8

W pobliżu Jeziora Seed, Stany Zjednoczone Ameryki, Soi III
11:47 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, niedziela, 13 września 2009

— Dobry cosslain — powiedział Cholosta’an, gładząc po grzbiecie przywódcą normalsów. Połowa oolt wróciła ze swego pierwsze go patrolu o własnych siłach, i wyglądało na to, że wykonali wszystkie rozkazy.

Wielu spośród cosslainów, normalsów o wyższej inteligencji — co oznaczało poziom w miarę bystrego imbecyla — nie byłoby w stanie zapamiętać wszystkich manewrów, jakie miał wykonać patrol. Ten jednak wybijał się ponad przeciętną i czasem w chwilach przebłysku inteligencji był w stanie zastąpić Wszechwładcę w wykonywaniu prostych obowiązków. Choć nie potrafił mówić, to jego gestykulacja była na tyle zrozumiała, że można było uznać go za elokwentnego.

— Czy widziałeś coś wartego uwagi? — spytał Cholosta’an, nakazując gestem oolt, aby rozpoczęli posiłek. Jedzenie stanowiły niewielkie grudki minerału, przypominające smakiem i wyglądem praw dziwy kamień, i choć smakowały ohydnie, to przynajmniej zajmowały w jakiś sposób uwagę jego żołnierzy. Sługa pokręcił przecząco głową.

— Za kilka godzin powrócicie tam — kontynuował Cholosta’an, przeżuwając porcję swojej racji żywnościowej; była niewiele lep sza od tego, co jedli jego podwładni. Jakże pragnął zwycięstwa, które zapewniłoby mu tyle łupów, by mógł poprawić dietę. — Jeśli napotkacie ślady ludzi, każdy ma wystrzelać po magazynku, aby sprowadzić najbliższego kessentai. Zrozumiano?

Cosslainowie pokiwali głowami na znak, że pojęli i zapamiętali polecenia. Ich trójkątne kły rozgryzały twarde racje żywnościowe niczym glebogryzarka.

— Świetnie — powiedział Cholosta’an. Wszyscy oolt’os wyglądali na dobrze odżywionych i zdrowych, więc nie pozostało mu nic więcej do roboty.

— Dobrze się spisałeś — powiedział Orostan.

Cholosta’an obrócił się. Oolt’ondai podszedł tak cicho, że młody kessentai nie usłyszał jego kroków.

— Czym mogę służyć, Oolt’ondai?

— Dbasz o swoich Polmos. Wielu kessentaiów, zwłaszcza tych młodszych, nie troszczy się o poddanych. Miło widzieć, że nie jesteś jednym z nich.

— Oni nie są w stanie zadbać o siebie — odparł Cholosta’an, zastanawiając się, dlaczego oolt’ondai w ogóle zwraca na niego uwagę.

— Pozwól, że o coś spytam — rzekł Orostan i nakazał gestem młodszemu kessentaiowi, aby ruszył za nim. Nowo wydrążona jaskinia rozbrzmiewała głosami Polmos oraz przeżuwaczy. Była to zaledwie niewielka część większej całości, która miała ukryć pod ziemią cały lęg Posleenów, z dala od szpiegujących oczu na niebie i ludzkiej artylerii. Z uwagi na ciągle rosnącą liczbę młodych oraz pędzonych głodem kessentaiów praca nad powiększaniem siedziby trwała bez ustanku.

Oolt’ondai zabębnił palcami po ozdobnym napierśniku, idąc pomiędzy tysiącami oczekujących Polmos. Zbici w ciasny tłum, tworzyli ciągnące się jak okiem sięgnąć morze, które falowało i rozstępowało się przed idącą dwójką. Biła od nich zadziwiająca mieszanka woni, zapach stada, które bez ustanku trwa w stanie wojny o przeżycie i zdobycie wyższego statusu. Te dwa instynkty nigdy nie zostały wykorzenione ze świadomości Posleenów. Podczas gdy Polmos czekali posłusznie na rozkazy, nie sprawiając najmniejszych kłopotów, kessentaiowie, którzy wybijali się z tłumu postawą i bitnością, byli źródłem problemów. Pomimo wysyłania ich na patrole ciągle wdawali się w bójki i szulerskie awantury, co mogło stać się zarzewiem poważnych kłopotów. Gdyby w jaskiniach doszło do walk, na przykład z użyciem broni palnej, mogłoby to oznaczać dla całej kolonii zagładę.

— Rozejrzyj się dookoła i powiedz mi, ilu z tych kessentaiów dba o swoje oolt bardziej niż tylko rzucając im kilka ochłapów dla zaspokojenia głodu?

