Naczelną troską Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce — jak w każdym innym kraju — było zawsze leczenie ludzkich dusz. Pierwszym obowiązkiem księży było szerzenie wiary, udzielanie sakramentów i pełnienie posługi wobec żywych i umarłych. Przez cały okres dziejów poświęcali oni uwagę raczej sprawom życia poszczególnych wiernych niż życiu publicznemu państwa i narodu. Widziane z katolickiej perspektywy, polskie tysiąclecie było okresem niezmordowanej walki z ignorancją i grzechem — walki, w której odwieczne wartości religii zawsze musiały brać górę nad przemijającymi względami panującego aktualnie ładu społecznego. Dochowując wierności zasadzie, że zbawienie jednej duszy wywoła w niebiosach większą radość niż przetrwanie na tej ziemi całego polskiego narodu, Kościół tradycyjnie uważał, iż nie może się zniżać do spraw przyziemnej polityki. Jest to punkt widzenia, którego nie mogą zlekceważyć nawet ci historycy, którzy byliby skłonni twierdzić, że cele katolików pojmują głębiej, niż są to w stanie uczynić sami katolicy.
Byłoby jednak rzeczą bezpodstawną twierdzić, że sprawy Kościoła da się w ogóle skutecznie oddzielić od świeckiego świata, w którym się one toczą. Nawet największy idealista wśród katolików przyzna, że postęp duszy dokonuje się za sprawą cierpień ciała, podczas gdy materialistycznie nastawieni komentatorzy bez większego trudu wyjaśniają poświęcenie się Kościoła sprawom duszy w kategoriach jego władzy, bogactwa i pozycji. Kościół rzymskokatolicki zawsze stanowił część świata polskiej polityki, bez względu na to, czy się to komuś podoba, czy nie. Nie tylko przez swą fizyczną egzystencję instytucji zamożnej, starej i cieszącej się powszechnym szacunkiem, ale także poprzez działania i postawy swych księży i wiernych wywierał potężny wpływ na przebieg wszystkich wydarzeń politycznych. Co więcej, dzieje Kościoła rzymskokatolickiego stanowią jedną z bardzo niewielu nici, nadających ciągłość dziejom Polski. Rodziły się i przemijały królestwa, dynastie, republiki, partie i rządy, ale Kościół zdaje się trwać wiecznie[155].
W wyniku rozbiorów dawna kościelna prowincja polska została poszarpana na kawałki. Sześć diecezji znajdujących się na terenie Galicji podlegało metropolicie lwowskiemu. Dalsze sześć diecezji wcielonych do Rosji podporządkowano metropolicie Mohylewa, który od tego czasu piastował urząd metropolity całego Kościoła rzymskokatolickiego w cesarstwie. Pięć diecezji włączono do Prus. Rolę metropolii gnieźnieńskiej, która w 1795 r. znalazła się na terytorium Prus, w r. 1807 — w Księstwie Warszawskim, a w 1815 r. ponownie w Prusach, przejęła w 1818 r. nowo utworzona metropolia warszawska, której arcybiskup na polecenie cara został głową Kościoła w Królestwie Kongresowym, obejmującym siedem istniejących tam diecezji. Ten układ utrzymał się przez następne stulecie, ulegając jedynie drobnym modyfikacjom. Metropolita Wrocławia, który zarządzał Kościołem na terenie Brandenburgii i Śląska, oraz biskup Warmii, którego kompetencje rozciągały się na całe Pomorze i Prusy Zachodnie, podlegali bezpośrednio Kurii Rzymskiej. Diecezja krakowska, która na jakiś czas spadła do poziomu wakującego wikariatu, została w 1875 r. zorganizowana ponownie i powierzona kolejno trzem spośród najwybitniejszych ówczesnych przedstawicieli polskiego Kościoła: kardynałowi Albinowi Dunajewskiemu (1817—94), kardynałowi księciu Janowi Puzynie (1842—1911) oraz kardynałowi księciu Adamowi Stefanowi Sapieże (1867— 1951). Podpisany w 1925 r. przez Watykan i Rzeczpospolitą Polską konkordat ustanawiał ponownie prowincję polską z pięcioma metropoliami: gnieźnieńsko-poznańską, warszawską, wileńską, lwowską i krakowską.
Urząd prymasa przeszedł podobne zmiany. Od kwietnia 1794 r., po śmierci (podejrzewano zresztą, że była to śmierć samobójcza) Michała Jerzego Poniatowskiego, brata króla i ostatniego prymasa Rzeczypospolitej, urząd pozostawał nie obsadzony. Godność prymasa sprawował wiatach 1806—18 hrabia Ignacy Raczyński (l741—1823), metropolita gnieźnieński, który był głową Kościoła w Księstwie Warszawskim, a następnie w Królestwie Kongresowym. W latach 1818—29 urząd ten przekazano jego następcom w Warszawie, ale w latach późniejszych nigdy go już ponownie nie zatwierdzono. W Galicji sprawował go, wyjątkowo, arcybiskup Andrzej Alojzy Ankwicz ze Lwowa (1774—1838). Po r. 1919 urząd prymasa Polski powrócił do metropolii gnieźnieńskiej i piastowało go kolejno zaledwie trzech duchownych: kardynał Edmund Dalbor (1869—1926), kardynał August Hiond (1881—1948), a od roku 1948 — groźny i surowy kardynał Stefan Wyszyński(1901—81).
W epoce rozbiorów rządy trzech mocarstw nie wahały się ingerować w sprawy religii w ogóle i w sprawy Kościoła w szczególności. W Austrii cesarz Józef II (1780—90) stał się inicjatorem polityki podporządkowania Kościoła państwu. Odwoływanie się do Rzymu było zakazane. Żadnych dekretów papieskich i biskupich nie wolno było publikować bez zgody cesarza. Szkoły kościelne i seminaria teologiczne przekształcono w świeckie kolegia pod zarządem państwowym. Zlikwidowano kilkaset klasztorów, których majątki uległy konfiskacie.
W Prusach duchowieństwo katolickie poddano nadzorowi protestanckiego konsystorza. Stopniowa likwidacja majątków klasztornych, rozpoczęta w r. 1816, dostarczała funduszy na utrzymanie świeckich księży oraz wzbogacała fundusz państwowy przeznaczony na cele oświatowe. Zajadły spór na temat mieszanych małżeństw, który toczył się w latach 1839—40, do złudzenia przypomina późniejsze wydarzenia Kulturkampfu z lat siedemdziesiątych.
