wiktora Hugo.

Kunersdorf był miejscem największej klęski Prus, w której efekcie Rosja zagroziła Hohenzollernom ostatecznym unicestwieniem, był sceną nieopisanej rzezi i tematem słynnej Elegii Christopha Augusta Tiedge do „ludzkości, składanej przez ułudę w ofierze na krwawym ołtarzu”. Sprawiedliwym zrządzeniem dziejów, jako Kunowice, jest to dziś przygraniczna polska stacja kolejowa na głównej linii łączącej Berlin z Warszawą. Inne pomniki minionej chwały można by jeszcze postawić dla upamiętnienia porażki feldmarszałka Gneisenau, poniesionej w roku 1807 pod Colberg (Kołobrzeg), zwycięstwa odniesionego przez Napoleona w 1807 r. pod Preussisch Eylau (Iława Pruska), rozbicia dwóch armii rosyjskich w bitwie na Pojezierzu Mazurskim, stoczonej przez Hindenburga we wrześniu 1914, czy wreszcie zwycięstwa Piłsudskiego nad Armią Czerwoną, które w sierpniu 1920 roku udaremniło Rosjanom pochód na Niemcy. Potężny pomnik Hindenburga, wzniesiony w Hohenstein (dzisiejsze Pszczółki) dla upamiętnienia jego zwycięstwa nad Rosją, został w 1944 roku zniszczony przez hitlerowców w obawie przed zbezczeszczeniem przez zbliżające się oddziały Armii Czerwonej; maleńki pomniczek w Radzyminie, noszący przedziwny napis „KOŚCIUSZKO — RODACY — 1920 r.”, jest jedynym śladem zwycięstwa Piłsudskiego w bitwie o Warszawę.