— Niewielu — odparł Cholosta’an. — Widzę wielu oolt, którzy są niedożywieni, a ich ekwipunek popadł w ruinę. Jestem pewien, że ich kessentaiowie mają kłopoty, ale wątpię, aby nie było ich stać na zakup nowej broni.

— Masz całkowitą rację — przytaknął ze złością Orostan. — Grupa nie może naprawić czy ulepszyć każdego kawałka złomu, którego ci biedacy używają do walki, ale posiadamy wystarczającą ilość thresh’c’oolt dla każdego. To nie moje zadanie troszczyć się o pojedyncze oolt. Ludzie powiedzieliby „To nie moja sprawa". Dlaczego więc upewniam się, czy twój oolt jest w dobrej kondycji? I dlaczego ty… cieszysz się moją protekcją?

— Cóż… Ja… — Młody kessentai nie wiedział, co powinien odpowiedzieć. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że tak naprawdę nikt mu nie powiedział, iż powinien troszczyć się o swój oolt. To było dla niego… naturalne. Dzięki swoim podwładnym miał szansę zdobyć kiedyś nowe ziemie i poprawić poziom swojego życia. Bez sprawnie funkcjonującego oddziału mógł być zaledwie jednym z wielu nic nie znaczących kessentaiów. — Nie wiem.

— Powodem, dla którego wziąłem cię pod opiekę, jest to, jak traktujesz swój oolt — wyjaśnił Orostan. — Kiedy kazano mi wybrać podwładnych spośród nowych sił, zdecydowałem, w przeciwieństwie do wielu moich towarzyszy, że podejmę decyzję na podstawie tego, jak wyglądają ich oolt, a nie tego, jak są uzbrojone. Prawdę mówiąc, wasze uzbrojenie nadaje się na złom, ale przynajmniej o nie dbacie.

— Tylko na to było mnie stać — przyznał Cholosta’an. Strzelby, które zakupił dla podwładnych, były najtańsze z możliwych i niemal prymitywne. Nawet przy tak niskich kosztach popadł w potworne długi.

— Racja. Ale karabin kosztuje nie całe dwa razy więcej niż strzelba. Dlaczego nie zgromadziłeś mniejszej liczby Polmos, za to uzbrojonych w lepszą broń? Albo czemu nie wyposażyłeś ich w wyrzutnie pocisków i karabiny, zmniejszając liczebność oddziału do jednej trzeciej? Musiałbyś doglądać mniejszego oddziału, który byłby bardziej efektywny.

Cholosta’an przez chwilą myślał nad odpowiedzią. To był niecodzienny pomysł, bowiem Posleeni uważali, że im czegoś więcej, tym lepiej. Po chwili odgadnął, dlaczego.

— Sieć… przydziela łupy proporcjonalnie do poboru. Żeby dostać najlepsze ziemie, zdobycze i działające urządzenia, trzeba dysponować sporym oolt. Musi być większy i sprawniejszy od innych. — Przerwał i przez chwilę milczał, a potem dodał: — Tak mi się wydaje.

— Sieć rozdziela łupy na podstawie efektów działań — odparł z naciskiem Orostan. — Gdybyś miał oddział o połowę mniejszy, ale lepiej uzbrojony, byłbyś w stanie więcej osiągnąć. Gdybym cię w przyszłości poprosił o rozpuszczenie części oddziału, uczyniłbyś to?

— Tak, jeśli… Jeżeli to byłoby dobre rozwiązanie.

— Tak zrobimy. Sprzedamy broń — znam pewnego kessentaia, który specjalizuje się w tym i da nam dobrą cenę — i resztę twoich podwładnych odpowiednio wyekwipujemy. Zwolnieni z twojego oddziału zostaną przeniesieni do kessentaiów, którzy… rozbudowują bazę. Będą nas wspomagać, kiedy ruszymy. — Zamilkł na chwilę, a potem dodał z sykiem: — To najlepsze rozwiązanie.

— A jakie jest inne? — spytał Cholosta’an. — Thresh?

— Są gorsze rzeczy niż thresh. Musimy rozwiązać problem ludzkich „pól minowych".

Młody kessentai rozejrzał się dookoła, omiatając wzrokiem tysiące Posleenów.

— Och.

— Fale posłusznych oolt’os oczyszczą pola, oolt Po’osol zburzą mury, a tenary rozprawią się z żołnierzami i artylerią… A wtedy, mój młody kessentai, my będziemy ucztować.