W Rosji gwarancja wolności religijnej, łaskawie ogłoszona przez Katarzynę II w chwili pierwszego rozbioru, pozostawała w ostrej sprzeczności z długim i smutnym okresem prześladowań, którymi dręczono członków Kościoła rzymskokatolickiego, a zwłaszcza unitów. W przypadku katolików polityka caratu zmierzała w kierunku podporządkowania wszystkich spraw Kościoła bezpośredniej kontroli władz świeckich. Cel ten zamierzano osiągnąć na drodze ścisłego nadzoru wszelkich nominacji, całkowitego odcięcia dostępu do Rzymu, kontroli nad materialnymi środkami Kościoła, a — od r. 1801 — także przez utworzenie kontrolowanego przez państwo ciała nadzorującego: Świętego Kolegium w Petersburgu. Z chwilą wprowadzenia w życie takich ograniczeń można było bezpiecznie przestać zwracać uwagę na protesty i żądania Watykanu. Można było zignorować każdy dekret Rzymu — z rozwiązaniem zakonu jezuitów włącznie —jeśli tylko odpowiadało to celom Rosji. Postanowienia dwóch konkordatów, z lat 1847 i 1883, jawnie zlekceważono. Stosunkowo wcześnie zaczęto celowo oddawać administrację Kościoła rzymskokatolickiego na terenie Rosji w ręce ludzi niekompetentnych i pozostających w służbie cesarstwa, którzy nie mieli żadnych powodów, aby bronić powierzonej im instytucji przed atakami autokracji. Po powstaniu listopadowym zamknięto niemal połowę żeńskich klasztorów na terenie rosyjskiej Polski, a wypłacanie pensji duchownym przekazano państwu. Podjęcie korespondencji z Rzymem bez oficjalnej zgody władz karano deportacją w trybie przyspieszonym.
Wszystkie kazania, ogłoszenia i publikacje o charakterze religijnym musiały uzyskać aprobatę carskiej cenzury. Wszystkie seminaria miały być kontrolowane przez carską policję. Po powstaniu styczniowym rozwiązano większość katolickich zakonów. Skonfiskowano wszystkie majątki kościelne wraz z majątkami świeckich patronów katolickich beneficjów. Nadzór nad Świętym Kolegium powierzono Ministerstwu Spraw Wewnętrznych, a pośrednictwo w załatwianiu wszelkich spraw między Świętym Kolegium a Kuriami poszczególnych diecezji oddano w ręce świeckich delegatów, mianowanych za aprobatą policji. W r. 1870 sprowokowano w diecezji wileńskiej otwarty konflikt, podejmując kroki w kierunku wprowadzenia liturgii w języku rosyjskim. Wszystko, co można powiedzieć na temat tolerancji religijnej w Rosji, to to jedynie, że nigdy nie podjęto próby zamknięcia wszystkich kościołów rzymskokatolickich[156].
Natomiast w przypadku unitów polityka caratu zmierzała do całkowitej eksterminacji. Ponieważ ich przodkowie odrzucili swego czasu prawosławie, traktowano ich jak zdrajców i renegatów. Ulubioną metodą było przymusowe nawracanie unitów na prawosławie. Kampania rozpoczęła się w r. 1773, gdy Katarzyna proklamowała dekret o wolności religijnej[157]. W ciągu następnych dziesięcioleci dawne polskie prowincje, Wołyń, Podole i Ukrainę, odwiedzała prawosławna „misja”, niosąc ze sobą ogień i miecz. W stawiających opór wsiach kwaterowano oddziały Kozaków, którym dawano pełną swobodę urządzania grabieży, hulanek i rzezi, dopóki nie wymogli na chłopach posłuszeństwa. Unickich duchownych stawiano wobec wyboru między uległością i gwałtem. Rodzicom grożono uprowadzeniem lub okaleczeniem dzieci. Tych, którzy stawiali opór, torturowano i zabijano. Apostatom udzielano hojnych nagród. Posuwając się szlakiem znaczonym krwią i upokorzeniem, szlakiem masowych samobójstw i nigdzie nie odnotowanego męczeństwa, „misjonarze” carycy przeprowadzili konfiskatę większości kościołów unickich oraz dokonali nominalnego nawrócenia mniej więcej czterech piątych ogółu ludności unickiej. Dwie dalsze operacje — jedna, przeprowadzona z inicjatywy Mikołaja I na terenie cesarstwa rosyjskiego w latach 1827—39, oraz druga, z inicjatywy Aleksandra II w dawnym Królestwie Kongresowym w latach 1873—75 — doprowadziły do nieuchronnego wyniku kampanii. W pierwszym przypadku, aby pozbawić unitów ochrony ze strony hierarchii katolickiej, car utworzył osobne Kolegium Unickie, po czym zarządził włączenie istniejących jeszcze diecezji unickich w ramy odpowiednich diecezji prawosławnych. Dla uczczenia tej okazji wybił medal z napisem „Rozłączeni nienawiścią w 1595, zjednoczeni miłością w 1839”. W przypadku drugim unicestwienie społeczności unickiej w prowincjach polskich posłużyło jako konieczny wstęp do rozpoczęcia polityki rusyfikacji. Jak zwykle, akcję podjęto pod groźbą kozackich dzid:
We wsi Pratulin w okręgu janowskim wojska otworzyły ogień, zabijając trzynaście osób.
Ekspedycją dowodził namiestnik okręgu Kutanin oraz niejaki pułkownik Stein. Tych, którzy ocaleli, zakuto w łańcuchy i odesłano do więzienia w Białej, dokąd szli pieszo przy śpiewie hymnów (…). Pewien stary chłop, zwany Pikutą, odmówił posłuchu, a to, co powiedział, wszyscy mężczyźni z Pratulina powtórzyli w obecności namiestnika: „Przysięgam na moje białe włosy, na bezpieczeństwo mojej duszy, tak jak pragnę ujrzeć Pana Boga w chwili śmierci, że nie zaprę się ani słowa naszej wiary, jako też nie uczynią tego moi sąsiedzi. Święci męczennicy znieśli tyle prześladowań, a nasi bracia przelali tak wiele krwi, że mamy przymus ich naśladować”. Kiedy pewnej kobiecie kazano podpisać dokument o przyjęciu prawosławia, grożąc jej cierpieniem zsyłki na Syberię, kobieta odmówiła. „Wobec tego zabierzemy ci dziecko”. „Bierzcie”, powiedziała. „Bóg się nim zaopiekuje”. Pobłogosławiwszy zaś dziecko, oddała je w ręce zbójów. Nazywała się Kraiczka (…)[158].
Podobne sceny rozgrywały się w jednej wsi za drugą[159]. Wreszcie Kościół unicki został tak bardzo wyniszczony, że nie był już niemal w stanie skorzystać z dobrodziejstw krótkiego okresu tolerancji, jaki nastąpił w latach 1906—14. Tam gdzie to było możliwe, uniccy uciekinierzy chronili się wśród swych współwyznawców po drugiej stronie granicy, w Galicji. Terror, jakiemu ich poddawano — spowodowany krańcowym fanatyzmem prześladowców — był swego rodzaju duchowym poprzednikiem czystek ideologicznych przeprowadzanych za czasów sowieckich.