Podobnie, gdyby powojenne władze Polski miały dziś uczcić pamięć wszystkich sławnych synów i córek Ziem Odzyskanych, tablice pamiątkowe musiałyby się znaleźć w Szczecinie, gdzie urodziła się Zofia Augusta z Anhalt-Zerbst (1729— 96), późniejsza Katarzyna, caryca Rosji; w Gdańsku, skąd pochodzą: astronom i browarnik Johann Hevelius (1611—87), fizyk Gabriel Fahrenheit (1686—1736), filozof Artur Schopenhauer (1788—1860) oraz słynni ministrowie wojny w rządzie Bismarcka, bracia von Schellendorf; w Poznaniu, gdzie się urodzili: historyk Heinrich Graetz (1817—91), przywódca narodowych liberałów Edward Lasker (1829—84), feldmarszałek i prezydent Paul von Beneckendorff und Hindenburg (1847—1934) oraz feldmarszałek Hans von Kluge (1882—1944); we Wrocławiu, gdzie przyszli na świat: sekretarz Metternicha i teoretyk doktryny równowagi sił Friedrich von Gentz (1764— 1832); teolog Friedrich Schleiermacher (1768—1834), malarze scen historycznych: Karl Lessing (1808—80) i Adolf Menzel (1815—1905), socjalista Ferdinand Lassalle (1825—64), feldmarszałek Hermann von Eichhom (1848—1918), Sir George Henschel (1850—1934) — śpiewak, dyrygent i założyciel orkiestry symfonicznej w Bostonie, czy wreszcie Max Bom (1882—1970), brytyjski uczony i laureat Nagrody Nobla. Na tej samej zasadzie Morąg (Mohrungen) może się uważać za rodzinne miasto J. G. Herdera (1744—1803) — historyka i filozofa, badacza mitów i zbieracza pieśni ludowych; Cewlino (Zeblin) koło Koszalina (Koslin) może sobie rościć prawa do Ewalda von Kleista (1715—59), pruskiego żołnierza i poety, poległego w bitwie pod Kunersdorf; śląskie miasteczko Mieczków (Metschkau) może domagać się uwagi jako rodzinna miejscowość pruskiego ministra oświaty i autora Kulturkampfu, Adalberta Falka (l 827—1900); Kostrzyn (Kustrin) — miejsce, gdzie był więziony młody Fryderyk II, może się uważać za ojczyznę admirała Alfreda von Tirpitza (1849—1930) i feldmarszałka Teodora von Bocka (1880—1945); Białochowo (Belchau) koło Torunia może sobie rościć prawo do nazywania się kolebką generała Ericha von Faikenhayna (1861—1922), miasteczko Pokój (Carlsruhe) pod Opolem może się uznać za rodzinne miasto zarówno Ferdinanda von Richthofena (1833— 1905), geografa i badacza Chin, jak i, równie jak on żądnego przygód, jego wnuka, Manfreda von Richthofena (1892—1918), słynnego „Czerwonego Barona”, największego asa wśród pilotów I wojny światowej; Wąbrzeźno (Briesen) pod Grudziądzem może rościć sobie prawo do Waltera Hermana Nemsta (1864— 1941), odkrywcy trzeciego prawa termodynamiki. Krzyżowa (Kreisau) koło Świdnicy została swego czasu podarowana feldmarszałkowi Helmuthowi von Moltke (1800—91) w uznaniu jego zasług w wojnie austriacko—pruskiej z 1866 roku. W czasach późniejszych, jako rodzinna miejscowość wnuka feldmarszałka Moltkego, Helmutha Jamesa von Moltke (1907—45), który został przez hitlerowców powieszony za zdrade, wieś była miejscem schronienia jednego z ośrodków niemieckiego ruchu oporu, tzw. Kreisauer Kreis (Krąg z Krzyżowej)[473]. Miejscowość Skórzyn (Skyren) koło Krosna (Crossen) nad Odrą była rodzinną wsią Leona hrabiego von Caprivi (1831— 99), Chojnów (Haynau) — Georga Michaelisa (1857—1936). Obaj sprawowali swego czasu urząd niemieckiego kanclerza. Racibórz (Ratibor) stanowił centrum posiadłości rodu Hoheniohe, największego majątku ziemskiego we wschodniej Europie; Tarnowskie Góry (Tarnowitz) były centralną posiadłością w majątkach rodzinnych Donnersmarcków. Spośród wybitnych postaci II wojny światowej wymienić można: generała wojsk pancernych Heinza Guderiana (1888—1954), który urodził się w Chełmnie (Kulm) nad Wisłą; SS—Obergruppenfuhrera Ericha von dem Bach—Zelewskiego (1899—1972), który stłumił powstanie warszawskie, a urodził się w Lęborku (Lauenburg) na Pomorzu, czy generała SS Kurta Daluege (1897— 1946), szefa sił porządkowych hitlerowskiej Ordnungspolizei, który pochodził z Kluczborka (Kreuzburg) na Śląsku. Lista ta ciągnie się w nieskończoność i dostarcza encyklopediom powszechnym więcej haseł niż dzieje całych narodów. Kto ma zatem prawo orzec, że tyle wybitnych nazwisk i tyle niemieckich społeczności, które tych ludzi wydały, można nagle oderwać od rodzinnych miejsc? Jeśli po prostu wymaże sieje z kart dziejów, w jaki sposób będzie można przekazać potomnym ich złe i dobre czyny?


Hasła w encyklopediach nie znaczą jednak wiele. Naprawdę uderzającą cechą życia Niemców na Wschodzie jest intensywność, z jaką niemieckość tej ludności splatała się z jej ziemią ojczystą. Z powodu dokładnie takiego samego braku poczucia bezpieczeństwa, jakie jest cechą obecnych mieszkańców tych stron, patriotyzm i żarliwa troska o zachowanie kultury wśród Niemców zamieszkujących ziemie wschodnie były tym żywsze, że podsycały je napięcia, jakie stwarza życie na spornych terenach przygranicznych. Niemcy z Wrocławia czy Poznania wykazywali pod wieloma względami bardziej nieugiętą lojalność wobec niemieckiej kultury i niemieckiego państwa niż wielu ich rodaków w innych częściach kraju.