* * *

Reszta ćwiczeń na strzelnicy poszła gładko. Elgars wykazała się doskonałym opanowaniem każdego typu broni, jaka znajdowała się w jej plecaku. Praktycznie była w stanie z zamkniętymi oczami rozebrać na części MP-5, glocka, karabinek szturmowy steyr, potem ponownie je złożyć i prowadzić skuteczny ogień. Problem tkwił w tym, że nie znała nazw broni.

Każdy z oddanych przez nią strzałów mieścił się w „trójkącie snajperskim", czyli w górnej części korpusu i głowie. Gdy już rozprawiła się ze wszystkimi przeciwnikami, z wielką pewnością przeładowała broń. To był wystarczający dowód na to, że musiała przejść w swoim życiu szkolenie służb specjalnych. Ale nic z tego nie pamiętała.

Teraz obie kobiety wracały do jej pokoju. Elgars szła pewnym krokiem, sprawnie omijając patrole straży, co zdawało się nawet ją bawić.

— A wię… sss mog… nosysss bron? — spytała, pokazując na torbę z bronią.

— W zasadzie tak — odparła Wendy, zaglądając w korytarz, nim w niego weszły. — Teoretycznie nie wolno ci nigdzie ruszać się bez broni. Ale służby bezpieczeństwa strasznie się denerwują, gdy ktoś ma przy sobie chociażby najmniejszy pistolet.

— Nie lll… ubią jej? — dopytywała się Elgars, przerzucając torbę z ramienia na ramię.

— Nie, mają całkiem pokaźną kolekcję broni, ale… — Wendy na chwilę zamilkła. — Do cholery, nawet bez broni popełnia się tutaj całą masę przestępstw. Jeśli nie wiesz, gdzie lepiej nie chodzić, szybko wpadniesz w tarapaty. Ludzie kradną i napadają na siebie nawzajem, a jak chcesz kupić broń, to wystarczy, że będziesz wiedziała, kogo o nią spytać.

— To sz… emu nie… — Elgars zamilkła, rozłoszczona tym, że nie potrafi normalnie mówić.

— Cóż… Im mniej broni, tym teoretycznie mniej przestępstw… — powiedziała gorzko Wendy. — To prawo panujące w Podmieściu. To strefa zdemilitaryzowana. Wchodząc tutaj, nie wolno ci posiadać broni. Jeśli masz jakąś, musisz ją oddać strażnikom, a ci przechowają ją w zbrojowni. Mieści się na poziomie pierwszym, nieopodal wejścia. Opuszczając miasto, możesz ją odebrać.

— Więc odejdź — powiedziała wolno i wyraźnie Elgars.

— Ty chyba wcale nie oglądasz wiadomości?! Wszystkie ataki Posleenów sprawiły, że na górze zapanowała nowa epoka lodowcowa. Co dzień jest tam niższa temperatura, a śnieg uniemożliwia podróżowanie od sierpnia do maja. Poza tym na powierzchni nie ma co robić; odkąd zaczął się najazd, cała gospodarka wzięła w łeb. No i są jeszcze dzicy Posleeni.

— Dź… dzicy?

— Tak. Mnożą się jak króliki; kiedy nie kręcą się w pobliżu własnych obozów, składają jaja gdzie popadnie. Ich jaja są rozsiane po całych Stanach. Większość tych dzikusów jest zdolna do samodzielnego przeżycia i całkiem nieźle daje sobie radę w dziczy. Są wszystkożerni, tak jak niedźwiedzie, więc nic dziwnego, że ciągnie ich do ludzi. Atakują każdego, kto stanie im na drodze. Zupełnie tak, jak by ktoś wpuścił do ogródka stado tygrysów bengalskich — westchnęła ciężko Wendy. — Na dole nie jest łatwo, ale tam na górze to prawdziwe piekło.

Elgars spojrzał na nią uważnie, mając wrażenie, że Wendy nie powiedziała całej prawdy. Po chwili wzruszyła ramionami i kiwnęła głową.

— Wsss… tapisz do ssstraży?

Wendy pokręciła ze złością głową i przyspieszyła kroku.

— Mam nieodpowiedni profil psychologiczny — powiedziała z przesadną emfazą. — Nie potrafię zapanować nad moimi skłonnościami do agresji i „prezentuję niestabilny poziom złości". Takiej samej wymówki użyto, kiedy zgłosiłam się do wojska. Paragraf 22. Jeśli jesteś kobietą i wiesz, że będziesz dobrym żołnierzem, musisz mieć nierówno pod sufitem.

— To wwwar… iac… fffwo. N… nie ma k… kobiet w straszy?

