20

Rabun Gap, Georgia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
20:47 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, piątek, 25 września 2009

— Cally — powiedział Mueller, rozpierając się wygodnie za stołem i szeroko uśmiechając — któregoś dnia zostaniesz świetną żoną.

— Ja wcale nie lubię gotować. — Cally wzruszyła ramionami. — No, przynajmniej nie za bardzo. Ale jeśli chce się tutaj jeść, trzeba wszystko przygotować sobie samemu.

Obiad był wielkim sukcesem. Papa O’Neal wyciął ze świni około pięciu kilogramów wilgotnego, aromatycznego mięsa, sądząc, że to wystarczy, resztą zaś zamierzał zamrozić na później. Jak się okazało, musiał dwa razy wracać po dokładki. Oprócz gotowanych kolb kukurydzy i kukurydzianego chleba Cally przygotowała też żytni chleb, zapiekankę z zielonej fasoli i młode ziemniaki. Na deser był placek z orzechami pekan.

Dzieci, najedzone po uszy, odesłano w końcu do łóżek, przy stole zaś zostali tylko dorośli. Cally najwyraźniej także należała do tej grupy. Wszyscy siedzieli i skubali resztki jedzenia, a w tle grała muzyka z płyty.

— Wiem, o co ci chodzi — zaśmiała się Shari. — W Podmieściach są stołówki, ale dają tam okropne jedzenie. Są takie dni, że zabiłabym, żeby tylko móc zadzwonić po pizzę.

— Chyba je pamiętam — powiedziała Cally, wzruszając ramionami. — Ostami raz jadłam coś z fast foodu niedługo przed atakiem na Fredericksburg. Pojechaliśmy na wakacje do Keys i w Miami był jeszcze otwarty McDonald’s. Czasami pieczemy sobie pizzę, ale robimy ją z czego się da.

— Dzieci nawet nie pamiętają fast foodów — powiedziała Wendy, odkrawając kawałek mięsa z przyniesionego przez Papę O’Neala uda świni. — No, Billy i Shannon trochę pamiętają. Ale lepiej pamiętają plac zabaw i dodawane do zestawów zabawki.

— Wszystko tak szybko się skończyło — powiedziała cicho Shari.

— To fakt — przytaknął Mosovich. — Na wojnie zawsze tak jest. Zapytajcie Niemców w pewnym wieku o to, jak wszystko się zmieniło podczas wojny, albo poczytajcie wspomnienia południowców z wojny secesyjnej. Przeminęło z wiatrem to dobry przykład; budzisz się pewnego dnia i okazuje się, że cały twój świat zniknął. Niektórzy dostosowują się do tego, a nawet lepiej sobie radzą, ale inni po prostu zwijają się w kłębek i umierają, albo naprawdę, albo w duszy.

— W Podmieściach jest dużo takich ludzi — powiedziała Wendy. — Ludzi, którzy się poddali. Siedzą całymi dniami i nic nie robią albo opowiadają, jak to będzie, kiedy wrócą dobre czasy.

— Nie będzie już tak jak dawniej — powiedział Mosovich. — To na pewno. Za dużo jest zniszczeń. Nawet „miasta-fortece" właściwie zostały zmiecione. Miasto to coś więcej niż ileś tam budynków. Richmond, Newport, Nowy Jork, San Francisco to w tej chwili tylko puste skorupy. Żeby znów zrobić z nich miasta… Nie wiem, czy do tego dojdzie.

— Podziemne miasta to teraz nic specjalnego — zauważył Mueller. — Byliśmy kilka miesięcy temu w Louisville, w dowództwie frontu wschodniego. Większość ludzi starała się dostać do Podmieść. Podmieścia przynajmniej przystosowano do poruszania się po nich pieszo. Przy braku paliwa życie w mieście stało się bardzo trudne. Zwykłe wyjście do sklepu to z reguły dłuższa wyprawa.

— Zwłaszcza, kiedy pogoda jest tak podła jak była ostatnio — powiedziała Shari.

— Jaka pogoda? — spytał Papa O’Neal.

— Tam, na dole, dostajemy raporty. Przez całą zimę padały rekordy mrozu. Już mówi się o nowej epoce lodowcowej przez tę całą broń atomową.