(„Lojaliści” z Belfastu też często pielęgnują własną brytyjskość w sposób o wiele bardziej demonstracyjny niż większość mieszkańców innych części Zjednoczonego Królestwa). Niemniej jednak, jeśli nawet ów patriotyzm miewał nieco agresywne zabarwienie — czego Polacy są tak bardzo świadomi — to jednak stawał się inspiracją dla wybitnych osiągnięć we wszystkich dziedzinach ludzkiej działalności. Wśród uczonych z niemieckiego uniwersytetu we Wrocławiu, który poziomem ustępował tylko uniwersytetowi w Berlinie, nie brakowało sław na skalę światową. Również w dziedzinie sztuki dawne wschodnie prowincje Niemiec zajmowały czołową pozycję. Od zamków krzyżackich w Malborku (Marienburg) i Nidzicy (Neidenburg), przez gotyckie wieże szczecińskiej Peterkirche i gdańskiej Marienkirche, po renesansowe osobliwości Jeleniej Góry (Hirschberg), Lądka Zdroju (Bad Landeck) i Nysy (Neisse), kwiecisty barok Krzeszowa (Grussau) i Lubiąża (Leubus) i wyzutą z dobrego smaku nachalność niezliczonych gmachów publicznych z czasów Wilhelma — polskie Ziemie Odzyskane pełne są pomników architektury, które należą nie do polskiej, lecz do niemieckiej tradycji. Starsze teatry, sale koncertowe i galerie Wrocławia, Poznania, Szczecina i Gdańska nie należą do świata kultury polskiej, lecz są częścią kultury niemieckiej.


Wkład Niemców ze wschodnich prowincji zaznaczył się jednak najwyraźniej w dziedzinie niemieckiej literatury. Już w XIII wieku dwór księcia śląskiego Henryka IV (ok. 1257/58—90) był wybitnym ośrodkiem sztuki minnesangerów.

Wczasach reformacji i kontrreformacji protestant Johann Hesse (1490—1547) z Wrocławia oraz nawrócony katolik Johannes Scheffler (1624—77), znany jako Angelus Silesius, komponowali hymny i modlitwy, których uczyli się niemieccy chrześcijanie wszystkich wyznań. W XVII wieku Martin Opitz von Boberfeid (1597—1639) z Bolesławca zainicjował reformę języka, kontynuowali ją urzędnicy na dworze śląskim: Christian Hofmann von Hofmannswaldau (1617—79) i Friedrich von Logau (1604—55), do doskonałości zaś doprowadził Andreas Gryphius (1616—64) ze Wschowy (Fraustadt). Piękny przykład odrodzenia literatury w XVIII wieku stanowią dzieła Ewalda von Kleista, którego wiersz Der Frilhling trafia do niemal każdej antologii poezji niemieckiej. Do rozwoju niemieckiego romantyzmu przyczynił się w znacznej mierze E. T. A. Hoffmann (1776—1822), który wymyślał swoje fantastyczne opowieści, skracając sobie w ten sposób nudę obowiązków urzędnika państwowego w południowych Prusach — w Płocku, a następnie w Warszawie. Prawdziwe realia życia mieszczan z Breslau odtworzył z wielką dokładnością Gustaw Freytag (1816—95), którego utwór Soll und haben (Winien i ma, 1855) uznano za archetyp dziewiętnastowiecznej powieści niemieckiej. Również powszechne uznanie miał sobie zdobyć w nieco późniejszym okresie Arnold Zweig (1887—1968) z Głogowa (Glogau) jako autor książki Der Streit um den Sergeanten Grischa (Spór o sierżanta Griszę, 1927). Ale prawdziwe wartości szkoły śląskiej można odnaleźć dopiero w poezji lirycznej Josepha barona von Eichendorffa (1788—1857), który urodził się w Łubowicach (Lubowitz), a umarł w Nysie (Neisse), oraz Gerharta Hauptmanna (1862—1946), który mieszkał w miejscowości Jagniątkowo (Agnetendorf) w Karkonoszach (Riesengebirge). Proste, melodyjne wiersze Eichendorffa, przywołujące obraz pustych wzgórz, mrocznych lasów i księżycowych nocy, stały się inspiracją pieśni Schuberta, Schumanna i Wolfa. Ulubione przez Hauptmanna tematy — nostalgia, ojczyzna, samotność wśród lasu — budzą w niemieckich wygnańcach epoki wojennej takie same gorzkie uczucia, jakie niegdyś wywoływały u jego współczesnych. W nich właśnie — jeśli gdzieś w ogóle — trwa wypędzona z ojczyzny dusza niemieckiego Śląska:


In einem kühlen Grunde

Da geht ein Mühlenrad,

Mein’ Liebste ist werschwunden,

Die dort gewohnet hat.

O Täler weit, o Höhen,

O schöner, grüner Wald,

Du meiner Lust und Wehen

Andächt'ger Aufenthalt!

(…)

Da steht im Wald geschrieben

Ein stilles, ernstes Wort

Von rechtem Tun und Lieben,

Und was des Menschen Hort.

(…)

Bald werd ich dich verlassen,

Fremd in der Fremde gehn,

Auf buntbewegten Gassen

Des Lebens Schauspiel sehn;

Ins Leben schleicht sich das Leiden

wie ein heimlicher Dieb,

wir alle müssen scheiden

von allem was uns lieb[474].


Prawdę mówiąc, z punktu widzenia dzisiejszego czytelnika przeszywająca nostalgia Eichendorffa stanowiła dla Niemców ze wschodu równie wymowną zapowiedź nadchodzącego losu, co apokaliptyczne sceny wojny zawarte w poetyckiej przepowiedni innego Ślązaka, Georga Heyma (1887—1912):


Aber riesig über glühnden Trümmern steht,

Der in wilde Himmel dreimal seine Fackel dreht

Über sturmzerfetzter Wolken Widerschein,

In des toten Dunkels kalten Wüstenein,

Daß er mit dem Brande weit die Nacht verdorr,

Pech und Feuer träufet unten auf Gomorrh.[475].


Zarówno Niemcy, jak i Polacy muszą się dopiero pogodzić ze zmianami, jakie przyniósł rok 1945. Podobnie jak w sprawie Polski i Ukrainy, przymusowe rozdzielenie obu narodowości przyniosło ze sobą okres spokoju i refleksji. Ale w stosunkach polsko—niemieckich rany, choć mniej zadawnione, są na pewno głębsze i zapewne dłużej będą się goić. Historycy obu stron zaczęli już naprawiać poważniejsze przeinaczenia, które bywały w przeszłości pożywką dla nacjonalistycznych uprzedzeń. Badacze z Niemiec Zachodnich nie muszą w tej sprawie kierować się wymogami ideologicznych ograniczeń istniejących w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej czy w Niemieckiej Republice Demokratycznej, oni zatem przeprowadzają najdalej idące rewizje. Literatura Niemiec Zachodnich również nie straciła zainteresowania dla polskich tematów. W książkach Güntera Grassa (ur. 1927 w Gdańsku), którego „Trylogię gdańską” — Die Blechtrommel (Blaszany bębenek, 1959), Katz und Maus (Kot i mysz, 1961) i Hundejahre (Psie lata, 1963) — należy uznać za arcydzieło współczesnej literatury, nie brak dowodów świadczących, że dawna Polenlyrik jeszcze nie zginęła. Jako świadek katastrofy niemieckich ziem wschodnich, Grass nie może pisać o Polsce w sentymentalnym tonie charakterystycznym dla jego dziewiętnastowiecznych poprzedników. Ale jego wieloznaczne i pełne ironii słowa trafnie dyskredytują wrogie stereotypy, jakie panowały w Niemczech jego młodości:


Powtarzam ciągle, mają dar Polacy.