— Och, wręcz przeciwnie. Gdyby nie przyjmowali kobiet, w ogóle nie byłoby straży. Wszyscy mężczyźni, którzy nie są totalnymi pierdołami, albo służą w wojsku, albo nie żyją, Ale kobiety ze straży „potrafią opanować swoje emocje".

— Ccco ttto znaszy? — spytała Elgars, kiedy doszły do skrzyżowania korytarzy.

— A kogo mu tutaj mamy? — dobiegł do nich głos zlewający się z brzęczykiem alarmu. — Czy to nie nasza mała Wendy? Kim jest twoja przyjaciółka, co? I dlaczego nie trzymasz łapek tak, żebym mogła je widzieć? Połóż torbę na podłodze i odsuń się.

Podeszło do nich trzech strażników. Ubrani byli w błękitne uniformy, kanciaste pancerze i owalne hełmy. Ich uzbrojenie stanowiły krótkie pistolety pulsacyjne, z grubsza przypominające strzelby, które wystrzeliwały naładowane prądem pociski. Szok elektryczny powodował, że układ nerwowy człowieka lub Posleena na krótki czas przestawał działać. Dowódczym patrolu niedbale wymachiwała masywną bronią, celując nią w Wendy i Annie. Pistolet miał niewielki zasięg, ale był w stanie przebić każdy pancerz.

— Cześć, Spencer — powiedziała Wendy. — Moja przyjaciółka to kapitan Elgars, i może nosić to, co jej się podoba i gdzie tylko chce.

— Gówno mnie to obchodzi, Cummings — odparła strażniczka. — Przyłapałam cię na szmuglowaniu broni i jesteś ugotowana. — Wskazała na plecak i powtórzyła: — Rzuć to na podłogę i odsuń się albo cię kropnę.

Wendy rzuciła szybkie spojrzenie na Elgars i zbladła. Annie stała nieruchomo, ale nie sparaliżowana strachem, a czujna i gotowa do działania. Wbiła w dowódczynię patrolu spojrzenie godne bazyliszka, gotowa lada chwila ją zaatakować.

— Annie, odłóż plecak i pokaż jej swoją kartę identyfikacyjną.

— Zamknij się, Cummings — powiedziała Spencer i podeszła do Annie. Dźgnęła ją lufą w pierś i spojrzała wyzywająco. — Rzucisz to czy mam ci pomóc?

— Elgars wyciągnęła rękę i puściła plecak. Kiedy torba z łoskotem upadła na podłogę, błyskawicznym ruchem złapała za pistolet strażniczki i wykręciła go. Kilka ruchów ręką wystarczyło, aby amunicja wysypała się na podłogę. Kobieta usiłowała wyciągnąć drugi pistolet, ale Annie mocno trzymała jej nadgarstek.

Spencer zamarła, czując, że nie wyrwie się z jej żelaznego uścisku. Dwójka pozostałych strażników nie odważyła się strzelać w obawie, że ją zranią. Elgars wolno wyciągnęła dokumenty, które miała schowane w kieszeni, i uniosła zawadiacko brew.

— A teraz mam ci wsadzić lufę twojego pistoleciku w tyłek? — spytała słodziutkim głosem.

— Puść moją rękę — stęknęła Spencer, której twarz wykrzywiał grymas bólu.

— Mówi się „Niech pani puści moją rękę, proszę" — syknęła Annie, a potem pochylając się nad strażniczką, wyszeptała jej do ucha: — I przestań się wiercić, bo ci połamię wszystkie kości.

— Proszę, niech pani puści moją rękę — jęknęła zbolałym głosem kobieta. Elgars ścisnęła ją jeszcze mocniej, a Spencer dodała: — Proszę.

Annie puściła jej rękę i strażniczka cofnęła się, masując obolały nadgarstek. Potem kilkakrotnie poruszyła dłonią, próbując odegnać ból. Na jej twarzy malowała się złość; chciała jak najszybciej zakończyć tę historię, ale jej pistolet leżał daleko, a amunicja była porozrzucana dookoła.

Wendy uśmiechnęła się promiennie, podniosła plecak i podeszła do Elgars.

Będziemy już szły, prawda, pani kapitan? — powiedziała, biorąc Annie pod rękę.

Tak — odparła cicho Elgars i rzuciła uważne spojrzenie na identyfikator strażniczki. — Jesztem pefna, że będziemy siem czensto widywać, pani, sierżant Spencer.

Tak, proszę pani — odparła ze strachem i złością strażniczka. — Przepraszam za to nieporozumienie.


* * *

— To jedna ze stołówek — powiedziała Wendy, skręcając w boczny korytarz. Była tu spora sala poprzedzielana metalowymi barier kami, które tworzyły swoisty labirynt prowadzący do czterech par otwartych drzwi.