Prawdziwy stan nastrojów panujących w polityce Rosji można określić, między innymi, na podstawie dokumentów prawnych dotyczących stosunków między katolikami i prawosławnymi. Księżom katolickim nie wolno było udzielać sakramentów nikomu z wyjątkiem zarejestrowanych w księgach ich własnych parafii, a na mocy konkordatu z r. 1874 wszystkich, którzy przeszli z prawosławia na katolicyzm, czekała natychmiastowa zsyłka na Syberię do guberni tomskiej lub tobolskiej. Mieszane małżeństwa były praktycznie niemożliwe — nie z powodu reguły katolickiej określającej wymóg religijnego wychowania dzieci, ale ponieważ władze carskie rościły sobie prawo do przekazywania takich dzieci pod opiekę państwa. Jednocześnie wszelkiej zachęty udzielano katolickim apostatom. Pod warunkiem przyjęcia prawosławia uzyskiwali oni formalne uniewinnienie od popełnionych przestępstw, a ich żonom zezwalano na rozwód i ponowne małżeństwo. Byłym księżom katolickim, którzy otrzymali święcenia w Kościele prawosławnym, zezwalano, wbrew zwykłej praktyce Kościoła w Rosji, na zawarcie małżeństwa.
Stanowisko Watykanu było, mówiąc oględnie, niejednoznaczne. Mimo iż motywy postępowania poszczególnych papieży budzą pewne kontrowersje, pozostaje faktem, że Kurii Rzymskiej nie udało się przekonać polskich katolików o dobrych intencjach Ojców Kościoła. Przez cały okres rozbiorów Watykan dawał dowody braku zainteresowania, a czasem otwartej wrogości wobec polskich aspiracji. Zrażona istnieniem silnych powiązań między kwestią wyzwolenia narodowego i społecznym radykalizmem, Kuria nie widziała powodu, dla którego Kościół miałby występować do mocarstw rozbiorowych ze zbyt energiczną interwencją w sprawie Polaków. W czasach gdy w caracie upatrywano główną gwarancję ładu społecznego, słowa: „oddajcie Cezarowi to, co należy do Cezara”, były dewizą zalecaną we wszystkich sprawach politycznych. Polskich katolików wiecznie zachęcano, aby zwracali myśli ku sprawom wiecznym, sprawy zaś tego świata pozostawili legalnym, mianowanym w tym celu władzom. W latach dziewięćdziesiątych XVIII wieku agonię dawnej Rzeczypospolitej uważano w Rzymie za zasłużoną karę dla jakobinów i wyznawców doktryny o wolnej woli, którzy rzekomo doprowadzili swój kraj do zguby. W latach po okresie napoleońskim utrzymanie Świętego Przymierza, a więc pośrednio także utrzymanie rozbiorów Polski, uznano za naczelne dyplomatyczne zadanie Rzymu. Pod koniec wieku encyklika papieża Leona XIII otwarcie zalecała zasadę trójłójalizmu wszystkim polskim biskupom. Byłoby, oczywiście, rzeczą niesłuszną wyobrażać sobie, że Watykan utrzymywał idealne stosunki z mocarstwami rozbiorowymi. Nieustannie powstawały problemy — nie tylko w sprawach dotyczących prawosławnej Rosji i protestanckich Prus, ale także katolickiej Austrii, gdzie nadal unosił się w powietrzu duch epoki cesarza Józefa. Żadne z panujących cesarstw nie miało ochoty przyznać Kościołowi katolickiemu nieograniczonej kontroli nad mianowaniem kościelnych dostojników, zarządzaniem kościelnymi dobrami czy wychowywaniem młodzieży. Watykan nie miał ochoty ryzykować z tego powodu dalszego pogorszenia się stosunków między Kościołem i państwem. Papieże istotnie nie mieli żadnych środków bezpośredniego wywierania nacisku na władców, którzy gwałcili deklaracje o tolerancji religijnej; jednakże powstrzymując się od publicznego zabierania głosu w obronie sprawiedliwości i współczucia, stracili wiele ze swej pozycji moralnej[160].
Brak poparcia Watykanu dla kolejnych polskich powstań wywołał w Polakach żywą urazę. Mimo że konfederaci barscy uważali się za bojowników wiary katolickiej, ani Klemens XIII, ani Klemens XIV nie powiedzieli jednego słowa w ich obronie. Klemens XIV otwarcie wyraził zadowolenie z pierwszego rozbioru, twierdząc, że „apostolska cesarzowa” Maria Teresa będzie mogła od tego czasu skuteczniej bronić interesów Kościoła. W 1792 r. Pius VI pobłogosławił wysiłki konfederacji targowickiej w kierunku „zapewnienia spokoju i szczęścia Rzeczypospolitej”. W 1793 r. odrzucił apele polskiego ambasadora o pomoc przeciwko Rosji, w r. 1795 zaś, przerażony konfiskatą kościelnych sreber i samosądem, jakiego wobec prałatów dopuścił się warszawski tłum, wydał hierarchii kościelnej polecenie pełnej współpracy z mocarstwami rozbiorowymi. W 1832 r. papież Grzegorz XVI potępił powstanie listopadowe słowami, które potem trudno było mu odwołać. „Te straszliwe nieszczęścia”, pisał w encyklice do biskupów polskich, „znajdują swe jedyne źródło w machinacjach siewców fałszu i kłamstwa, którzy używają religii jako pretekstu, aby podnosić głowę przeciwko uświęconej prawem władzy książąt”. W czasie powstania styczniowego Pius IX zwlekał z krytyką postępowania Rosjan aż do czasu, gdy powstańcy praktycznie ponieśli klęskę.
Jego encyklika z 24 kwietnia 1864 r., w której strofował „mocarza, który gnębi swych katolickich poddanych”, rozpoczynała się pełnym ubolewania zwrotem „Vae mihi quia tacui” („Biada mi, żem trwał w milczeniu”). Pod koniec wieku powiązania polskiego ruchu narodowego z socjalizmem, zwłaszcza w ramach programu PPS, zaczęły budzić nieustanne obawy Kościoła. Dopiero w sierpniu 1920 r., kiedy to przyszły papież Pius XI, a ówczesny nuncjusz papieski w Warszawie, stanął na murach obronnych twierdzy w Radzyminie i osobiście przeklął nadciągające hordy antychrysta, Watykan po raz pierwszy jasno wyraził swoje współczucie wobec sprawy polskiej.
Pozorną obojętność Watykanu niełatwo było wytłumaczyć polskim katolikom, z których wielu trzymało się swej wiary jako jedynej pociechy w cierpieniu, jakie niósł im obcy ucisk. W kręgach intelektualnych i patriotycznych obojętność ta stała się przedmiotem nieokiełznanej satyry. Nikt nie mógł odmówić wymowy słynnej rozmowie z dramatu Słowackiego Kordian, w której polski bohater, uzyskawszy przywilej audiencji u Ojca Świętego, błaga go o pobłażliwość:
Sala adamaszkami wybita w Watykanie. Papież siedzi na krześle w złocistych pantoflach, kolo niego na złotym trójnogu tiara, a na tiarze papuga z czerwoną szyją. Szwajcar, odmykając drzwi dla wchodzącego Kordiana, krzyczy głośno:
SZWAJCAR
Graf Kordian, Polak!
PAPIEŻ
Witam potomka Sobieskich.
(Wyciąga nogę — Kordian przyklęka i całuje.)
Polska musi doznawać zawsze łask niebieskich?