Nawet nadmierny. W czym się im nie darzy,

mają dar w rękach i dar całowania,

i nie na darmo: smutki, kawaleria;

przydarzył się Don Quichotte, wielce wydarzony Polak,

stanął pod Kutnem, na wzgórzu,

w odwodzie miał wieczorną zorzę,

pochylił lancę obdarzoną bielą i czerwienią

i runął na te niezdarzone zwierzęta,

zdane na motory,

w polu szarym od mundurów, na skrzydło


(…)


Przedarł się i niezdarnie całowały

— nie wiem, czy owce wiatraki czołgi —

całowały ręce Panu Kichotowi, on zawstydził się, poczerwieniał;

darujcie, brak mi słów — mają dar Polacy[476].


Mimo wszystko jednak nie jest łatwo wyzbyć się dawnych uprzedzeń. Nacjonalistyczne antypatie wciąż jeszcze bywają silne. Mit o tysiącletniej walce między Teutonami i Słowianami, w której zwycięstwo jednej ze stron ma dopiero nadejść, nie został jeszcze ostatecznie obalony[477]. Jednakże proste ludzkie względy wymagają, aby zarówno Niemcy, jak i Polacy nauczyli się myśleć o sobie jako o połączonych wspólnym losem ofiarach wzajemnej wrogości i żeby zrozumieli, w czyich interesach leży podsycanie tej wrogości. W gruncie rzeczy, stosunki polsko—niemieckie nigdy ani nie były tak konsekwentnie wrogie, ani tak proste, jak to mogłoby wynikać z wydarzeń II wojny światowej oraz z powojennej propagandy.

Mając to na względzie, warto zauważyć, jak wiernie elegia Tiedgego odpowiada nastrojem najukochańszym elegiom poetów angielskich. Wędrówka przez pole bitwy pod Kunersdorf obudziła w duszy Christopha Augusta Tiedge myśli zadziwiająco podobne do tych, jakie przyszły do głowy Thomasowi Gray na cmentarzu w Stoke Poges. W 1945 roku nastąpił nieuchronny kres pompatycznej pruskiej potęgi — i niewielu Niemców może sobie dziś pozwolić na luksus nieświadomości, dokąd prowadzą ścieżki chwały. Każdemu turyście, który przekracza nową granicę Polski w Kunowicach, na dobre wyszłaby lektura wierszy Tiedgego, pisanych ponad sto lat temu dokładnie w tym samym miejscu. Epitafium poety dla wielkiego „zdobywcy świata”, zainspirowane przejściową klęską domu panującego Hohenzollernów, stosuje się w sposób jeszcze bardziej wymowny do totalnego upadku świata Adolfa Hitlera:


O, sie können sich nicht mehr verdammen,

Die hier ruhn; sie ruhen Hand an Hand!

Ihre Seelen gingen ja zusammen,

Gingen über in ein Friedensland;

Haben gern einander dort erwidert,

Was die Liebe giebt und Lieb' erhält.

Nur der Sinn der Menschen, noch entbrüdert,

Weist den Himmel weg aus dieser Welt.

(…)

Einen Lorbeerkranz verschmäh'n, ist edel!

Mehr als Heldenruhm ist Menschenglück!

Ein bekränztes Haupt wird auch zum Schädel,

Und der Lorbeerkranz zum Rasenstück!

Cäsar fiel an einem dunkeln Tage

Ab vom Leben, wie entstürmtes Laub;

Friedrich liegt im engen Sarkophage;

Alexander ist ein wenig Staub.

Klein ist nun der große Weltbestürmer;

Es verhallte, lauten Donnern gleich;

Längst schon teilten sich in ihn die Würmer,

So wie die Satrapen in sein Reich.[478]



Загрузка...