Za nimi znajdowała się właściwa stołówka. Annie zauważyła ustawione w zgrabny stosik tace, naczynia i sztućce, a także podajniki jedzenia i napojów. Pożywienie nie wyglądało zbyt zachęcająco, w większości były to potrawy mączne.

Wendy wzięła tacę i ruszyła wzdłuż wyznaczonej ścieżki. Na jej talerzu wylądowała gotowana kukurydza, przypalona wieprzowina i jakaś papka, serwowane przez niewidzialną obsługę. Annie ruszyła śladem Cummings, naśladując ją w wyborze menu.

Na końcu labiryntu znajdowało się niewielkie urządzenie skanujące. Jeden błysk światła wystarczył, aby zanalizować pobrany przez Wendy posiłek i zanotować w pamięci komputera, że otrzymała swoją południową porcję. Na niewielkim wyświetlaczu natychmiast pojawiła się informacja o bilansie kalorii.

Wendy uśmiechnęła się i powiedziała:

— Jeżeli nie żresz jak świnia, to możesz wyżyć na mniejszych racjach niż te odgórnie przyznawane. Nadwyżkę można przelać na konto kogoś innego i wtedy dostajesz specjalne punkty za działanie społeczne. Prawdę mówiąc, to główny system walutowy w Podmieściu.

Elgars podsunęła swoją tacę pod czytnik, który odnotował jeszcze większą ilość kalorii.

Wendy uniosła w zdziwieniu brwi.

— To ma sens — powiedziała po chwili, kiwając głową. — Przecież pozostajesz w czynnej służbie, dlatego przysługuje ci podwójna ilość kalorii.

— Czemu? — spytała Elgars, kierując się ku drzwiom.

— Czynna służba oznacza, że wykonujesz pracę fizyczną. Każdy, kto musi pracować dzień w dzień, potrzebuje większej ilości kalorii, aby być w dobrym zdrowiu. Zasadniczo wymagana dawka to dwa tysiące sześćset kalorii dla osoby, która wykonuje umiarkowanie męczące czynności. Jeśli jesteś w piechocie, dzień w dzień spalasz taką ilość kalorii, dlatego żeby utrzymać się w dobrym zdrowiu, potrzebujesz drugie tyle. — Pokręciła głową i dodała: — To nie jest wiedza powszechnie znana w Podmieściu, ale jak pomieszkasz w tej dziurze, to się nauczysz.

Przeszły przez drugą parę drzwi i znalazły się w jadalni. Elgars zatrzymała się i z ciekawością rozejrzała.

Sufit znajdował się na wysokości dwudziestu metrów i podobnie jak szczytowe partie ścian, pomalowany był farbą fluoroscencyjną Dzięki temu światło padające z wielu stron było delikatne i przyjemne. Wszystkie ściany z wyjątkiem jednej pokryto fototapetą przedstawiającą południowy krajobraz. Na tej jednej widać było goły kamień, zupełnie inny od tych, jakie Elgars widziała. Ten był czerwony z żółtymi żyłkami. Choć był nadzwyczaj piękny i doskonale pasował do reszty wystroju sali, na jego widok Annie poczuła nieprzyjemny dreszcz i szybko odwróciła wzrok.

Sala zapełniona była stolikami, a w odległej ścianie widać było sześć par drzwi oznaczonych tabliczkami „Tylko dla upoważnionego personelu".

— To są wyjścia awaryjne do schronów — powiedziała Wendy, wskazując na nie głową. — W stołówkach nie ma niczego łatwo palnego, są tu tylko stoliki i pojemniki z napojami, ale pompki ciśnieniowe do nich znajdują się już w innym pomieszczeniu. W przypadku pożaru ludzie są kierowani tutaj, a zewnętrzne i wewnętrzne systemy wentylacji zaczynają oczyszczać powietrze. Na każdy sektor mieszkalny przypada po osiem schronów. Na strefę A dwa, podobnie na F i każdą z pozostałych. Wielkość racji żywnościowych zmienia się z każdym dniem, a ludzie jedzą to, co dostaną. Nie ma co marzyć o specjalnym menu. Istnieje tu kilka restauracji, ale prawdę mówiąc, nie serwują niczego lepszego, jedzenie jest na jedno kopyto. Mamy też bary, ale możesz zapomnieć o fajnych drinkach.

Elgars pokiwała głową i wskazała na skalną ścianę. Ciekawiło ją, skąd projektantowi przyszedł do głowy taki pomysł z kamieniami i jak go wykonano.