Dziękczynień modły niosę za ów kraj szczęśliwy,
Bo cesarz jako anioł z gałązką oliwy,
Dla katolickiej wiary chęci chowa szczere;
Powinniśmy hosanna śpiewać…
PAPUGA
(cienko i chrapliwie)
Miserere!!!
KORDIAN
W darze niosę ci. Ojcze, relikwiją świętą,
Garść ziemi, kędy dziesięć tysięcy wyrżnięto
Dziatek, starców i niewiast… Ani te ofiary
Opatrzono przed śmiercią chlebem eucharisti;
Ztóż ją tam, kędy chowasz drogie carów dary,
W zamian daj mi łzę, jedną łzę…
VII. Kościół. Kościół rzymskokatolicki w Polsce
PAPUGA
Lacrimae Christi…
PAPIEŻ
(z uśmiechem do papugi, machając chusteczką)
Precz, Luterku, precz, mówię… Cóż, synu Poloniae,
Byłeś w Piotra gmachu? W Cyrku, w Panteonie?
Ostrzegam, bądź w niedzielę w chórze Bazyliki,
Bo właśnie nowy śpiewak przyjechał z Afryki,
Dej mi go przysłał Fezki… Jutro z majestatu
Dam wielkie przeżegnanie Rzymowi i światu,
Ujrzysz jak całe ludy komę krzyżem leżą;
Niech się Polaki modlą, czczą cara i wierzą…
KORDIAN
Lecz garści krwawej ziemi nikt nie błogosławi.
Cóż powiem?
PAPUGA
De profundis clamavi! clamavi!
PAPIEŻ
zmieszanie śmiechem usiłuje pokryć i spędza papugę)
Precz, szatanku! (…)
No mój synu, idź z Bogiem, a niechaj wasz naród
Wygubi w sobie ogniów jakobińskich zaród,
Niech się weźmie psałterza i radeł i sochy…
KORDIAN
(rzucając w powietrze garść ziemi)
Rzucam na cztery wiatry męczennika prochy!
Ze skalanemi usty do kraju powrócę…
PAPIEŻ
Na pobitych Polaków pierwszy klątwę rzucę.
Niechaj wiara jak drzewo oliwkowe buja,
A lud pod jego cieniem żyje.
PAPUGA
Alleluja![161]
Ta scena, prawdziwie dantejska w swojej gorzkiej ironii, została napisana w 1833 r. jako literacka fikcja; okazała się jednak trafną diagnozą stanowiska papieża Grzegorza wobec powstania listopadowego. Bólu nie mogły złagodzić żadne przeprosiny i żadne sprostowania, ogłaszane przez Stolicę Apostolską w następnych latach. Krzywda już się dokonała. Później papież Grzegorz utrzymywał, że został wprowadzony w błąd przez rosyjskiego ambasadora, a wreszcie w tajnej mowie, wygłoszonej w konsystorzu, potępił „wrodzoną obłudę wrogów Kościoła”. Ale w Polsce dowiedziało się o tym tylko niewielu.
Mimo iż rząd carski odrzucał kompromis w sprawie katolików i unitów, naciski polityczne skłaniały Watykan do regulowania własnych stosunków z Rosją wszędzie tam, gdzie to było możliwe. Nie jest niczym dziwnym, że konkordat z 1847 r., podpisany z inicjatywy zwolennika reformy, Piusa IX, wkrótce okazał się martwą literą. Protesty mocarstw zachodnich zgłaszane podczas konferencji w Paryżu, gdzie zobligowano Rosję do złożenia ponownego zobowiązania w kwestii przestrzegania swobód religijnych, w rzeczywistości sprowokowały rząd carski do tym większych prześladowań katolików. Po stłumieniu powstania styczniowego nastąpiła fala terroru. Początkową rezerwę papieża zinterpretowano wówczas w Petersburgu jako oznakę słabości, a jego spóźnione protesty wywołały mściwą reakcję. Podczas audiencji w grudniu 1865 r. rosyjski chargé d’affaires w Rzymie zuchwale oświadczył papieżowi, że „katolicyzm równa się rewolucji”.
Oficjalne zerwanie stosunków było nieuniknione. W następnym okresie Kościół katolicki w Rosji stał się przedmiotem zmasowanego ataku, który zakończył się dopiero z chwilą podpisania w 1883 r. drugiego konkordatu, równie nie rozstrzygającego i równie niezadowalającego jak pierwszy.
Po prostu nie było żadnego sposobu na to, aby zmusić autokratyczny rząd do przestrzegania zobowiązań.
W rezultacie prości ludzie w Polsce z silnym przekonaniem skłaniali się ku myśli, że Ojciec Święty ich opuścił, i wobec tego wierzyli, że praktykowany przez nich katolicyzm jest bardziej katolicki niż sam papież.
Tradycyjnych praktyk Kościoła broniono zażarcie przed wszystkimi nowatorskimi ideami epoki. Szeroki strumień filozofii spekulatywnej napływającej z Niemiec uważano w kręgach katolickich za nową reformację, a gdy polski mesjanizm począł przejawiać nie tylko polityczne, ale i religijne akcenty, jego zwolennicy wkrótce zasłużyli sobie na ostrą krytykę ze strony Kościoła. Z tego właśnie powodu surowo potępiono zarówno pisma Bronisława Trentowskiego (1808—69), wykładającego we Freiburgu, jak i działalność sekty adwentystów, utworzonej wśród polskich emigrantów w Paryżu przez Andrzeja Towiańskiego (1799—1878). Wśród wielu twórców, którzy wpisali siew szeregi obrońców konserwatywnych wartości Kościoła, znalazł się Feliks Kozłowski (1803—72), który opublikował krytykę Towiańskiego zatytułowaną Początki filozofii chrześcijańskiej (1845). Michał Grabowski (1804—63), przezwany „prymasem” katolickich publicystów, próbował zaćmić narodowościową twórczość romantyków, pisząc powieści historyczne zabarwione wyraźnie sentymentalnym i dewocyjnym kolorytem. Wspólnie z biskupem Ignacym Hołowińskim (1807—55) i kolegą po piórze Henrykiem Rzewuskim (1791—1866) Grabowski założył tzw. koterię petersburską — ugrupowanie superlojalistycznych i superkatolickich Polaków, skupionych w stolicy Rosji wokół „Tygodnika Petersburskiego”. Ciesząc się poparciem zarówno ze strony władz carskich, jak i hierarchii w Rzymie, koteria stanowiła ośrodek szczególnej odmiany polskiej opinii publicznej, która utrzymała się do końca XIX wieku.