— Hehehe — zaśmiał się O’Neal. — Nic mi o tym nie wiadomo. Gdyby zbliżała się epoka lodowcowa, farmerzy pierwsi by o tym wiedzieli. Kanadyjskie zbiory były do dupy, to fakt, najprawdopodobniej przez chińskie atomówki, ale nawet one wróciły do normy.

— Do Chińczyków też trudno mieć pretensje — powiedział Mueller. — Może tylko za to, że myśleli, iż uda im się pokonać Posleenów na równinach. Kiedy stracili już większość armii, zasypanie Jangcy żużlem było jedynym sposobem, żeby zatrzymać Posleenów.

— Jasne — prychnął Papa O’Neal. — Ostatecznie zasypali chińskich maruderów, przez co Posleeni zatrzymali się tylko najedzenie. A to ich wcale nie spowolniło, w miesiąc doszli do Tybetu. Cholera, skoro mamy tyle antymaterii i atomówek, lepiej, żebyśmy sami nie znaleźli się w takiej sytuacji; zeszklilibyśmy całe wschodnie Stany, a pożytku byłoby z tego pewnie tyle samo. Wracając do pogody, jesteśmy w długotrwałym agresywnym cyklu pogodowym, który wywołał ciepły prąd w Atlantyku. Przewidziano to już przed inwazją. Poza tym pogoda jest w porządku. W tym roku była nawet świetna. Deszcze w samą porę. Mogłoby jeszcze trochę popadać, ale pewnie wtedy wolałbym, żeby mniej padało.

— Bez przerwy dochodzą do nas z powierzchni straszne raporty pogodowe — powiedziała Wendy. — Rekordowy mróz, śnieg w kwietniu i tego typu rzeczy.

— Cóż, mieszkam tu od… No, od dawna — powiedział O’Neal, zerkając z ukosa na Shari. — Ten rok wcale nie był gorszy niż inne. Tak, w kwietniu padał śnieg. Ale to się zdarza. To było siedemdziesiąt dwa dni po atomówkach.

— Czy ten człowiek rzeczywiście powiedział to, co usłyszałam? — spytała Elgars.

— Kto? — obejrzał się Papa O’Neal.

— Ten na płycie — odparła, wskazując w kierunku salonu. — Właśnie powiedział coś o rozsmarowywaniu pieczeni na piersi.

— No tak — uśmiechnął się Papa O’Neal. — To Warren Zevon.

— Warren kto? — spytała Wendy. Elgars coraz lepiej radziła sobie w towarzystwie. Wendy zastanawiała się nawet, czy kapitan właśnie umyślnie nie zmieniła tematu. Jeśli tak, to bardzo dobrze.

— Zevon — powiedział Mosovich. — Balladzista najemników. Świetny facet. Raz go spotkałem. Ale przelotnie.

— Gdzie? — spytała Shari. — Nazwisko brzmi znajomo, ale nie mogę przypomnieć sobie piosenki i… — Wysłuchała kilku wersów i zbladła. — Czy on właśnie zaśpiewał to, co mi się wydawało?

— Aha — skrzywił się Papa O’Neal. — To Excitable boy. Jeden z jego… ostrzejszych kawałków.

— No, nie wiem — zachichotała złośliwie Cally. — Może zaśpiewaj jej kilka linijek Roland the headless thompson gunner.

— To chyba nie będzie konieczne — uśmiechnęła się Shari. — Poza tym wierzcie albo nic, mam poczucie humoru.

— Tak? — spytała Cally z uśmiechem. — To po co Posleen przeszedł przez ulicę?

— Poddaję się — powiedział Mueller. — No, po co Posleen przeszedł przez ulicę?

— Żeby dostać się na drugą stronę.

— Do kitu — powiedział Mosovich. — A czym różni się prawnik od Posleena?

— Nie wiem — odparła Shari… — Temu pierwszemu płacą za pożarcie człowieka żywcem?

— Nie, ale to też niezłe — stwierdził Mosovich. — Jeden jest strasznym, nieludzkim ludożerczym potworem, a drugi obcym.

Cally rozglądała się przez chwilę, a potem uśmiechnęła się bezczelnie.

Skąd wiadomo, że Posleeni są biseksualistami? Bo biorą do buzi zarówno mężczyzn, jak i kobiety!