— To piaskowiec — powiedziała Wendy. — Każda z kawiarni ma swój własny kamień. Wpadł architektom w ręce, więc go tutaj prze transportowano i wtopiono w naturalną formację skalną. Został rozbity przez galaksjańskich kamieniarzy, zjonizowany, a potem na nowo uformowany i wtopiony w to miejsce.

Kiedy usiadły, Elgars wyszeptała cichą modlitwę, a potem pokroiła wieprzowinę na cienkie kawałeczki i zaczęła je wolno zjadać. Tymczasem Wendy szybko skończyła swój posiłek.

— Twoja mowa znowu się zmieniła — powiedziała, wycierając usta serwetką. — Wtedy, kiedy rozprawiłaś się ze strażniczką.

— Nnnaprawdę? — Annie odcinała kawałki tłuszczu i przesuwała je na brzeg talerza.

— Czasem mówisz z południowym akcentem, a czasem nie. Kiedy go używasz, nie masz problemów z mową. Skąd jesteś?

— Nuh J’sey.

— No to gdzie nabrałaś takiej maniery?

— Nie wiem, złotko — odparła Elgars z zawadiackim uśmieszkiem. — Dajmy temu spokój.

Wendy spojrzała na nią zdziwiona, czując, jak ciarki przechodzą jej po plecach.

— Coś się stało?

— Co?

— Nieważne.

Przez chwilę siedziały w milczeniu. Elgars rozglądała się dookoła, a Wendy z uwagą obserwowała swoją nową koleżankę.

— Pamiętasz w ogóle, co to jest południowy akcent i jak brzmi? — spytała ostrożnie.

— Spoko — odparła Elgars.

— Czy chcesz pogadać z jakimś południowcem? Wydaje mi się, że tego chcesz, bo… tylko wtedy, kiedy mówisz z akcentem, można cię bez problemów zrozumieć.

Annie zacisnęła kurczowo szczęki i obrzuciła Wendy tak jadowitym spojrzeniem, że ta przez chwilę zaczęła się bać, ale nagle jej koleżanka odetchnęła głęboko i rzuciła niedbale:

— Masz na myśli coś takiego? — spytała i z jej ust popłynęły wyraźne słowa. — O żesz, to nie do wiary!

— Przed chwilą szło ci lepiej, ale i tak jest nieźle.

— Co się ze mną dzieje? — mruknęła Elgars. Z każdym słowem jej głos nabierał miękkości. — Czy ja wariuję?

— Nie sądzę — odparła Wendy. — Znam paru świrów, i jak dla mnie, jesteś po prostu odrobinę niezwykła. Nie wiem, co siedzi w twojej głowie, ale nie jesteś osobą, która zapadła w śpiączkę. Lekarze coś tam pomajstrowali, kazali ci stać się inną osobą, ale im się nie udało. Tak przynajmniej myślę.

— To kim ja, do cholery, jestem? — spytała Elgars. Jej oczy zwęziły się w cieniutkie szparki i syknęła: — Nie jestem Annie Elgars? Przecież zrobili mi badania DNA i przeskanowali twarz. Kim jestem?

— Sama już nie wiem — mruknęła Wendy. — W końcu wszyscy nosimy jakieś maski. Może jesteś osobą, którą Annie Elgars zawsze chciała być? Albo wręcz przeciwnie, Annie, jaką wszyscy znali, była właśnie taką maską, a ty jesteś prawdziwa? Któż to może wiedzieć, jak nie ty.

Teraz Annie spojrzała na nią czujnym wzrokiem, po czym odepchnęła tacę.

— To jak mam się tego dowiedzieć, co?

— Niestety, obawiam się, że odpowiedzi na to pytanie mogą ci udzielić tylko psychiatrzy. — Wendy zamilkła, widząc wyraz twarzy Annie. — Wiem, ja też ich nie trawię. Ale zdarzają się między nimi porządni goście, trzeba tylko na takiego trafić.

Spojrzała na wiszący na ścianie jadalni zegar.

— Zmieniając temat… Jedną z rzeczy, o których nie rozmawiałyśmy do tej pory, jest praca. Nadeszła pora mojej zmiany, więc musimy iść. Wydaje mi się, że lekarze to mieli na myśli, kiedy mówili, żebyś mi pomogła. Może w ten sposób uda się przyspieszyć cały proces leczenia. Bóg świadkiem, że przyda się każda para rąk do pomocy.

— A czym się zajmujesz?

— No cóż — odparła ostrożnie Wendy. — Może powinnaś sama się przekonać? Może ci się spodoba? Jeśli nie, to jestem pewna, że znajdziemy ci jakieś inne zajęcie.