Mimo to duchowieństwo polskie często podzielało radykalne ideały zwolenników narodowych i społecznych reform. Zwłaszcza niżsi duchowni, którym nie były obce niedostatki prostych ludzi i którzy uciążliwe nakazy biurokracji znali nie tylko z drugiej ręki, uprawiali daleko bardziej fundamentalną odmianę katolicyzmu niż ich zwierzchnicy, dostarczając politycznym ugrupowaniom epoki stałego dopływu działaczy. Nie sposób sobie wyobrazić jakąkolwiek pełną relację z dziejów konfederacji barskiej bez jeremiad i politycznych proroctw niemal legendarnego „Księdza Marka”[162]. Nieco później pojawił się na politycznej arenie ksiądz Franciszek Ksawery Dmochowski (1762—1808), który zaczynał jako skromny nauczyciel w zakonie pijarów; kariera czynnego polityka doprowadziła go do kołłątajowskiej Kuźnicy i do udziału w powstaniu kościuszkowskim. Miał też na swoim koncie ogromne osiągnięcia jako tłumacz — między innymi — Raju utraconego i Iliady, a wreszcie przejście na protestantyzm, małżeństwo i urząd sekretarza Towarzystwa Przyjaciół Nauk. W następnym pokoleniu wybitną pozycję zdobył sobie ksiądz Piotr Ściegienny (1801—90), początkowo wikary wsi Wilkołaz koło Bełza, później zaś inicjator słynnego politycznego spisku chłopów w Lubelskiem. Ksiądz Stanisław Stojałowski (1845—1911), inicjator akcji oświatowych na wsi i pionier kółek rolniczych, był założycielem Stronnictwa Chrześcijańsko-Ludowego w Galicji. W okresie międzywojennym wyrazicielem najbardziej nie cierpiących zwłoki żądań dotyczących reformy agrarnej był w sejmie II Rzeczypospolitej ksiądz Eugeniusz Okoń (1882—1949), płomienny mówca z Lubelskiego.
Nazwiska te tworzą jedynie skromny początek długiej listy anonimowych księży katolickich, którzy spędzali całe życie, pełniąc posługę w swoich parafiach i z bólem patrząc na nędzę swoich owieczek i opieszałość hierarchii. Jak można się było spodziewać, przeważająca większość nie buntowała się otwarcie, zachowując posłuszeństwo wobec tradycyjnego nakazu dyscypliny właściwej ich powołaniu. Ale ci, którzy decydowali się na bunt, występowali przeciwko złu społecznemu z furią, która często przewyższała gwałtowność wystąpień ich świeckich kolegów.
W okresie od 1864 do 1914 r. zesłano na Syberię ponad tysiąc polskich księży.
Panujące wśród nich nastroje trafnie oddaje napisany w 1842 r. List Ojca Świętego Grzegorza papieża do rolników i rzemieślników z Rzymu przysłany Piotra Ściegiennego. Ten polityczny traktat, ukryty pod przebraniem rzekomej encykliki nieszczęsnego papieża Grzegorza XVI, był przeznaczonym dla szarego człowieka przewodnikiem po zasadach chrześcijańskiego socjalizmu oraz listą szczegółowych postulatów programu rewolucji społecznej:
Idźcie i nauczajcie narody — są słowa Chrystusa.
Ja, Grzegorz papież, w imię Jezusa Chrystusa syna Boga żywego temu, kto ten list z uwagą przeczyta tub pięć razy z uwagą słuchać będzie, nadaję 15 lat odpustu.
W imię Ojca i Syna i Ducha św. Amen. (…)
Wołałem już do tych, którzy was uciskają, aby was uznali za ludzi i nie uciskali was pańszczyzną, czynszami i rozmaitymi daninami; prosiłem nawet waszych królów, aby was nie przeciążali podatkami, na wojny jak bydło na rzeź nie pędzili i nie wytaczali waszej krwi dla swego interesu, (…) lecz serca ich zatwardziałe [głosu mego za wami przyjąć nie chcą]
(…).
Wy, moje dzieci, nie wiecie, co to jest szczęśliwość. Urodzeni w niewoli, sądzicie, że was Bóg na to stworzył, abyście żyli w niedostatku i nędzy, cierpieli głód i zimno, pracowali nie dla siebie, ale dla panów, żyli w najgrubszej ciemnocie (…).
Otóż powiadam wam, że Bóg stworzył wszystkich ludzi, a zatem i was, abyście wolni używali wszystkich darów boskich, nie żyli w niedostatku i nędzy, nie cierpieli głodu i zimna, pracowali jedynie dla siebie, dla swoich żon i dzieci, dla starców i kalek (…).
Bóg, moi bracia, dał wam ziemię, dał wam wolę, rozum i pamięć, dał wam wszystko, co jest potrzebne do wygodnego i szczęśliwego życia (…), jeżeli biednymi jesteście, to nie z woli
Boga, ale z woli własnej lub z woli złych ludzi (…).
Przykazuje zaś Bóg, abyście bliźniego swego kochali tak jak siebie (…).
Bliźnim naszym jest każdy człowiek, czy katolik czy Żyd, czy Polak czy Rusin, czy Moskal czy Niemiec, czy żołnierz czy rzemieślnik, czy chłop czy pan, bo wszyscy ludzie są sobie braćmi, powinni się więc kochać jak przyjaciele.
Nieprzyjacielem waszym jest ten człowiek, który pragnie waszego nieszczęścia (…).
Nieprzyjaciele wasi nie są tak liczni, jest ich nawet tak niewielu, możecie im dać radę. Trzeba tylko chcieć.
Jeżeli jeden drugiego bronić będziecie od napaści, obronicie się. A jeżeli jeden drugiego nie będzie bronił,ale obojętnie będzie patrzył na krzywdę bliźniemu wyrządzaną — wszyscy zginiecie (…).
Widzicie lub słyszycie, że sąsiada, bliźniego waszego, na pańszczyźnie bijąnie pomagajcie tym okrutnym katom pastwić się nad biednym człowiekiem, ale go brońcie, bo co on dziś cierpi, wy jutro, a może dziś jeszcze cierpieć będziecie (…).
Wy panów żywicie i okrywacie, a panowie w nagrodę dla nich waszej pracy pogardzają wami, nazywają was chamską duszą, psem, hyclem, złodziejem (…). Tak być nie powinno (…).
Powinno być zaś tak:
l. każdy gospodarz mający żonę i dzieci powinien mieć swój kawał ziemi (…).
(…)
3. każdy gospodarz powinien mieć własny dom, stodołę i oborę, własne bydło, własne sprzęty rolnicze.
4. każdy człowiek powinien umieć czytać i pisać (…).
Powiecie: jeżeli my powinności opłacać lub odrabiać nie będziemy, przyjdą żołnierze i przymuszą nas.
— Żołnierze, moi bracia, nie powinni was do tego przymuszać. Któż są ci żołnierze, których się tak boicie? Są to wasze dzieci, wasi bracia, wasi krewni, wasi przyjaciele (…).
Żołnierze powinni odstąpić panów i królów jako nieprzyjaciół rodu ludzkiego, a trzymać z chłopami (…).
Skończą się niedługo, kochani bracia, wojny; człowiek człowieka nie będzie zabijał.
Jeszcze jedną wojnę odbyć będziecie musieli, wojnę sprawiedliwą, bo w obronie życia własnego, w obronie życia waszych żon i dzieci, w obronie życia waszych bliźnich prowadzić ją będziecie, w obronie waszej wolności, waszych praw podniesiecie ją (…).