— Nie wierzę, że to powiedziałaś! — zachłysnął się Papa O’Neal, a pozostali roześmiali się.

— Chryste, pozwalasz mi słuchać Black Sabbath i Ozzy’ego Osbourne’a, dziadku! — zawołała Cally. — A czepiasz się głupiego dowcipu?

— Co jest nie tak z Black Sabbath? — zaprotestował. — Dobry zespół. Świetne teksty.

— No, nie wiem — odparła z przekąsem Cally. — Może nazwa?

— Chrześcijańska!

— Katolicka, bardzo dziękuję. Po co Himmit przeszedł przez ulicę?

— Nie wiem — odpowiedziała Elgars.

— Nie przeszedł, tylko siedzi na ścianie za tobą — roześmiała się Cally.

Elgars popatrzyła na nią spokojnie.

— To ma być dowcip? Nie rozumiem. Co to jest Himmit?

— To jedna z ras Galaksjan — odparła Cally. — Przypominają duże żaby. Potrafią wtapiać się tak dobrze w tło, że robią się niewidoczni.

— A znacie ten kawał — spytała Wendy — o Himmicie w barze? Podchodzi klient do pianisty i mówi: „Na ścianie za tobą wisi wielka niewidzialna żaba i pije piwo". A pianista: „Zanuć kawałek, to podłapię". Albo ten o bezczelnym Indowy? Kiedy z tobą rozmawia, patrzy na twoje buty, zamiast na swoje.

— Okropny! — zawołała Cally.

— Straszny — zgodziła się Shari. — Prawie tak samo kiepski jak ten: jaka jest najlepsza maskotka dla piechoty mobilnej? Homar, bo jest dobry w smaku, ale ma twardą skorupę.

— Mój tata do tego pasuje! — powiedziała Cally. — Jak się nazywa Krab na cukrze? Flubber. Skacze i skacze…

— Jak się wita dwóch głodnych Posleenów? — spytał Papa O’Neal, nie dając za wygraną. — Oczywiście solą i pieprzem.

— Dlaczego Posleeni zostawili honorową buławę w McDonaldzie? — spytała Cally. — Bo zobaczyli napis „6 miliardów obsłużonych".

— Ledwie pamiętasz McDonalda — powiedział podejrzliwie Papa O’Neal. — Kto ci to opowiedział?

— A, taki jeden. — W oczach Cally zamigotały iskierki.

— O, cholera — mruknął Mueller. — Jak autobus pełen prawników przedostał się przez posleeńskie linie? Swój pozna swego.

— Co za jeden? — dopytywał się Papa O’Neal.

— Co powiedzieli Posleeni, kiedy zajęli Oświęcim? — powiedziała Cally, ignorując jego pytanie. — „Wolimy sushi.”

— Co za jeden, Cally? — powtórzył O’Neal.

— Zwykły żołnierz — odparła. — W Piggly Wiggly. Opowiedział dowcip, ja też, a potem wyszłam. To nic takiego…

— Jak się nazywa Posleen na otwartej przestrzeni i wybuch bomby paliwowo-powietrznej? — Mueller rozpaczliwie próbował zmienić temat. — Big mac z frytkami.

— Co to znaczy „nic takiego"? — zapytał groźnie Papa O’Neal. — Nie chcę, żeby zaczęli śpiewać Cally poszła raz do miasta.

— Michaelu O’Neal, spójrz na mnie — westchnęła Shari.

— Tak? — mruknął.

— Jak Posleeni nazywają Carla Lewisa?

— Nie wiem. — O’Neal pokręcił głową. — Nie dacie mi dokończyć tego tematu, co?

— Nie. Fast food.

Prychnąl.

— Dobrze.

— Co powiedział Posleen na widok Etiopczyka?

— Nie wiem — uśmiechnął się O’Neal. — Co?

— „Znów nouvelle cuisine? Mam ich milion. „Jak Posleen mówi na lekarza?

— Jak?

— Obiad. A jak Posleen mówi na budowlańca?

— Nie wiem.