— No dobra — roześmiała się Annie. — Ciekawe, czym ty się zajmujesz, skoro nie pozwolili ci być w straży ani nie wzięli cię do piechoty.


* * *

Drzwi musiały solidnie tłumić dźwięki, bo kiedy się rozsunęły, korytarz wypełnił krzyk rozbawionych dzieci.

Pomieszczenie, do którego weszły, przypominało centrum huraganu. Tylko niewielka grupka dzieci — według niedoświadczonej Annie, w wieku około pięciu lat — spokojnie zgromadziła się wokół starszej siedmio — czy ośmioletniej dziewczynki, która czytała na głos bajkę. W pewnej odległości od nich przycupnął chłopczyk, całkowicie pochłonięty układaniem puzzli. Pozostała dziesiątka maluchów biegała w tę i z powrotem, krzycząc ile sił w płucach.

Dla Annie był to najbardziej nieprzyjemny dźwięk, jaki w swoim życiu słyszała. Od razu naszła ją ochota, aby palnąć któregoś z bachorów, byleby tylko na chwilę się zamknął.

— W dzień mamy ich tutaj czternaścioro, a ósemka mieszka na stałe — wyjaśniła Wendy, patrząc z niepokojem na koleżankę. — Trójka dzieci Shari i piątka sierot.

Ostrożnie wymijając rozbiegane dzieci, podeszła do nich blondynka średniego wzrostu z niemowlakiem na ręku. Mogła mieć równie dobrze pięćdziesiąt, jak i trzydzieści lat; jej sympatyczna twarz niegdyś musiała być bardzo piękna. Lata ciężkiego życia pozostawiły piętno, nadając jej rysom surowości i twardości. Mimo to bił od niej dobry humor i serdeczne ciepło. Sprawiała wrażenie osoby, która niejedno widziała w życiu, i dopóki nic naprawdę złego się nie działo, wszystko było w porządku.

— Cześć, Wendy — powiedziała lekko zachrypniętym głosem, który świadczył o wielu wypalonych paczkach papierosów. — Kim jest twoja przyjaciółka?

— Shari, poznaj Annie Elgars. W zasadzie kapitan Elgars, która odpoczywa u nas i jest w trakcie rekonwalescencji — powiedziała jednym tchem. — Pani kapitan, to Shari Reilly, która prowadzi żłobek.

— Miło mi panią poznać, pani kapitan — powiedziała opiekunka, podając jej do uściśnięcia lewą dłoń.

— Mnie również — odparła Annie.

— Jednym z powodów jej rekonwalescencji są kłopoty z artykulacją — wyjaśniła Wendy. — Psychiatra zasugerował, aby Annie mi towarzyszyła; być może dzięki temu odblokuje się jej pamięć. Straciła ją pod pomnikiem.

— Naprawdę tam byłaś?

— Tak, ale ona za dużo gada — mruknęła Annie.

Jedno z dzieci przebiegło obok nich, uciekając przed ścigającym je maluchem. Dzieci bawiły się w berka, choć nie obowiązywały w nim żadne zasady. Dziewczynka mająca sześć czy siedem lat pobiegła z krzykiem do siedzącej obok drzwi grupki.

— Nieźle dajesz sobie radę — powiedziała Shari. — Większość ludzi aż by się zatrzęsła, słysząc piski Shakeeli.

— Racja — przytaknęła Annie.

Choć hałas wokoło nie ustępował, Annie udało się od niego odizolować. Miała wrażenie, że spadła na nią zasłona zatrzymująca niepożądane dźwięki. Docierały do niej nadal, jednak była w stanie je wyciszyć. Miała mimo to łączność ze światem i kontrolowała ją, co ogromnie ją ucieszyło. Poczuła się bezpieczna, do chwili, w której zrozumiała, że jej kłopoty z mową powracają.

— Ale mnie te piski nie przeszkadzają — dodała, wzruszając ramionami. — Nie wiem, czemu.

Shari pokiwała głową w zamyśleniu, a potem powiedziała:

— Wendy, muszę zająć się bliźniakami. Mały Billy miał dzisiaj niewielki wypadek i Crystal jest tym strasznie przejęta. Zajmiesz się Amber?

— Lepiej zajmę się gotowaniem obiadu. Może Annie potrzyma małą?

— No dobrze — odparła Shari po krótkiej chwili wahania. — Wiesz, jak się trzyma dziecko?

— Nie. — Annie spojrzała nieufnie na oseska.

— Musisz je chwycić w ten sposób i tak podtrzymywać — tłumaczyła Shari, układając ramiona Elgars i kładąc w nich dziecko. — Najważniejsze to nie pozwolić, żeby głowa malucha opadła.