Przyszła wojna będzie nie chłopów z chłopami, nie ubogich z ubogimi, ale chłopów z panami, ubogich z bogatymi, uciśnionych i nieszczęśliwych z ciemięzcami i w zbytkach żyjącymi. (…) staną chłopi, rolnicy; rzemieślnicy, Polacy i Rosjanie, z jednej strony, a panowie i królowie, Polacy i Rosjanie, z drugiej strony, i chłopi będą strzelali nie do chłopów, ale do panów (…).
Wiecie, że pan trzyma za panem, Żyd za Żydem; niechże biedny i nieszczęśliwy trzyma za biednym i nieszczęśliwym (…).
Panów i księży, którzy by was namawiali trzymać stronę monarchów, nie słuchajcie (…).
Dobrych panów słuchajcie i kochajcie jak samych siebie, bo oni wiele dobrego dla was robią. (…)
Powinniście się, kochane dzieci, przekonać, że ja, Grzegorz papież, (…) pragnę, gorąco pragnę waszego szczęścia. Dlatego nakazuję wam w imię Jezusa Chrystusa Syna Boga Żywego, abyście zachowali i dopełnili to, co wam tu z rozkazu samego Boga zalecę:
Po pierwsze: (…) abyście gorzałki zupełnie nie pili dotąd, dopóki nie pokonacie nieprzyjaciół waszych. (…)
Po wtóre: (…) aby w każdej wsi chociaż jednego chłopa oddać na naukę do księdza lub organisty (…)
Po czwarte: Ponieważ królowie, urzędnicy, panowie—dziedzice i oficerowie, wielu nawet księży nie chcą was widzieć wolnymi (…),
(…) najsurowiej wam nakazuję, abyście tego listu nie czytali człowiekowi nieznajomemu sobie, człowiekowi pijakowi, abyście o tym liście nie powiadali ani go nie pokazywali:
szynkarzom, lokajom, pisarzom, ekonomom, żołnierzom nieznajomym, panom organistom, księżom nawet, a szczególniej wójtom i burmistrzom (…).
Należy, powiadam wam, abyście wszyscy zrozumieli i poznali wszyscy własne dobro, własny interes, własne szczęście, a dopiero go otrzymacie, kiedy się wszyscy razem o nie dopomnicie. (…)
Spodziewam się, moje kochane dzieci, iż zachowacie moje rady, które tu dałem wam, a w spokojności i uległości będziecie się usposabiali do wielkiej zmiany, jaka niedługo na waszą korzyść nastąpi[163].
Nagrodą za trudy była dla Ściegiennego bezterminowa zsyłka na ciężkie roboty na Syberię[164]. Ale słuch o nim nie zaginął. Ballady o księdzu Ściegiennym śpiewano na wsiach w Lubelskiem jeszcze w XX wieku.
Tkwiąc niby między młotem a kowadłem między superkonserwatywną postawą Watykanu, z jednej strony, a radykalnymi tendencjami niższego kleru, z drugiej, polscy biskupi nie mieli dużego pola politycznego manewru. W warunkach, jakie panowały od połowy XVIII wieku, było rzeczą wielce nieprawdopodobną, aby jakikolwiek duchowny o niezależnym umyśle został wyniesiony w szeregi episkopatu. W ostatnich dziesięcioleciach życia starej Rzeczypospolitej większość biskupów była opłacana przez Katarzynę II. W XIX wieku hierarchię ściśle wiązały z panującą elitą cesarstw więzy społeczne i rodzinne. Jej członkowie rodzili się z wrogim nastawieniem w stosunku do radykalnej polityki wszelkiego autoramentu. Co więcej, zdawali sobie dobrze sprawę z tego, że otwarte wyrażanie własnego zdania szybko skończy się pozbawieniem ich wszelkich wpływów. Los biskupów Załuskiego i Sołtyka, zesłanych w r. 1767 do Rosji na polecenie Repnina, był stałym memento dla niedoszłych męczenników, a wizja pustych biskupich tronów, przekazywanych pod zarząd świeckich urzędników, skłaniała do głębokich przemyśleń każdego, kto cenił sobie własną pozycję. Austriacy utrzymywali wakat na krakowskiej stolicy biskupiej przez 38 lat — od usunięcia z niej w r. 1835 biskupa Karola Saryusza Skórkowskiego (1768—1851). Urząd metropolity warszawskiego był obsadzony tylko przez osiem lat w okresie między rokiem 1829 a 1883, urząd metropolity wileńskiego zaś —jedynie przez 17 lat w ciągu stulecia od 1815 do 1918 r. Zaledwie jeden na każdych 15 biskupów sufraganów przewidzianych postanowieniami rosyjskiego konkordatu z 1847 r. rzeczywiście objął swój urząd w okresie, w którym obowiązywał dokument. Jeszcze bardziej upokarzająca była carska praktyka obsadzania wysokich stanowisk kościelnych ludźmi mianowanymi ze względów wyraźnie politycznych, bez aprobaty Rzymu. Wyniesienie Gabriela Podoskiego (1719—77) do godności prymasa Polski przez Katarzynę II miało dokładnie taką samą wymowę, jak powołanie przez nią Stanisława Bohusza—Siestrzeńcewicza (1731—1826), byłego luterańskiego kapelana w armii rosyjskiej, na urząd metropolity mohylewskiego, czy też nominacja niejakiego Józefa Siemaszki (zm. w r. 1868), niepohamowanego karierowicza, którego Mikołaj I mianował unickim biskupem Wilna i naczelnym administratorem Kolegium Unickiego. Tego rodzaju nominacje były obliczone na rozbicie wewnętrznej jedności Kościoła. Większość polskich biskupów żyła zatem w atmosferze słabo zamaskowanego zastraszenia. Wielu ulegało presji. Niektórym — zwłaszcza na terenie Prus — udawało się osiągnąć skuteczny kompromis z rządzącą nimi władzą polityczną. Ignacy Krasicki (l 735—1801), biskup warmiński, a potem prymas Polski, zręcznie dzielił swój czas między dwór Stanisława Augusta, gdzie zdobył sobie pozycję wybitnego przedstawiciela literatury polskiego oświecenia, oraz dwór w Berlinie, gdzie bywał częstym gościem pruskich królów. Nieco później, w okresie I wojny światowej, arcybiskup — a następnie kardynał — Aleksander Kakowski (1862—1938) spełniał rolę powolnej marionetki w niemieckiej Radzie Regencyjnej. Liczba polskich prałatów, którzy wybrali ścieżkę oporu, nie była zbyt wielka.