— Obiad. A jak Posleen mówi na polityka? Konkurencja. A na prawnika? Kłopoty. Wiecie, że naukowcy opracowujący broń chemiczną zaczęli ją testować na prawnikach zamiast na Posleenach? Prawnicy szybciej się mnożyli, a poza tym naukowcom zrobiło się żal Posleenów. I ostami dowcip. Dlaczego przejście przez Chiny zajęło Posleenom niecały miesiąc? Wiecie, jak to jest, zjesz chińszczyznę, a godzinę później…

— Jezu, jesteś niemożliwa — zaśmiał się O’Neal.

— Masz tu coś Vana Morrisona? — spytała Shari.

— Mam chyba jego składankę, a czemu pytasz?

— Bo chcę zatańczyć — odparła, biorąc go za rękę i wstając. — Chodź.

— Mam dwie lewe nogi — zaprotestował.

— Obejmij mnie i drepcz w kółko — powiedziała z błyskiem w oku. — To bardzo łatwe.

— Żeby się pani nie zdziwiła — mruknął Mueller.

— A pan niech się zamknie.

Kiedy muzyka w tle zmieniła się, Elgars nalała sobie odrobinę lepszego bimbru, zamieszała go w kubku i spojrzała na Mosovicha.

— Myślę, że teraz jest dobra pora.

— Dobra pora na co? — spytała Cally.

— Kiedy byliśmy na spacerze, opowiedziałam Mosovichowi o moich snach — odparła Elgars. — Coś mu się w nich bardzo nie podobało.

— Tak. — Mosovich nalał sobie bimbru i usiadł wygodniej. — Nie spodobało mi się to, że osoba, która miała to doświadczenie, rzeczywiście istniała, a teraz nie żyje. Widziałem, jak umierała.

— Gdzie? — spytała Cally.

— Na Barwhon — wtrącił Mueller. — Byliśmy obaj w drużynie zwiadowczej wysłanej tam, zanim jeszcze siły ekspedycyjne dotarły na miejsce. Byliśmy świnkami morskimi, mieliśmy sprawdzić, jak niebezpieczni są Posleeni.

— Ty nie pamiętasz tamtych czasów — powiedział Mosovich. — Ale… wtedy było dużo niedowierzania. „Inwazja obcych? Jasne, i co jeszcze?". Złudzenia szybko się rozwiały, kiedy na Barwhon dotarła delegacja wysokiego szczebla, która została pożarta, a nagranie tego zdarzenia wróciło na Ziemię. Tak czy inaczej, robiliśmy na Barwhon zwiad, badaliśmy możliwości bojowe Posleenów, ukształtowanie terenu i pola walki…

— Chyba za bardzo się postaraliśmy — ciągnął dalej sierżant. — Dostaliśmy rozkaz pojmania i przywiezienia ze sobą Posleena. Uznałem, że łatwiej będzie nam porwać pisklaka niż dorosłego, więc zaatakowaliśmy obóz, w którym trzymano też trochę Krabów jako ruchomą spiżarnię. Okazało się, że Posleeni walczą lepiej niż sądziliśmy. Teraz już wiemy, że mają systemy wykrywania snajperowi że pojawiają się na pierwsze odgłosy walki. Straciliśmy wtedy kilka legendarnych postaci operacji specjalnych, w tym naszego snajpera, starszego sierżanta Sandrę Ellsworthy. Opis pani snu dokładnie odpowiada okolicznościom jej śmierci.

— Ja to samo pomyślałem — powiedział Mueller. — Zupełnie jakby opowiadała to Sandra, włącznie z jej południowym akcentem.

— Ale wiecie co? — wtrąciła Wendy — Tego akcentu już prawie nie słychać.

— Właśnie to nas tak zdziwiło — powiedział Mosovich.

— Myślicie, że Kraby włożyły mi do głowy waszą przyjaciółkę? — spytała cicho Elgars. — Podobne nazwisko, obie snajperki? Tak myślicie?

— Nie — odparł Mosovich. — Ellsworthy była… wyjątkowo dziwna. Pani jest o wiele…

— Bardziej zrównoważona — wszedł mu w słowo Mueller. — Niech mnie pani źle nie zrozumie. Podczas misji Ellsworthy była świetna, ale bez munduru to była dzikuska; pani jest dziesięć razy bardziej normalna.

— Bardzo dziękuję, sierżancie — odparła kwaśno.

— Bez urazy, ma’am — zapewnił pospiesznie.

— A jak to wpłynie na wasz raport dla pułkownika Cutprice’a?