— Chyba rozumiem — odparta kapitan, głaszcząc maleństwo po plecach. Podejrzała, że Shari właśnie w ten spokój uspokaja dziecko.

— No to już wiesz, o co chodzi. — Wendy ruszyła do drzwi kuchni. — To proste.

— Zaraz wrócą — powiedziała Shari, złapała jedno z biegających dzieci i wzięła je na ręce. Idąc z nim do pokoju na zapleczu, rzuciła przez ramię: — Nic się nie bój, wszystko będzie dobrze.

Elgars pokiwała głową i nie przestając gładzić dziecka, zamyśliła się. Teraz, kiedy ma chwilę spokoju, może wreszcie zastanowić się nad burzą, jaka szaleje w jej głowie. Spokój, który na chwilę poczuła, prysł, i teraz znowu jakby czekała na atak ukrytego wroga. Choć dzieci nie przeszkadzały jej, nadal była świadoma ich obecności. Wojskowe instynkty obudziły się. Znowu zaczęła zauważać najdrobniejsze szczegóły otoczenia. Kiedy któreś z dzieci ją potrąciło, ledwie zwalczyła narastającą ochotę, aby dopędzić tego małego drania i rozerwać go na strzępy.

W tym momencie dziewczynka leżąca w jej ramionach zwymiotowała.


* * *

— Pracuję tam sześć dni w tygodniu, po sześć godzin — tłumaczyła Wendy, kiedy wracały do kwatery Elgars. — Skoro masz mi towarzyszyć, to logiczne, że i ty będziesz tam chodzić. Dzięki temu wypełnisz swoje obowiązki wobec wspólnoty. — Spojrzała na Elgars; od chwili, gdy mała Amber zwymiotowała na jej rękach, zachowywała się dziwnie spokojnie, jakby opadła ją melancholia. — Jak sądzisz?

Elgars zastanowiła się. Dzisiaj zapoznała się z papką, którą karmiono niemowlaki, nauczyła się zmieniać pieluchy i próbowała czytać malcom bajki, ale nie szło jej najlepiej.

— Nie podoba mi się taka robota — wymamrotała i dodała nieco wyraźnej: — Nie jest aż tak źle, jak w czasie operacji bez znieczulenia, ale różnica jest niewielka.

— Oczywiście, że nie jest aż tak źle — roześmiała się Wendy. — Trzeba przyzwyczaić się do hałasu.

Elgars przytaknęła. Wrzaski rozbrykanych dzieci były częścią zawodu przedszkolanki, tak samo jak kontrole osobiste czy testy wytrzymałości bólu były w wojsku czymś normalnym.

— Tak wygląda mój dzień — dodała Wendy. — Oprócz tego, jak ci mówiłam, jestem w oddziałach pomocniczych. Chodzę na treningi w poniedziałki, środy i piątki. We wtorki, czwartki i soboty mam zajęcia na strzelnicy, a we wszystkie dni tygodnia oprócz niedzieli chodzę na siłownię.

Elgars pokiwała głową. Dzięki znajomości ż Wendy wreszcie mogła przełamać nużącą szpitalną rutynę, wyrwać się z długich okresów stagnacji, przerywanych wybuchami bólu. Ale tamto przynajmniej oznaczało bezpieczną stałość…

— Wszystko w porządku? — spytała Wendy.

Sama nie wiem. Po prostu mam ochotę kogoś zabić.

— To przez dzieci? — W głosie Wendy słychać było zdenerwowanie.

— Może? Chciałabym dorwać tego, kto kazał mnie tak „poprawić". Albo pójść gdzieś, gdzie będę miała coś do roboty.

— Mówisz znacznie lepiej niż dzisiaj rano. Może lekarze niedługo cię wypuszczą?

Stanęły przed drzwiami kwatery. Annie pokręciła przecząco głową.

— Powinnaś napisać do swojego dowódcy, może będzie mógł interweniować. Jesteś w szpitalu, ale nadal figurujesz w bazie danych jako żołnierz czynnej służby. Może sobie zażyczy, żebyś wróciła do oddziału, ale musisz mu dać jakiś znak życia.

— Jak mam to zrobić? — spytała Elgars, mrużąc nieprzyjemnie oczy.

— Są tutaj publiczne terminale e-mailowe — wyjaśniła Wendy. — Pewnie nie przyznali ci żadnego statusu dostępu, co?

— Nie.

— Znasz adres swojego dowódcy? Jeśli nie, ja znam kogoś, kto będzie wiedział, jak się z nim skontaktować.

Загрузка...