Mimo to episkopat miał swój wkład w listę patriotów i męczenników. W okresie represji, jakie towarzyszyły powstaniu styczniowemu, najdrobniejsza oznaka dysydenctwa mogła wywołać najstraszliwsze konsekwencje. W 1863 r. biskup wileński, Adam Krasiński (1810—91), został w trybie przyspieszonym skazany na dwadzieścia lat zesłania w głąb Rosji za to, że śmiał wystąpić z propozycją podjęcia się roli mediatora między carem i powstańcami. Podobny los spotkał arcybiskupa warszawskiego, Zygmunta Felińskiego (1822—95), mianowanego osobiście przez Aleksandra II, za poruszenie kwestii autonomii Polski w prywatnym liście do cara, który na skutek przecieku trafił do francuskiej prasy[165]. W 1868 r. biskupa płockiego, Wincentego Popielą (1825—1912), deportowano za to, że sprzeciwił się narzuconym kandydaturom świeckich delegatów do Świętego Kolegium. W 1869 r. biskup augustowski. Konstanty Łubieński (1825—69), zmarł na skutek złego traktowania w transporcie zesłańców do Rosji. Polska hierarchia w prowincjach wschodnich cierpiała jeszcze dotkliwiej podczas rewolucji rosyjskiej. Arcybiskup Jan Cieplak (1875—1926), ostatni katolicki metropolita mohylewski, został aresztowany przez bolszewików i zmarł wkrótce po powrocie z sowieckiego więzienia. Monsignore Konstanty Romuald Budkiewicz (1867—1923) z Wilna został — podobnie jak wiele anonimowych ofiar spośród niższego kleru — po prostu zastrzelony[166].
Pod koniec XIX wieku, mimo że Kościół katolicki trzymał się swojej konserwatywnej filozofii społecznej, był on w coraz większym stopniu wciągany we wszelkiego rodzaju posunięcia społeczne i kulturalne, a wreszcie — w politykę partyjną. Tradycyjne akcje dobroczynne na rzecz chorych, biednych i młodych rozszerzano, obejmując nimi fabryki, związki zawodowe oraz kręgi dziennikarskie i intelektualne. Chadecję założono w 1902 r. jako przeciwwagę dla rosnącej popularności socjalizmu i dla osłabienia wpływów Narodowej Demokracji Dmowskiego. Organizacja ta powstała w Wielkopolsce jako produkt uboczny konfliktu dotyczącego języka wykładowego w szkołach i dała początek narodzinom pokrewnych organizacji na terenie rosyjskiej Polski (Stowarzyszenie Robotników Chrześcijańskich, r. 1905) i w Galicji (Stronnictwo Chrześcijańsko-Socjalne, r. 1908).
Pod względem liczebności chadecja wkrótce zdobyła sobie dominującą pozycję wśród polskiej klasy robotniczej, zwłaszcza w Wielkopolsce i na Śląsku. Wśród jej czołowych postaci znaleźli się: Wojciech Korfanty, Karol Popiel i biskup Stanisław Adamski (1875—1967). Jej głównymi organami prasowymi były „Polonia”, „Rzeczpospolita” i „Głos Narodu”. Nastąpił okres prawdziwego odrodzenia polskiego katolicyzmu. Znalazłszy się w samym sercu konfliktu społecznego, młodzi działacze katoliccy zostali zmuszeni do ponownego przemyślenia intelektualnych podstaw swojej wiary i do ponownego zdefiniowania własnych celów.
Wśród ogółu społeczeństwa zapanował kult św. Franciszka z Asyżu, którego Fioretti ukazały się właśnie w polskim przekładzie pióra Leopolda Staffa, zaspokajając żywą potrzebę przywrócenia cnót chrześcijańskiej prostoty i pokory w skomplikowanym, butnym i pogańskim świecie. W programie seminariów — zwłaszcza prowadzonych przez polskich dominikanów — nastąpiło żywe odrodzenie filozofii tomistycznej, które w pierwszych miesiącach niepodległości w 1918 r. zaowocowało założeniem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego[167].
Afirmacja właściwych katolicyzmowi cnót nadała nowy wymiar polskiemu życiu intelektualnemu. Takie dzienniki jak „Prąd” czy wychodzący w Krakowie jezuicki „Przegląd Powszechny”, a także pisarze i teolodzy, jak Walery Gostomski (1854—1915) czy Jacek Woroniecki (1879—1949), odżegnywali się od klerykalnego konserwatyzmu w tej samej mierze, co od „bezbożnego socjalizmu” czy „pozbawionego uczuć nacjonalizmu”. Nowe pokolenie katolickich intelektualistów, które pojawiło się na scenie życia publicznego przed I wojną światową, zajęło postawę neutralną w toczącej się debacie między socjalistami i nacjonalistami, między Piłsudskim a Dmowskim, między lewicą a prawicą. Obrażały ich bluźniercze mesjanistyczne metafory powstańców i ich wizje „Polski — Chrystusa narodów”, wprawiały w zakłopotanie ksenofobiczne, a nierzadko i antysemickie oświadczenia szowinistów. Chrześcijańskie miłosierdzie i lojalność w stosunku do Rzymu nie tylko kazały im wznosić się ponad małostkowe interesy narodowościowej polityki, ale również zapewniały określony moralny punkt widzenia wobec wszystkich spraw o doniosłym znaczeniu. Na przestrzeni XX wieku, wraz ze stałym spadkiem akcji polskiego nacjonalizmu i polskiego socjalizmu, oni i ich następcy wyłaniali się stopniowo jako najsilniejszy i najbardziej niezależny element polskiej inteligencji. Bez nich Kościół rzymskokatolicki nie mógłby absolutnie aspirować do swej obecnej roli bastionu niekomunistycznej kultury i centrum lojalnej opozycji[168].
Pod pewnymi względami ekstremistyczne formy polskiego nacjonalizmu wkraczały jednak w sferę życia religijnego. Zawsze istniała silna pokusa uczynienia z katolicyzmu jedynego kamienia probierczego określającego narodową tożsamość i nie brakowało ani duchownych, ani też ludowych demagogów, którzy tej pokusie ulegali. Płynące stąd niebezpieczeństwa były oczywiste. Kiedy apologeta chrześcijaństwa oświadczał, że „jest tylko tylu dobrych Polaków, ilu jest dobrych katolików”, prawdopodobnie uważał, że wnosi w ten sposób pewien wkład w kształtowanie moralności publicznej[169]. W gruncie rzeczy jednak tylko niepotrzebnie obrażał wszystkich Polaków nie będących katolikami oraz wszystkie niepolskie mniejszości wśród mieszkańców Polski. W kraju, w którym członkowie
Kościoła rzymskokatolickiego tworzyli jedynie dwie trzecie ogółu ludności, takie oświadczenia zupełnie się nie opłacały. Mimo to zawsze istniał taki odłam opinii publicznej, dla której Kościół rzymskokatolicki nie był dość patriotyczny. Praktykowanie łacińskiego obrządku mszy św. oraz posłuszeństwo Kościoła w Polsce wobec Kurii Rzymskiej stawały się przyczyną ponawianych żądań utworzenia takiego Kościoła, w którym władza kościelna byłaby podporządkowana władzy świeckiej. W samej Polsce żądania tego rodzaju nigdy nie znalazły szerszego odzewu. Warto się jednak przyjrzeć postawie władz politycznych Polski Ludowej, które zaakceptowały i udzielały poparcia schizmatyckiemu Polskiemu Narodowemu Kościołowi Katolickiemu, założonemu w 1875 r. w USA w odpowiedzi na politykę używania w liturgii języka angielskiego, stosowaną przez duchowieństwo irlandzkie w Ameryce. Przez pewien czas po zakończeniu II wojny światowej komuniści mieli nadzieję, że ich oficjalne poparcie dla Polskiego Kościoła Narodowego spowoduje poważny rozłam w szeregach polskich katolików. Ale taki rozłam na większą skalę nigdy nie nastąpił, a wprowadzenie liturgii w języku ojczystym, zalecone przez Sobór Watykański II, usunęło wszelkie szansę na jakikolwiek poważniejszy rozdział[170].