— Opiszę mu chyba całą tę wariacką historię — odparł sierżant Mosovich. — Umie pani poruszać się w lesie, wiemy, że umie pani strzelać. Gdyby była pani szeregowcem albo plutonowym, nie byłoby w ogóle sprawy. Ale w przypadku kapitana pułkownik sam będzie musiał zdecydować. Moim zdaniem pani się nadaje.

— Dzięki — powiedziała Elgars. — Muszę to przemyśleć. Zgadzam się, że nie wiem, co jeszcze może spoczywać w głębinach mojego umysłu i kim naprawdę jestem.

— Cała ta sprawa nadaje zupełnie nowego znaczenia powiedzeniu „poznawać samego siebie" — stwierdził Mosovich. — Myślę, że na dłuższą metę wszystko się ułoży. Oczywiście na tyle, na ile w dzisiejszych czasach cokolwiek w ogóle może się ułożyć.

Zajrzał do salonu, w którym Papa O’Neal i Shari tańczyli do melodii Magie carpet ride.

— Niektórzy z nas, oczywiście, radzą sobie lepiej niż inni.

O’Neal podszedł do nich, trzymając Shari za rękę.

— Dobranoc wszystkim. Jesteśmy trochę zmęczeni, więc idzie my spać.

Ruszyli oboje w stronę schodów, wciąż trzymając się za ręce.

— No proszę — powiedziała gorzko Cally. — A mnie mówi, żebym nie jeździła do miasta!

— Oboje są dorośli i umieją podjąć racjonalną decyzję — zauważyła Wendy. — On jest twoim dziadkiem, a ona mogłaby być matką.

— A on jej ojcem — przypomniała Cally.

— Według Koranu, idealny wiek dla żony to połowa wieku męża plus siedem lat — wyrecytował Mueller. — A więc wciąż jesteś dla mnie za młoda. Właściwie… — Spojrzał na sufit i policzył na palcach. — To oznacza, że idealny facet dla ciebie powinien być… w twoim wieku. Za to… — Odwrócił się do Wendy.

— Chwileczkę — powiedziała, sięgając do tylnej kieszeni.

— Aha! — zawołał Mosovich. — Słynne zdjęcie chłopaka.

Mueller z szerokim uśmiechem wziął fotografię. Po chwili na jego twarzy pojawiło się zdumienie.

— Jezu Chryste.

Podał zdjęcie Mosovichowi.

Na zdjęciu była Wendy, śmiała się do obiektywu szczęśliwie i głupkowato. Obok niej stał mężczyzna w mundurze i miał podobny wyraz twarzy. Najbardziej jednak uderzał fakt, że Wendy, choć żadną miarą nie jest drobna, wyglądała przy nim jak lalka przy… wzgórzu.

— To pani chłopak? — zapytał Mosovich.

— Tak. Jest podoficerem w Dziesięciu Tysiącach. Dwieście trzy centymetry wzrostu, sto dwadzieścia siedem kilo i większość z tego to mięśnie. Poznaliśmy się podczas bitwy o Fredericksburg. Właściwie nie. Wiele lat chodziliśmy razem do szkoły, ale aż do czasu bitwy nie zwracałam na niego uwagi.

— Czy ja też muszę czekać, aż ktoś mnie uratuje w bitwie? — spytała Cally. — Poza tym pewnie byłoby na odwrót.

— Nie, ale powinnaś zaczekać jeszcze kilka lat z podejmowaniem życiowych decyzji — zaśmiała się Wendy.

— Rozumiem — pokręciła głową Cally. — Zapisane, zapamiętane. W porządku?

— W porządku.

Elgars wstała i podeszła do Muellera, przechylając na bok głowę. Po chwili nachyliła się, zarzuciła sobie jego rękę na szyję, oparła się barkiem o jego tors i dźwignęła go do góry. Kilka razy ugięła na próbę kolana, a potem kiwnęła głową.

— Dam radę — powiedziała. W jej głosie nie słychać było wysiłku.

— Co pani robi? — spytał Mueller, wisząc z głową mniej więcej na wysokości jej pośladków.

— Z tego, co wiem, nigdy nie byłam z nikim w łóżku — odparła, ostrożnie zmierzając w stronę schodów. — Ty się nadajesz.

Mosovich otworzył usta, jakby chciał zaprotestować, potem jednak je zamknął. Ponieważ on i Mueller są z Floty, a Elgars z sił naziemnych, sytuacja nie podpada pod paragraf o fraternizacji. Jeżeli tylko przeżyją schody, wszystko powinno być w porządku. Dopił bimber i spojrzał na stół.

— Wygląda na to, że tylko my zostaliśmy, do sprzątania — powiedział — ponieważ wolę uniknąć gniewu zarówno chłopaka Wendy, jak i miejscowego farmera.

Cally westchnęła i zaczęła zbierać talerze.

— Parszywy dzień — powiedziała, zerkając w stronę schodów.


* * *

— Nadejdzie w końcu dzień, kiedy usłyszymy dobre wieści — po wiedział wielebny O’Reilly, spoglądając na swojego gościa.

Indowy Aelool skrzywił się w grymasie, który u jego rasy oznaczał sprzeciw.

— Skąd miałyby nadejść dobre wieści? Jakkolwiek by wytężać wyobraźnię, wszystko zmierza ku czemuś wręcz przeciwnemu.

Mierzący metr dwadzieścia, zielony, porośnięty futrem dwunóg o twarzy nietoperza siedział na fotelu i machał nogami jak małe dziecko, chociaż najprawdopodobniej miał ponad dwieście lat. W przeciwieństwie do praktycznie wszystkich Indowy jakich spotkał O’Reilly, wódz klanu Triv — liczącego czternastu członków — nigdy w towarzystwie ludzi nie robił wrażenia zmartwionego albo zmieszanego. Albo był przekonany, że ludzie, choć wszystkożerni, nie zabiją go niespodziewanie za jakąś pomyłkę, albo był nienaturalnie odważny. O’Reilly nigdy nie ustalił, jak było naprawdę.

— Och, wystarczyłby jakiś pomyślny drobiazg — powiedział, machając kartką z wiadomością. — Nasz stary przyjaciel wracana Ziemię. Właściwie już powinien tu być.

— Dol Ron — powiedział spokojnie Indowy. — Słyszałem. Ciekaw jestem, co złego knuje tym razem?

— Cóż, w czasie jego pierwszej wizyty straciliśmy Hume’a, co rozbiło jedyną grupę zbliżającą się do poznania sekretu Darhelów — powiedział wielebny. — W czasie drugiej ktoś zhackował dziesiąty korpus, a winę za to zwalono na Cybersów, którzy pracowali nad złamaniem kodów GalTechu. Och, no i był jeszcze zamach na Cally O’Neal, który miał zniszczyć jej ojca. Trzecia wizyta to śmierć generała Taylora i wyeliminowanie dwóch gałęzi Société. A teraz ta podróż. Ciekaw jestem, kto umrze tym razem?

— Nie żołnierz — odparł Aelool. — Cybersi nie przerwaliby zabijania, dopóki nie zrobiliby wszystkiego. A to bardzo dobrzy zabójcy.

— Może powinniśmy wysłać kilka własnych grup — powiedział O’Reilly. — Przecież to nie jest tak, że nie rozpoznajemy diabła, kiedy nam się ukazuje.

— Doi Rona znamy — skrzywił się znów Aelool. — Gdybyśmy go usunęli, musielibyśmy budować siatkę wywiadowczą wokół jakiegoś nowego Darhela. A to niełatwe. No i potem w każdej chwili moglibyśmy wszystko stracić, gdybyśmy natrafili na Cybersów. Być może dobrze byłoby niedługo zawrzeć kolejną „Ugodę". Problem tylko w tym, że często są one bardzo krępujące.

— Wycofam moich ludzi — powiedział O’Reilly. Wiedział, że Aelool był przeciwny ugodzie z Cybersami. Indowy został wodzem tylko dlatego, że był najstarszym wśród ocalałych z czternastomilionowego klanu i nie przejmował się stratą kilku osób tu czy tam. — Wyślę też ostrzeżenie do niektórych „zewnętrznych" grup.

— O’Nealów?

— Tak, między innymi — odparł wielebny. — Nie mamy już tam ludzi; straciliśmy zespół Conyers, próbując nie dopuścić do sankcji Ontario. Dlatego myślę, że będą zdani na własne siły. Ostrzegę ich, że mogą spodziewać się wrogo nastawionych gości.