Natomiast długotrwałą schizmę szczególnej natury wywołały nie tyle nadmierne tendencje narodowościowe, ile nadmiar uświęconej tradycją dewocji.
W 1893 r. powstał w Płocku tajny Zakon Nieustającej Adoracji Najświętszej Marii Panny, znany pod nazwą mariawitów, założony przez zwolenników i zwolenniczki byłej klaryski, Feliksy Kozłowskiej (1862—1921). Zainteresowanie widzeniami mateczki Feliksy wkrótce zmieniło się w skandal, gdy zakon jednogłośnie wybrał własnego biskupa. Plotki o orgiastycznych praktykach i pseudohipnotycznej kontroli matki przełożonej nad fanatycznymi „niewolnicami Maryi” doprowadziły do otwartego konfliktu. W 1906 r., podczas ataku miejscowych chłopów na mariawicki kościół w Lesznie w pobliżu Warszawy, zginęło dwanaście osób.
W Rzymie cuda mariawitów zdyskredytowano jako zwykłe halucynacje, a cała sekta została objęta oficjalną ekskomuniką. Niemniej udało się jej przetrwać. Przez większość życia jego założycielki Kościół Mariawitów cieszył się ochroną władz carskich. Potem odziedziczył wielkie majątki ziemskie i rozpadł się na dwie odrębne frakcje: Starokatolicki Kościół Mariawitów z siedzibą w Płocku oraz wyznający bardziej rygorystyczne reguły Katolicki Kościół Mariawitów w Felicjanowie. Po osiemdziesięciu latach od chwili swego założenia, nadal rości sobie prawo do nominalnego zarządzania 63 parafiami[171].
W XX wieku Kościołowi rzymskokatolickiemu w Polsce nie udało się zebrać plonów, które wielu z jego przywódców uważało za w pełni mu należne. Nigdy nie zdobył sobie statusu Kościoła narodowej religii panującej. W okresie Drugiej Rzeczypospolitej, w latach 1918—3 9, rywalizował z całym wachlarzem religii i wyznań, a j ego wpływy polityczne ograniczały zdecydowanie antyklerykalne nastroje panującej elity. Podczas II wojny światowej ucierpiał nie mniej niż inne polskie instytucje. Chociaż nie podjęto żadnych wysiłków w kierunku całkowitego zamknięcia kościołów, terror faszystowski i sowiecki uderzał z taką samą siłą bez wyboru w wierzących i w niewierzących, w duchowieństwo i w ludzi świeckich. Straciło życie kilku biskupów i ponad trzy tysiące księży. Akty oporu —jak pełen wymowy gest kardynała Adama Sapiehy, który kazał podać gubernatorowi Hansowi Frankowi talerz zimnej owsianki, czy bohaterski czyn świętego ojca Maksymiliana Kolbego (1894—1941), który dobrowolnie wszedł do celi śmierci w obozie w Oświęcimiu[172] — nie poszły w zapomnienie. Do czasu wyzwolenia rozwiała się większość dawniejszych podejrzeń na temat „niepatriotycznych” czy „kolaboracjonistycznych” tendencji Kościoła.
W dzisiejszej Polsce główne wartości religii rzymskokatolickiej składają się na mieszaninę elementów starych i nowych. Z jednej strony, wciąż utrzymuje się bardzo silna tradycja dewocji, zwłaszcza wśród mas chłopskich. Chodzenie do kościoła jest normą. Wszyscy mieszkańcy wiosek, a także robotniczych dzielnic miast idą na mszę świętą i w pokorze spędzają na klęczkach długie minuty. Śpiew rozbrzmiewa pełnym głosem i wielką mocą. Skrupulatnie przestrzega się uczestnictwa w religijnych procesjach. W dni świąt kościelnych pustoszeją pola i fabryki. Doroczne pielgrzymki do Częstochowy czy Kalwarii Zebrzydowskiej przyciągają setki tysięcy, jeśli nie miliony wiernych. Kult maryjny kwitnie jak nigdy dotąd. W każdym niemal domu, obok krzyża lub nad krzyżem, wisi na ścianie obraz
Najświętszej Matki Bożej, Królowej Polski; odmawia się różaniec i śpiewa „Gorzkie Żale”. Nie utraciła też dawnego znaczenia tradycyjna pozycja księdza. Ksiądz proboszcz, „zastępca Boga”, cieszy się wielkim prestiżem społecznym. Uważa on za swoje prawo — i oczekuje się po nim, że będzie z niego korzystał — wyraźne wypowiadanie się we wszelkich sprawach publicznych. Hierarchia wymaga bezwzględnego posłuszeństwa i nie jest wolna od pewnej domieszki teatralności. Z drugiej strony jednak, duchowni są wykształceni i gruntownie obeznani z warunkami współczesnego życia. Intelektualiści katoliccy odgrywają wybitną rolę we wszystkich publicznych debatach. Za największą nowość wypada uznać fakt, że Kościół wszedł w rolę właściciela monopolu na religię — w stopniu nie spotykanym we wcześniejszych okresach historii Polski. Według Korzona, w r. 1791 katolicy stanowili 54% ogółu mieszkańców dawnej Rzeczypospolitej. W r. 1931, w II Rzeczypospolitej, było ich około 65%, w r. 1946, w Polsce Ludowej, jest ich 96,6%.
Taka sytuacja stwarza Kościołowi niczym nie zagrożoną platformę działania, z której — wobec braku wszelkiej opozycji politycznej — może utwierdzić własną pozycję głównego arbitra narodu w kwestii moralności; podstawowej i cieszącej się popularnością przeciwwagi w stosunku do niepopularnego komunistycznego reżimu[173].
To bardzo dziwne, ale w Polsce Ludowej, w sercu bloku komunistycznego, wyłonił się Kościół rzymskokatolicki w pełni rozkwitu, ufny we własne siły i bezpieczny jak nigdy przedtem.
Droga Kościoła jest zatem usłana niejednoznacznościami. Nie ulega wątpliwości, że Kościołowi zdarzało się zawieść Naród. Nie ulega wątpliwości, że zdarzało mu się przymykać oczy na krzywdę społeczną i polityczną niesprawiedliwość. Nie ulega wątpliwości, że okazywał się czasem niegodny głoszonej przez siebie wiary. Nie ulega jednak również wątpliwości fakt najważniejszy: od stuleci Kościół rzymskokatolicki uosabia najdawniejsze i najbardziej wzniosłe ideały uświęcone tradycją polskich dziejów.