— Utrzymanie O’Nealów, a zwłaszcza Michaela O’Neala, przy życiu, na dłuższą metę ma pozytywne implikacje — skinął głową Aelool. — Zwraca na to uwagę sama góra Bane Sidhe. Znam sposób, by się z nim dyskretnie skontaktować. Chciałbyś, żebym to zrobił?

— Proszę bardzo — powiedział O’Reilly. — A potem przygotuj się na burzę.


* * *

Shari przesunęła dłonią po długiej bliźnie na brzuchu Papy O’Neala i nawinęła na palec siwe włosy porastające jego pierś.

— Było bardzo przyjemnie; niezły jesteś.

— Dzięki — powiedział O’Neal, przewracając się na plecy i łapiąc butelkę wina, którą postawił przy łóżku. — Ty też. Zmęczyłaś starego człowieka.

— Akurat — zachichotała Shari. — Ja też nie jestem najmłodsza i też się zmęczyłam.

— Nie jesteś nastolatką — powiedział O’Neal, przytulając ją mocniej — ale nie chciałbym w łóżku nastolatki; ktoś, kto nie ma żadnych blizn, nie jest wart, żebym poświęcał mu czas.

— Ja nie mam żadnych blizn — powiedziała Shari, przekomarzając się z nim. — Widzisz? — Machnięciem ręki wskazała na swoje ciało. — No, po wycięciu wyrostka. Ale nic więcej.

— Wiesz, o co mi chodzi. — O’Neal spojrzał jej w oczy. — Myślę, że mimo wszystkich szram i śladów po nożach mam mniej blizn niż ty. Niewiele mniej, ale jednak mniej.

— Kłamca.

— Nie mów tak — powiedział Mike Senior i uśmiechnął się. — Naprawdę, dawno temu myliłem się, sądząc, że wystarczy mi ładna i młoda. Nieprawda. Człowiek, który nie przeszedł przez ogień, nie wie, po co żyje. Myśli, że wszystko jest jasne i słodkie. Atak nie jest. Świat to w najlepszym przypadku chiaroscuro. Przysięgam, moja była żona dalej uważa, że można z Posleenami rozmawiać i perswadować im, że źle robią. Można „sprowadzić ich na łono Bogini". Rzygać mi się od tego chce. Zwłaszcza kiedy pomyślę, ile złego zrobiły na początku wojny dupki głoszące hasło „pokoju za wszelką cenę". Niektórzy ludzie są, szczerze mówiąc, pięć razy gorsi od Posleenów. Oni nie mają wyboru, muszą działać w swoim zamkniętym kręgu, ale ludzie mogą wybierać. Prawda jest taka, że zbyt wielu z nich wybiera zło.

— Nie uważam, żeby przemoc była receptą na wszystko — powiedziała Shari. — A ludzi nie można nazywać złymi, nawet mojego byłego męża, który był tego bardzo bliski. Na pewno jednak to jedyny język, jaki Posleeni rozumieją. Nie… nie zawsze w to wierzyłam. Ale po Fredericksburgu nie jestem już tym samym człowiekiem.

— Wiem — powiedział O’Neal, obejmując ją. — Jesteś lepsza.

Przytuliła się do niego i skubnęła go w ramię.

— Mówisz tak, żeby mi zrobić przyjemność.

— Nie, mówię tak, żeby cię przelecieć — zaśmiał się O’Neal. — Jeśli sprawia ci to przyjemność, nazwijmy to korzyścią uboczną.

— Co? Znów? Wykupiłeś receptę na viagrę?

— Dla ciebie, maleńka, niepotrzebna mi viagra! — O’Neal szturchnął ją w biodro.

— Co? Ty zboczeńcu! Obrażasz mnie!

— Przepraszam — rzekł ze śmiechem farmer. — Za bardzo się wczułem w Bruce’a Campbella.

— No, dopóki nie wyskoczysz z czymś w rodzaju „maleńka, aleś ty brzydka", daruje; ci życie — powiedziała Shari i pocałowała go.

Potem przesunęła palcem po jego kręgosłupie i szepnęła mu do ucha:

— „Dobry Ash, zły Ash, to ty masz broń".

Загрузка...